11 lipca 2011

Recenzja Bon Iver "Bon Iver”


BON IVER Bon Iver, [2011] 4AD || Adam Be z Milcz Serce, w krótkiej rozmowie, słusznie zauważył, że otoczenie, w którym twórca się znajduje ma na niego wpływ. Opisywane Bon Iver, Bon Iver (pretensjonalny tytuł swoją drogą) to dobry przykład. Płyta jest całkowicie odmienna od pierwszej, z tym, że jest do niej bardzo podobna. To, że Justin Vernon opuścił las i nie poluje już gołymi rękoma, na zwierzynę w głuszach Wisconsin i odkrył elektryczność, co starają się niektórzy udowodnić, nie oznacza wcale zmiany stylu.

Oczywistym posunięciem w wypadku zetknięcia z miastem i oferowaną przez nie profesjonalną produkcją, jest wykorzystanie dobrodziejstw, które dają te warunki. Dlatego na tym wydawnictwie pojawia się orkiestrowe instrumentarium i dość rozbudowane aranże. Ascetyzm w sferze brzmienia odszedł w pewnym stopniu w zapomnienie, co nie oznacza, że nadeszła pora na przepych i zastraszającą ilość smaczków z krainy masteringu.

Obrana tu droga jest przeniesieniem wrażliwości i stylu na nowe, nie tak odległe tereny. Tagi na last.fm z pewnością będą się pokrywać z tymi, którymi został oznaczony debiut. Rozsądny krok, którego dopuścił się Vernon oraz reszta zespołu, ma przenieść na nowy pomysły, to czym wsławiło się For Emma, Forever Ago – specyficzną atmosferą. Najistotniejszym kontrapunktem jest wszędobylska melancholia, a także ogromne ilości przestrzeni. W jej zapełnieniu pomaga bardzo wyraźny pogłos, nałożony nie tylko na wokal, ale również na partie pianina. Jest to poważny minus, gdyż wspomniany instrument jak i falset Justina zostały wyeksploatowane do bólu, już w połowie drogi. Te dwa elementy występują prawie w każdej piosence. Ta jednotorowość emocjonalna utrudnia odbiór.


Najbardziej na tle pozostałych wyróżniają się trzy ostatnie utwory – Calgary, Lisbon, Oh i Beth/Rest. W pierwszym zgrabna, odznaczającą się zwiewną dreampopowością gitara akustyczna podnosi słuchacza z głębokiego dołu. Po wcześniejszym, zapełniającym syntezatorze i gęstej perkusji, jest to zabieg nie tyle zaskakujący, co miły i lekki. Wspomniany, drugi w kolejce, Lisbon, Oh to po prawdzie jedynie zgrabna miniatura, lecz dzięki elektronicznym piknięciom wciąga. Absolutnym zaskoczeniem zaś jest kawałek zamykający – tego nie dało się przewidzieć. Jakiś Sting, Bush, powracają lata 80-te, Vernon nawet odbiega od falsetu.

Nie spodziewałem się fajerwerków, ale zwykłego przeciętniaka również. A tak właśnie jest. Biczowania i zsyłki nie będzie, bo można kilka razy włączyć, ale zachwycanie się i stawianie not około ósemkowych to gruba przesada. Proszę państwa, opamiętajmy się i patrzmy trzeźwo. 5/10 [Paweł Samotik]