18 grudnia 2013


MOUNT KIMBIE [30.11.2013], MeetFactory, Praha || Zakończenie jesiennego sezonu koncertowego nastąpiło dla mnie ledwie parę dni po fatalnym występie Starfucker. Na Mount Kimbie jednak zapatrywałem się optymistycznie, duet wydał w tym roku świetną płytę, elektronika zawsze sprawdza się w ścianach praskiego MeetFacory. I faktycznie, nie dość, że poza nie było rozczarowania, to koncert ten okazał się chyba najlepszym na jakim byłem w tym roku.

Już frekwencja pokazywała, że możemy mieć do czynienia z dobrym eventem. Spośród wszystkich tegorocznych koncertów w MeetFactory Mount Kimbie przyciągnęli zdecydowanie największą widownię. Duża sala wypełniona była niemal po brzegi, powietrze pod sceną dosłownie skraplało się na czołach uczestników, oddychać można jednak było niezwykle przestrzenną i intymną zarazem muzyką.

Mount Kimbie próbuje się wpisywać w kontekst współczesnego post-dubstepu i nowego soulu a'la James Blake i spółka. Nie twierdzę, że nie jest to całkowicie prawdą, ale inspiracje i horyzonty duetu sięgają znacznie dalej w czasie i przestrzeni niż większość skupiającej na "tu i teraz" dzisiejszej elektroniki. "Cold Spring Fault Less Youth" bez wahania zaliczyć można do najlepszych albumów roku 2013. Na żywo Dominic Maker i Kai Campos mało, że bezbłędnie oddali wszystko to, co w ich studyjnej pracy najlepsze, ale i uwypuklili to, co w ich muzyce jest wyjątkowe i często nie do końca uświadamiane.

Jasne, nadal jest to szeroko pojęta elektronika, ale zaskakująca wielką rolę pełnią tutaj żywe instrumenty w najbardziej klasycznym zestawieniu gitara + bas + perkusja. Szczególną uwagę zwraca właśnie szurająca, niemal jazzowa perkusja, a obok pulsującego, choć nie szaleńczego basu, to proste gitarowe frazy i repetycje zbliżają Mount Kimbie do klasycznego ponadgatunkowego post-rocka sprzed ponad dekady. Motoryka ich kompozycji również ma bardziej post-rockową niż elektroniczną genezę a gradacje dźwięków i napięcia wskazują, że jest to właściwa etykieta. Jednocześnie ważną rolę pełnią tutaj wokale, kruche i delikatne, ale nie pretensjonalnie soulowe. Mount Kimbie łączą zatem to, co najlepsze w dzisiejszych trendach z alternatywą początku lat 00'. W efekcie otrzymujemy muzykę melodyjną i taneczną, ale jednocześnie złożoną.

Recepcja koncertu była szalenie entuzjastyczna, sami wykonawcy byli wyraźnie i szczerze uradowani, może nawet zaskoczeni. Pościelowe "Home Recording", kroczący "Blood And Form", wsamplowany King Krule w "Break Well", gitarowe ściany i kwaśny taneczny bis, wszystko to wywoływało kolejne fale emocji. Czy czegoś zabrakło? A i owszem. Pomijając kwestię braku merchendisingu, która trapić może jedynie największych muzycznych geeków, to sam koncert okazał się rozczarowująco krótki. Dla mnie wyglądało to tak, że najpierw się spociłem, potem wycofałem na tył, wypiłem butelkę Club Mate, wróciłem na front a za moment już były bisy. Szkoda, wielka szkoda. [Wojciech Nowacki] 

16 grudnia 2013


FOUR TET Beautiful Rewind, [2013] Text Records || Kieran Hebden w ciągu ostatniej dekady zasłużenie stał się jedną z najważniejszych postaci muzyki elektronicznej. Mowa oczywiście o twórczości pod jego solowym szyldem Four Tet, mało kto bowiem, poza największymi miłośnikami post-rockowych eksperymentów przełomu stuleci i labelu Domino, pamięta dziś o Fridge, nawet pomimo powrotu tria z nowym albumem w 2007 roku. W tym czasie Hebden był już instytucją. Kilka albumów Four Tet, w tym jeden powszechnie uznawany za klasykę nowego wieku, dziesiątki, jeśli nie setki remiksów, późniejsza współpraca z Thomem Yorkem, Burialem, Stevem Reidem, nie wspominając o takiej nobilitacji jak wykorzystanie jednej jego kompozycji w "House M.D."

