21 maja 2011

Recenzja The Antlers „Burst Apart"


THE ANTLERS Burst Apart, [2011] Frenchkiss || Przede wszystkim, dziwi mnie, z jak znikomym odbiorem spotkało się „Hospice”. Pomijając naciąganie przez Petera tekstów, do ram konceptualnego wydawnictwa, to był naprawdę dobry album. Nasz niezal światek jednak o nim nie wspomniał, nie licząc trzech recenzji. W tym dwóch na blogach. Hipsterka? Jestem ciekaw, czy to samo stanie się z „Burst Apart”. Byłoby to już umyślne niedocenienie potencjału tych Nowojorczyków. Tym bardziej teraz, gdy nastąpiła warta odnotowania zmiana. Aranże opuściły shoegazowe gitary, zatem nie ma sensu spodziewać się rozpierdalających ballad na miarę „Sylvia”. To posunięcie wychodzi im na dobre.

Wszystkie piosenki mają w sobie dozę dystansu, która pozwala słuchaczowi skupić się na tym czego słucha. I o ile w przypadku „Hospitalizacji”, występowało jednoznaczne skoncentrowanie na emocjach, z oczywistego powodu (cała płyta dotyczyła zmarłej na raka ukochanej Silbermana), tak teraz można mówić o prawdziwym songwritingu. Same kompozycje ewoluowały, stały się bardziej przemyślane, bogatsze – więcej się w nich dzieje. Zaczynając od „I Don't Want Love”, a kończąc na „Putting the Dog to Sleep” istnieje niskie prawdopodobieństwo wyłączenia się, o przełączaniu utworów nawet nie wspominając.

Jako czołowych przedstawicieli wartości „Burst Apart” podałbym jednoznacznie „Rolled Together”, dwa kawałki następujące po nim oraz utwór zamykający. Pierwszy jest przykładem zachowanego stylu Antlersów i jednocześnie chęci poszukiwań. To reprezentant, który swą oszczędnością, rozmytym brzmieniem i gęstą atmosferą ociera się o rejony piosenkowej mantry. Dwa chwyty, falset, gdzieś z tyłu umieszona druga partia gitary, tym razem z opóźnieniem, a wszystko pod kontrolą pozostawiającej dużo przestrzeni perkusji. Obczajcie jak to płynie.

„Every Night My Teeth Are Falling Out” to mutacja poprzedniczki. Koncept jest ewidentnie piosenkowy, jednak w pewny momencie daje znać o sobie debiut i przester na moment powraca do łask. Niech mi ktoś powie, że refrenu nie da się nucić… „Tiptoe” nasuwa mi silne skojarzenia z „Art Decade”, jednak dzięki subtelnym ozdobnikom nie drażni nachalnością, a wciąga jak reszta. Z kolei „Putting the Dog to Sleep” to najtrafniejsze zakończenie płyty, z jakim miałem styczność, od około roku. Taką melancholią powinny kończyć się wszystkie albumy, nie umiejącej grać na instrumentach hordy Indie zespolików. Tylko spróbujcie tę płytę zignorować… 7/10 [Paweł Samotik]