23 lipca 2011

Recenzja tUnE-yArDs „w h o k i l l”


tUnE-yArDs w h o k i l l, [2011] 4AD || Podobno pierwszą płytę nagrała całą na dyktafonie, grając na wszystkich instrumentach, a następnie zmiksowała ją w jakiś darmowym programie do obróbki muzycznej. Jest zafascynowana muzyką afrykańską, którą żongluje na płycie razem z elementami folku i hip hopu, a wszystko to w świeżej i pełnej spontaniczności formie. Nic dziwnego, że wzbudziła tak wielkie zainteresowanie na niezależnej scenie muzycznej i wśród krytyków. O kim mowa? O tUnE yArDs, czyli pseudonimie artystycznym Merrill Garbus, która to swoją drugą płytę wydała już pod szyldem cenionej wytwórni 4AD. Panie i Panowie o to album, którego nazwa jest równie ekscentryczna jak materiał na nim zawarty, a na imię mu w h o k i l l.

Podobnie jak na debiutanckim albumie BiRd - BrAiNs, króluje lo-fi, którego szczerze, nawet nie słychać (a może i słychać tylko kto by zwracał na to uwagę, gdy w koło tyle przaśnych rzeczy przelatuje przez uszy?).


Na początku był singiel. Bizness, który można było ściągnąć sobie za darmo ze strony artystki i zachwycać się nim, jak to pięknie wszystkie dźwięki kapią na nas niczym ciepły wiosenny deszcz. Ta piosenka to taka pozytywna energia, gdzie z chaosu wielu dźwieków wyłania się piękna melodia. Mamy tam tyle instrumentów, że nawet nie chce mi się ich wymieniać, sami sobie je wyłówcie. Ja osobiście mogę sobie śpiewać z Merrill I'm addicted, yeah!

Płytę rozpoczyna My Country, który z pewnością jest jakimś krajem afrykańskim, porównania z Vampire Weekend jak najbardziej na miejscu, no przynajmniej do momentu, w którym od czasu do czasu przypływają i odpływają dźwięki syntezatorów. Pod koniec utworu radośnie godzi nas kakofonia dęciaków. Mamy na płycie też trochę etnicznego soulu w Es-So, który delikatnie nasuwa Jamie'go Lidell'a z płyty Multiply. W Gangsta mamy do czynienia z zaśpiewem rodem z jamajskiego reggae, które przeradza się wokalizująco w syreny policyjne. Takich piosenek nie da się napisać pod publikę, prawdziwość aż z nich kipi! BANG-BANG,OI!

Trochę spokojniej i ascetyczniej jest w Powa, które oparte na 3 podstawowych instrumentach (gitara, bas, perkusja) powoli toczy się jak soulowy walec, aby pod koniec zacząć rozjeżdżać się w szwach. Jazzowo-eksperymentalnie wypada Riotriot, który z czasem przeradza się w radosną imprezę na której nikt nie wie co się dzieje, następnie przełamanie i wyciszenie...

Na tle pozostałych kompozycji odstaje chyba tylko ponura kołysanka Wolly Wolly Gong, która miała być taką emocjonalną bombą, ale paradoksalnie wypada najmniej szczerze, co jest zasługą dzikością, która wyrywa się ze wszystkich poprzednich utworów. Nie zmienia to faktu, że jest to całkiem zgrabna klimatyczna kompozycja. Na koniec dostajemy jeszcze energetycznego kopa w postaci piosenki Killa, żebyśmy przypadkiem po tej kołysance nie zapomnieli z czym mamy do czynienia.

Płyta jest niesamowicie świeża i pełna energii, naprawdę dawno nie miałem z czymś takim do czynienia. Prostymi środkami są zbudowane tutaj kwitnące aranżacje. Na dłużą metę płyta może jednak wydawać się infantylna - mi osobiście to nie przeszkadza, jednak znajdą się pewnie osoby, które uznają to za fakt dyskryminujący. Ja obawiam się tylko jednego. Biorąc pod uwagę niesamowitą charyzmę Merrill, mam dziwne wrażenie, że może ona w przyszłości zasłonić całą muzykę, a było by szkoda... 9/10 [Tomek Milewski]