20 listopada 2011

Recenzja George Dorn Screams "Go Cry On Somebody Else’s Shoulder"


GEORGE DORN SCREAMS Go Cry On Somebody Else’s Shoulder, [2011] Ampersand || Trzecia płyta zazwyczaj jest już wolna od stresów związanych ze stawianiem debiutanckich kroków czy z udowadnianiem, że na jednym dobrym krążku historia zespołu się nie kończy. Powinna jednak pokazywać, że grupa ewoluuje, że nie stoi w miejscu. A jaki jest nowy krążek Dżordżów? Spokojniejszy, bo mniej na nim krzyków, więcej zadumy. Mniej też słychać szamotaniny, ale nie braknie tak typowej dla George Dorn Screams melancholii.

Po prawie trzech latach od wydania ostatniego albumu „O’Malley’s Bar” zespół znów daje o sobie znać, prezentując płytę znacznie się od niej różniącą. „Go Cry On Somebody Else’s Shoulder” daleko do hałaśliwych kompozycji i potęgujących chaos ścian dźwięku z poprzedniego longplaya. Niepodobna jej też porównywać do pierwszego „Snow Lovers Are Dancing”, gdzie mieliśmy do czynienia z muzyką mroźną i pełną dramatyzmu z shoegazowym dodatkiem.

Nowe dzieło George Dorn Screams jest przede wszystkim cieplejsze. Nie przywołuje już na myśl ciężkich, traumatycznych przeżyć, a kojarzy się z czekaniem na to, co nieuchronne. Przygoda rozpoczyna się odgłosem zamykanych drzwi („Let Yourself Go”) i powoli docierają do uszu słuchacza łagodne gitarowe dźwięki, na których tle głos Magdy Powalisz brzmi bardziej melodyjnie niż w zetknięciu z ostrymi przesterami.

Zaskoczeniem może być lekka forma w jakiej podane są utwory. Mają one wymiar piosenkowy, dzięki czemu nie przytłaczają. Dobrze tutaj widać dojrzałość grupy, brak potrzeby głośnego komunikowania swoich przekazów, zamiast tego pełne subtelności słowa kierowane do tych, którzy chcą posłuchać. Ale czy nie zrobiło się zbyt cicho? Po pierwszym przesłuchaniu można mieć wrażenie, że nic z poprzednich Dżordżów nie zostało. Mało jest niepokoju w chórkach, mało żywych emocji. Dopiero kiedy opadnie pierwsze zdumienie, okazuje się, że nie zmienili się aż tak bardzo. Nadal można usłyszeć kilka ciekawych gitarowych solówek, nadal tlą się gdzieś dawne namiętności, choć już oswojone, o czym świadczy zresztą tytuł krążka.

W nagrywaniu albumu uczestniczyli gościnnie: Jakub Ziołek, były członek zespołu i Łukasz Jędrzejczak z Tin Pan Alley. Ten pierwszy udziela się wokalnie w najdłuższym „The Hour Of Ghosts”, co dało ciekawy efekt. Poprzez szeptane strofy przebija tajemnica, a harmonijne brzmienie gitary akustycznej dodaje utworowi smaczku.

Pierwszy singiel „Alpha Coma” łączy w sobie cechy dwóch poprzednich płyt z nowymi elementami. Jest dobrym spójnikiem pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Miesza poruszenie, mocniej słyszalne gitary z chwilami sielankowym rytmem. Powstaje senna, liryczna opowieść, która nie jest jednak nader rozwlekła. Zespół jawi się dzięki tym zabiegom jako ten, który nie odszedł całkiem od początkowej koncepcji, ale też zagustował w dalszych poszukiwaniach w obrębie już wypracowanego stylu.

Wygląda na to, że bydgoski skład, który tworzą obecnie Magdalena Powalisz, Radosław Maciejewski, Wojciech Trempała i Tomasz Popowski, wciąż potrafi dzielić się swoją energią, robiąc niebanalną muzykę. I chociaż można było spodziewać się czegoś bardziej energicznego, to jednak nie zawiedli. 8/10 [Joanna Kloska]