25 maja 2011

Recenzja Catherine Wheel „Wishville"


CATHERINE WHEEL Wishville, [2000] Columbia || Tę, jak i wiele innych płyt z przełomu wieków, zawdzięczam Trójkowemu Expressowi dowodzonemu przez Pawła Kostrzewę. Zawsze myślałem, że Wishville to największe osiągnięcie zespołu, jednak tuż przed zabraniem się do pisania tego tekstu spoglądam na statystyki i okazuje się, że zarówno fani jak i krytycy przyjęli płytę dość chłodno. Cóż, takie uroki poznawania dyskografii od tyłu. Do zespołu po wydaniu debiutu przylgnęła łatka shoegazu. Kolejne płyty były zapisem powolnego odejścia od tej stylistyki na rzecz hardrockowych inklinacji.

Od zawsze w centrum uwagi stał wokalista Rob Dickinson (kuzyn słynnego gardła Iron Maiden). Pamiętam, że ciężko mi było polubieć manierę wokalną Roba. Facet śpiewa dość wyegzaltowanym (choć męskim) głosem i wydawało mi się, że śpiewem bardziej prężył mieśnie przed żeńską częścią publiczności. Złudzenie dość szybko prysło. Z kolejnymi płytami Dickinson nabrał pokory, spokoju i dystansu. Na wysokości albumu „Adam and Eve” zespół zaczął eksperymentować i czarować. Środka ciężkości nie stanowiły już szybkie rockery a enigmatyczne niespokojne ballady. „Future Boy”, „Phantom of the American Mother” czy genialna, patetyczna „Ma solituda” rozwinęły czerwony dywan przed szerszym audytorium. Zespół w wywiadach odgrażał się, że następna płyta będzie jeszcze lepsza. Na odpowiedź trzeba było czekać trzy lata. Jak wspominałem - dla mnie „Wishville” jest opus magnum Brytyjczyków. Niestety kiepska sprzedaż i kłopoty finansowe wytwórni doprowadziły do rozpadu zespołu.


Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. W kręgach indie-rocka w podsumowaniach lat 90-tych Wishwille zajmuje wysokie miejsca. Płyta za bardzo się nie zestarzała. Jej jedyną wadą jest pierwszy numer na krążku, który niestety został wybrany na promujący singiel. „Sparks Are Gonna Fly” to dość energetyczna zfuzzowana gitara i nośna melodia. Ale... jak poważny zespół mógł tak zatytułować kawałek?

Na szczęście im dalej tym lepiej. Drugi utwór, „Gasoline” przynosi już ociekający smarem i ślniący chromem groover. Rzecz kąsa, gitary przyjemnie schizują, a Rob daje z gardła to, co najlepsze. Mimo że ostatni album został nagrany tylko w trójkę, zupełnie tego nie słychać. Koło Katarzyny ma unikalny dar do przepysznego nakładania ścieżek („Lifelife”) bądź obezwładniających melodii (bliźniacze utwory „What We Want to Believe In” oraz „Mad Dog”). A jest jeszcze Gabrielowskie „All Of That” z przejmującym zakończeniem „Everybody is somebody, nobody is anybody” oraz gorzkie „Idle Life” z partiami orkiestrowymi.


Album podnosi ciśnienie do samego końca. Jeśli ktoś pragnie bardziej skomplikowanych form otrzyma „Ballad of a Running Man” - kompozycję z ciekawą zmianą tempa, kowbojską harmonijką i połamaną perksują. Ostatni utwór to niczym wisienka na torcie. Podniosłe „Creme Caramel” głaszcze po głowie niespokojną partią basu i hammondowymi organami. I posłuchajcie pełnego pasji śpiewu Roba. Odlot gwarantowany.

Krótka, czterdziestominutowa, doskonała płyta. Dziś trudno o tak szczerą płytę. Tylko ten nieszczęsny pierwszy utwór... 8/10 [Grzegorz Kopeć]