Wspomniany klasyczny album to oczywiście "Rounds" z 2003 roku, choć stanowiący rozwinięcie brzmienia Four Tet z wcześniejszych płyt (głównie urokliwie intymnego "Pause"), to konstytuujacy brzmienie zarówno tamtych lat, jak i Domino Records sprzed indie-rockowych czasów. Etykiety "emo-" lub "folkotroniki" może nie do końca się przyjęły, ale doskonale opisują ponadgatunkową i oryginalną twórczość Hebdena, cieplejszą i budzącą więcej emocji niż większość "żywej" muzyki.

Owe ciepło ustąpiło miejsca kwaśnej i kanciastej psychodelii na "Everything Ecstatic", albumie, który ukazał szersze możliwości Hebdena, ale jako trudniejszy w odbiorze nie miał szans powtórzyć sukcesu "Rounds". Ten nastąpił dopiero po dłuższej przerwie w roku 2010 wraz z niemal taneczno-house'ową płytą "There Is Love In You". I faktycznie, miłość do Four Tet znów powszechnie rozkwitła, album bezdyskusyjnie postawić można obok "Rounds", Hebden zaś udowodnił, choć wcale nie musiał tego robić, że po ponad dekadzie od debiutu Four Tet nadal znajduje się w czołówce.

Dyskontowanie sukcesu? Wręcz przeciwnie. Kolejne ruchy Four Tet sprawiały wrażenie czyszczenia szuflady i przygotowań do przeprowadzki z klubowych świateł do domowego undergoundu. Kolekcja całkiem udanych winylowych singli zebrana została w album "Pink", za darmo upubliczniony został także zestaw "0181", zawierający wczesne niepublikowane nagrania Four Tet z lat 1997-2001. Najważniejszym jednak gestem Hebdena, niekoniecznie muzycznym, było zaprzestanie wydawania dla Domino Records na rzecz własnego labelu Text Records. Odcięcie się od Domino, wielkiej, ale nadal niezależnej wytwórni, i wydawanie płyt własnym sumptem wpłynęło zasadniczo na dostępność muzyki Four Tet. Jasne, zakup mp3 nie stanowi problemu, gorzej jednak w przypadku fizycznych nośników i ich dystrybucji. Jakby Hebden wyraźnie chciał zaznaczyć, że interesuje go tylko produkowanie muzyki w domowym zaciszu i nic więcej. Co łączy się też z jego deklaracją, że nowy album Four Tet obejdzie się bez preorderów, Spotify, streamingów, singli.



Firmowe dzwonki Four Tet usłyszyły tylko w otwierającym całość, nomen omen, "Gong". Ten w duchu odrobinę post-dubstepowy krótki utwór opiera się na rozszalałych perkusjonaliach i wokalnym samplu, będąc tym samym w pełni reprezentatywny dla "Beautiful Rewind". Utwory ciężko tutaj nazwać kompozycjami, w większości są to krótkie, mocno perkusyjne szkice, praktycznie pozbawione melodii. Oraz emocji. Jest to też pierwszy album Four Tet, który ciężko nazwać przyjemnym, brzmienie jest tu bardzo surowe a pomysły proste, by nie powiedzieć prostackie. Materiał jest jednak jak zwykle u Hebdena świetnie wyprodukowany, dlatego też zyskuje przy bliskim, słuchawkowym kontakcie.

"Beautiful Rewind" najbliżej do również surowego, kanciastego i perkusyjnego "Everything Ecstatic". Tamta płyta była jednak zdecydowanie bardziej pomysłowa i melodyjna, choć nie w oczywisty sposób. Pobrzmiewały na niej inspiracje jazzem, kraut rockiem i psychodelią, na "Beautiful Rewind" doczytać można się ewentualnie nawiązań do dubstepu i hip-hopu oraz tej samej fascynacji automatami perkusyjnymi, której przesadnie uległ ostatnio Thom Yorke. Jego solowe dokonania przypomina zresztą "Your Body Feels", w kontekście maszynowego początku zatytułowany chyba ironicznie. Emocje były kluczem do sukcesu elektroniki Four Tet, bez tego czynnika Hebden zredukował się do szeregu setek bandcampowych artystów bawiących się w robienie elektroniki przed domowym komputerem.



