27 lipca 2011

Recenzja debiutu Cate Likes Candy


CATE LIKES CANDY Cate Likes Candy, [2011] EMI || Żeby opowiedzieć o tym zespole, musimy nieco cofnąć się w czasie do jego pierwotnej historii. A zatem, była sobie grupa Kashmir, w której śpiewała córka znanej wszystkim Polakom Beaty Kozidrak. Kashmirowi nie wyszło. Zasmucona tym faktem wokalistka – Katarzyna Pietras – zaczęła z żalu jeść dużo cukierków. Jej długoletni chłopak (i zarazem gitarzysta Kashmiru) Kamil Wyziński widząc jej smutek, obiecał że założą nowy zespół. I tak powstał Cate Likes Candy.

Muzycy dokładnie ci sami co w Kashmirze, tyle że ogłosili się superbohaterami. Niestety mają tyle wspólnego z super-mocami, co niejaki Kick-Ass (patrz: Filmweb). Cate wcale nie czaruje głosem, a sprawia, że po jednokrotnym przesłuchaniu płyty nie mogę słuchać jej w całości po raz drugi. Może na tym właśnie miała polegać jej super-moc?

Krążek jest na prawdę słabiutki. Właściwie wystarczy wysłuchać jednej wolniejszej i jednej szybszej piosenki (dla przykładu: We almost made it oraz Suzzi). I nie tylko po to, żeby rozeznać się, jaki mniej-więcej styl reprezentuje grupa, ale także po to, żeby mieć dosyć. Teksty napisane są w języku angielskim i ten element troszkę ratuje zespół przed zepchnięciem w czeluści totalnego kiczu.

Trochę szkoda, że CLC zostali wytypowani jako jeden z siedmiu reprezentantów naszego kraju na czeskim festiwalu Rock For People. No, ale miejmy nadzieję, że publiczność zdążyła spożyć odpowiednią ilość złocistego napoju i nazajutrz nie pamiętała jakiej narodowości byli ci od Kasi lubiącej cuksy.

Rzeczowniki i czasowniki, o ile ułożę je w odpowiedniej konfiguracji pozwolą mi opisać tą muzykę. Ale ostatecznie stwierdzam, że nie warto tępić waszych umysłów i pozytywnych, wakacyjnych emocji. A więc bawcie się dobrze i dobra rada: nie sięgajcie po CLC! 3/10 [Agnieszka Hirt]