4 września 2012

Recenzja Pure Phase Ensemble "Live at SpaceFest!"


PURE PHASE ENSEMBLE Live at SpaceFest!, [2012] Nasiono || Kosmicznie dobry krążek. Najlepszy, jaki wyszedł w tym roku (nie w Polsce – w ogóle). Jest to zaawansowana technicznie, a do tego piękna artystycznie rakieta, zbudowana ze space-rocka, zadymionego jazzu, elektronicznych hałasów i eksperymentów. Misja była następująca: trzynastu muzyków z Polski i Anglii spotkało się w Gdańsku, nagrało wspólny materiał i zagrało go podczas pierwszej edycji festiwalu SpaceFest!.

Już otwierający „Electra Glide” pokazuje klasę tego albumu. Przestrzenne, ambientowe tło i instrumenty przygotowują na lot w kosmos. Chociaż utwór rozwija się bardzo leniwie, elektryczność przenika słuchającego przez całe 7:15 trwania. Potęguje to głos Kuźmy (Asia i Koty, Folder), przy którym nawet Lisa Gerrard brzmi mało mistycznie. Trochę mi się to (jak również kilka fragmentów później) kojarzy z duchem ścieżki dźwiękowej filmu „Million Dollar Hotel”.

W kosmos startujemy z „No Movement”, gładko wskakującym w podniosły koniec poprzednika. Napięcie osiąga kulminacje i rozchodzi się w przestrzeni za sprawą sekcji dętej. To jest jeden z największych atutów krążka – cudowne, zapadające w pamięć dęciaki (saksofon tenorowy Dickaty'ego i Kossakowskiego, barytonowy Gadeckiego i trąbka Szuszkiewicza). Smutno-wesołe, krążą wokół ściany dźwięków tworzonej przez gitary i perkusję, a ubarwianej dodatkowo przez syntezatory. Pełne dramaryzmu wokale Hardinga (Marion), a w końcówce również Kuźmy budują napięcie, wciągają i przejmują.


Lot przyspiesza z „High Flats”, najkrótszym i najbardziej energicznym kawałkiem. Choć jest bardziej rockowo (od pierwszych chwil prowadzi perkusja, przy wsparciu gitar), to sekcja dęta, a także – ciekawie współgrające – głosy Kuźmy i Hardinga, wciąż podtrzymują artystyczny ciężar i prowokują do wyobrażania sobie śpiewanego „we're living in a high flats  – we can sea everything”. „Crucifixion (Traditional)” to nagła zmiana. Muzyka zwalnia, słyszymy posępne, wręcz żałobne dęciaki. Jest trochę zbyt klasycznie, jak na ten album. Ale bez lęku, wszystko jest pod kontrolą – zaraz Miegoń skomunikuje się z inną galaktyką za pomocą hałaśliwych sampli, a dęciaki wypadną z trasy.

O ile „Electra Glide” rozkręcało się powoli, o tyle „Bowie” – największa supernowa tego albumu – nie rozpędza się w ogóle. Fenomenalne jest to, że chociaż utwór trwa ponad szesnaście minut (!), kiedy się kończy, czuję silny niedosyt. Utwór płynie powoli, przesuwany elektroniką, leniwą perkusją i oddalonymi dęciakami. Gdzieś w okolicach piątej minuty zaczyna śpiewać Schwarz (Prawatt, Karol Schwarz All Stars). To jest piękna, choć nienarzucająca się kompozycja; bardzo zwiewna, choć mimo wszystko emocjonalnie intensywna i sentymentalna. Szacunek dla Schwarza – to duża klasa wejść wokalnie w tak otwarty, subtelny utwór i wytrwać w nim jedenaście minut, podtrzymując zainteresowanie do samego końca. Czekam na „Bowie II”.

Utwór „The Frost” mógłby się znaleźć na płycie Kuźmy solo. Czarująca, intymna ballada z najbardziej magicznym damskim wokalem w tym kraju. Kawałek płynnie przechodzi w drugi z najpiękniejszych na płycie – „Darkest Sun”. Pulsująca elektronika we wstępie, rozrastająca się o bas powtarzający chwytliwy riff, perkusję, hałaśliwe gitarowe tło i wokale (Kuźma i Harding przechodzą w utworze sami siebie). Jest trans, są emocje. Przyjemnie słucha się, jak wokaliści – z sukcesem – walczą o swoje miejsce na hałaśliwej planecie, zamieszkiwanej przez niezłych instrumentalistów. 9/10 [Michał Nowakowski]