Jedyną emocją jaką potrafi wzbudzić "Beautiful Rewind" jest irytacja, spowodowana głównie wspomnianymi samplami wokalnymi. Jeden z dwóch najciekawszych utworów, "Kool FM", popsuty został jednocześnie najbardziej denerwującym samplem. Jako jedyny jednak wydaje się dokądś prowadzić a głęboki, potężny bas stanowi ogromną ulgę po dominujących płaskich automatach. Drugim niezłym utworem jest "Unicorn", bynajmniej nie za sprawą zachęcającego tytułu. Więcej tutaj wreszcie przestrzeni, całość opleciona jest ładnymi koronkowymi syntezatorami, po zabiegu z nagłym wyciszeniem ma się wrażenie, że tytułowy jednorożec mógłby tak urokliwie biec jeszcze kilka dobrych minut w całkiem interesującym kierunku. "Unicorn" ma najbliżej do wcześniejszej twórczości Four Tet, w otoczeniu starszych kompozycji jednak nie wyróżniałby się tak mocno jak na "Beautiful Rewind".

Ciężko określić dla kogo jest ta płyta. Najprawdopodobniej dla samego Hebdena. To miło, że postanowił się z nami podzielić szkicami ze swego notatnika, bo niestety ciężko te 11 utworów nazwać czymś więcej. Dobrze też, że nadal eksperymentuje i nie stoi w miejscu. Pozbawiając jednak Four Tet tego, co esencjonalne, Hebden spada kilka kategorii w dół albo całkowicie wycofuje się z wyścigu zadowalając się pozycją dawnego mistrza, który może sobie wreszcie pozwolić na wszelkie dziwactwa. Szkoda. 4/10 [Wojciech Nowacki]

13 grudnia 2013


CINEMON Perfect Ocean, [2013] self-released || Kiedy pierwszy raz usłyszałam materiał z "Three Days EP" pomyślałam sobie "Wow". Gdy na początku tego roku odtworzyłam singiel "Nobody`s Gonna Put Out The Fire", pomyślałam "Wow razy milion". Potem, w maju zobaczyłam ich na żywo i przepadłam. Taka irracjonalna miłość do dźwięków. Gdyby mogły się zmaterializować i stać się mężczyzną to wyglądałyby jak Johny Depp... tak, ale ja nie o tym...

Od wydania ostatniej EPki minął ponad rok. W przeciwieństwie do poprzedniczki "Perfect Ocean" jest płytą przemyślaną i nagraną z większą dbałością o szczegóły. Bardziej postawili tu na wypieszczone, melodyjne piosenki a garażowe brzdąkanie zamietli gdzieś pod izdebnikowy dywan. Przyznaję, że trochę brakuje mi tego pazura i brudu z "Three Days EP", ale dojrzewanie artysty i poszukiwanie nowych kierunków to rzecz naturalna i z pewnymi zmianami trzeba się pogodzić.

Jeśli mowa o godzeniu się ze stanami rzeczy to cały ten krążek nieco o tym opowiada.  Dokładniej mówi o dążeniu do nieosiągalnej doskonałości i o tym, że czasem powinniśmy sobie po prostu odpuścić (z mocnym naciskiem na "sobie"). We got to learn to let go słyszymy w kawałku zatytułowanym "Ride", w którym swoich talentów udzieliła gościnnie Sylwia Urban.

Do współpracy panowie zaprosili także Zuzannę Skolias z grupy Time For Funk, jednak numer z jej udziałem nie znalazł się na nośniku fizycznym. Dostępny jest za to w wersji elektronicznej, a mowa o aranżacji "Perfect Day Alise" z repertuaru PJ Harvey.

Panowie z Cinemon zaserwowali nam łącznie ponad 43 minuty muzyki zamknięte w jedenastu kawałkach (wliczając bonus track). Wydawnictwo otwiera powolny "Messenger", który przywodzi na myśl dokonania White`a czy chłopaków z Black Keys. Kawałek udany, super się go słucha i zasługuje na ocenę bardzo dobrą.

Dalej mamy wspomniane już wcześniej "Nobody`s Gonna Put Out The Fire", jest to niezaprzeczalnie jeden z najlepszych utworów na płycie a także w historii zespołu. Mam tu tylko jedną pretensję. Otóż, mój ukochany numer został zgładzony przez... no właśnie - nadmierne wygładzenie. Całe flow tego numeru poszło..., ale nadal można posłuchać go w wersji live i jest super.

