24 sierpnia 2011

Recenzja WU LYF „Go Tell Fire To The Mountain”


WU LYF Go Tell Fire To The Mountain, [2011] LYF || Nie od dziś wiadomo, że tajemniczość przyciąga. Im mniej wiemy, tym ciekawsze staje się to, co jest ukrywane. Enigmatyczna nazwa zespołu? Członkowie zespołu, broniący swojej tożsamości niczym najcenniejszej cnoty? Plus do hype'u muzyki! Trochę absurdalne, ale trochę prawdy za tym idzie. Dodatkowo jeśli ktoś potrafi uchylać rąbka tajemnic w tak intrygującym kierunku jak, rozwinięcie WU LYF do World Unite! Lucifer Youth Foundation... to również plus dla hype'u. A żeby kontrowersyjek nie było za mało, to muzyka został okraszona "kościelnymi organami". Fundacja władcy piekieł, której przygrywa kościelna stylistyka - przewrotne w swojej prostocie! Ale bądźmy poważni. Prawdziwą siłą tego zespołu z Manchesteru jest wokalista Ellery Roberts, którego głos może być porównywany chyba tylko z charczeniem Toma Waitsa!

W ten sposób z muzyki, która czerpie garściami z początków Arcade Fire, a jej rozmyte gitary również wydają się być znajome, dorzucamy wspomnianą kościelną przestrzeń i głos à la Waits, otrzymujemy całkiem świeży miszmasz.

Debiutancki album został nazwany Go Tell Fire To The Mountain i rozpoczyna go leniwy kawałek, który jest chyba najbardziej intrygującym utworem na płycie. Pierwsze dźwięki dochodzą do uszu i... rzeczywiście! Jesteśmy w starym barokowym kościele, dopiero po paru chwilach, gdy oswoimy się z tymi nietypowymi dla muzyki rozrywkowej elementami piosenka zaczyna galopować, w połamany sposób między nawami kościoła w dźwiękach perkusji i gitary, nad którymi góruje przepity głos Robertsa.

Następny kawałek, Cave Song, atakuje nas szybszym rytmem opartym głównie na perkusji, bo gitara sprawia lekko ascetyczne wrażenie, kojarzące mi się z The XX. Such A Sad Puppy Dog to powrót do stylistyki utworu otwierającego. Na dzień dobry organy, później melodia przyspiesza dochodzi w połowie do kakofonicznego apogeum i kończy się równie spokojnie jak się zaczęła. Razem z pierwszym radosnym utworem, kończy się część, w której organy były widoczne. Gitara We Bros trochę przypomina hawajskie melodie i pod koniec mamy taką małą harmonię głosową, którą będzie można ładnie odegrać na koncercie.

Nawet jeśli na kolejnych utworach organy, które odróżniały WU LYF muzycznie od masy konwencjonalnych zespołów z Wysp, będą obecne, to nie będą one miały już takiej siły przebicia. Z ciekawszych pozycji mamy jeszcze obrośnięte patosem 14 Crowns For Me & My Friends i ostatni na płycie, singlowy Heavy Pop, z którego zapadają w pamięć prawie agonalne jęki wokalisty.

Go Tell Fire To The Mountain to całkiem niezła płyta, która jednak sporo artystycznego sznytu straciłaby bez wokalisty i pierwszej części płyty, gdzie tak często goszczą organy. Bez tych dwóch elementów debiutancki album WU LYF przepadłby razem z setkami podobnych wydawnictw. A tak muszę go polecić. 7.5/10 [Tomek Milewski]