Kolejną mocną pozycję zajmują "Remember Me", "Ride" (o którym wyżej) oraz następujący po nim utwór "Coma". Ten ostatni z miejsca przypadł mi do gustu i bardzo często do niego wracałam pod koniec odsłuchu, kiedy zaczynał się "Cold Sea" (taka nieco męcząca w moim odczuciu ballada).

"Mike The Headless Chicken" to jedyny czysto instrumentalny numer na albumie. Pierwsze o czym pomyślałam kiedy zobaczyłam jego tytuł to "brzmi jak nazwa jednego z kawałków Primusa", no ale stylistycznie oczywiście zupełnie inaczej.

Słabych momentów na tym krążku jest bardzo mało, dlatego odpuszczam sobie rozpisywanie się na ich temat. "Perfect Ocean" mieni się wszystkimi odcieniami błękitu a każdy z nich jest na swój sposób piękny i sprawia, że powietrze wokół słuchającego ogrzewa się o kilka stopni. Zanim pomyślicie, że się spaliłam zakończę tę recenzję... Album bardzo dobry, bardzo polecam i wystawiam równie dobrą ocenę. 8/10 [Agnieszka Hirt]

10 grudnia 2013


LOGOPHONIC Borderline, [2013] Music Is The Weapon || Krążek "Little Pieces" wypuścili niespełna rok temu, więc jako pierwsze nasunęło się pytanie: czy to będzie na pewno świeży i wystarczająco dobry materiał?

Na koncertach potrafią brzmieć nie jak dwójka, ale trójka muzyków. Jedną z najfajniejszych rzeczy, które utkwiły mi w głowie po ich występach na żywo jest fakt, że wykonują cover kawałka Massive Attack i w dodatku robią to świetnie. Autorami tego całego zamieszania są trójmiejscy muzycy Maciej Szkudlarek i Krzysztof Stachura a wszystko upięte pod nazwą Logophonic.

Kiedyś byli w bliskim związku z efektami wypuszczanymi ze swoich laptopów, potem porzucili je dla efektów podłogowych. Tak nagrali zarówno ten, jak i poprzedni krążek. Po wysłuchaniu singla promującego z udziałem gościnnym Wiosny byłam spokojna. A jak z resztą wydawnictwa?

"Borderline" jest ciekawszy niż wcześniejsze kompozycje. Nie da się też ukryć, że technika poszła na warsztat i słychać znaczną poprawę zarówno jeśli chodzi o instrumentarium, jak i o technikę śpiewu. Na krążku znajdziecie dziewięć pozycji, z czego większość z nich wyśpiewana po polsku.

Moimi faworytami są wspomniany już wcześniej singiel "Mamy Czas" (Mateusz Romanoski z Fuck You Hipsters słusznie zauważył, że ta kompozycja mogłaby zasilić dokonania Myslovitz jeszcze za czasów Rojka), "Brytan", kawałek który pokazuje, że Szkudlarek wie, co to melorecytacja w dobrym wydaniu a przy okazji tekst jest nie byle jaki, na koniec "Owad", tak jakoś zapałałam do niego sympatią.

Najbliżej brzmieniowo do "Little Pieces" jest chyba numerowi zatytułowanemu "Incision", jest to też niestety jeden z nudniejszych utworów na całej płycie. Z drugiej strony, na przykładzie poprzedniego wydawnictwa, zdaję sobie sprawę, że takie "This Is War", które w audio brzmi średnio, na koncertach wypada cudownie.

"Spotlight" można określić jako swoistą bombę energetyczną, która ma za zadanie wybudzić słuchacza z letargu w jaki wprowadziły go spokojniejsze kompozycje.

Oglądaliście "Erratum" z Tomaszem Kotem w roli głównej? Instrumentarium Logophonic pasuje mi właśnie do tego filmu. Jest klimatyczne, głębokie i smętne. A ten film jest dokładnie taki. Co więcej, kawałek "Wyżej" z miejsca przywołuje mi wspomnienie pewnej sceny z tego filmu. Kiedy filmowy Michał ze swoim starym przyjacielem wspinają się na starą wieżę ratownika (chyba, że była to inna wieża).

Nie jest łatwo nagrać spokojny album, którego granica ciężkości przebiega gdzieś pomiędzy ambitnym popem a rockiem. Teksty w większości napisane po polsku to też spore ryzyko odrzucenia przez słuchaczy. Jeśli te dziewięć pozycji okazałoby się być odrzutami z "Little Pieces", to znaczyłoby to, że panowie co lepsze pomysły wrzucili do szuflady a potem dopieszczali je długimi tygodniami.

Gdybym miała oceniać poprzedni krążek to oceniłabym go o dwa punkty niżej niż ten. A "Borderline"... nie jest idealnym tworem, ale na ocenę dobrą sobie zasłużył. 7/10 [Agnieszka Hirt]

29 listopada 2013


STARFUCKER [26.11.2013], MeetFactory, Praha || Rety, na koncert Starfucker cieszyłem się bardzo z kilku powodów. Po pierwsze, nie jest to zespół popularny, więc szanse na to, żeby pojawił się w Polsce na samodzielnym koncercie specjalnie wielkie nie są. Po drugie, choć ich najnowszy album jest jednak lekkim rozczarowaniem, to jednak mają na koncie „Julius”, jeden z najlepszych synth-popowych singli paru ostatnich lat. Wreszcie byłem po prostu ciekaw ludzi stojących za STRFKR, nie tylko bowiem muzyka, ale i konsekwentnie interesująca strona graficzno-medialna ich dokonań była zawsze hipsterska oryginalna.

Ale przysięgam, na tak słabym koncercie w Pradze jeszcze nie byłem, co samo w sobie było nawet ciekawym doświadczeniem. Zespół składający się z paru niezbyt rosłych facetów, z wokalistą w idiotycznej czapce na czele, sprawiał wrażenie niesamowicie niewiarygodnego. Patrząc na nich i ich zachowanie nie chciało się wierzyć, że są to ludzie stojący za fajnym przecież muzycznym projektem. W tym momencie naprawdę można było sądzić, że ich muzyka, okładki, nawet nazwa, to tylko wystudiowane manewry. Fałsz bił po oczach gdy już po pierwszym utworze i pełnej ledwie do połowy sali deklarowali, że wow, w Pradze jest najlepszy koncert na całej ich trasie.

MeetFactory nie ma nigdy większych problemów z nagłośnieniem, choć chyba prawdą jest, że w tej przestrzeni lepiej sprawdza się muzyka elektroniczna niż gitarowa (co też widać po jesienne rozpisce). Tym bardziej nie rozumiem, czemu Starfucker brzmiał tak świdrująco nieprzyjemnie, wgnieciony wręcz w wysokie rejestry. Nie wychodzę wcześniej z koncertów, jeśli nie muszę spieszyć się na tramwaj / autobus / metro, ale tym razem kupiłem ich dwie płyty (możliwość zakupienia najczęściej niedostępnych inną drogą wydawnictw i różnego rodzaju rarytasów to dla mnie często najważniejszy powód do wybrania się na koncert) i wyszedłem, mając poczucie, że jeśli zostanę do końca, to ich zupełnie znielubię i nie będę mógł słuchać jednej z mych ulubionych piosenek.

Najgorsza jednak była widownia. Tradycyjna, miła dla oka hipsternia odstraszona została przez tabuny pijanych Erasmusów i młodych Amerykanów, którzy jeszcze póki byli w stanie okazywać emocje i utrzymywać równowagę koncertem byli po prostu zachwyceni. Jak dowiedziałem się wychodząc od równie zniesmaczonego Jakuba z Musictownu (który miał przynajmniej piwo, ja tego wieczora nie miałem nawet papierosów), podobno wśród Amerykanów Starfucker jest strasznie popularny a ich praski koncert był bardzo wyczekiwany. Ja się cieszę, że mają może muzyczny gust, ale zataczające się grupki wykrzykujące Prague is fuuucking awesome! i zdewastowane dziewczęta naprute jak zwierzęta, kładące się na ulicy w oczekiwaniu na tramwaj to żenujący obraz upadlającego braku godności.

Najlepszym punktem wieczora był… support, czeskie Kazety, które należą moim zdaniem do najciekawszych przedstawicieli tutejszej sceny elektronicznej. Ciemna i energetyczna muzyka, świetne wizualizacje, intrygująca wokalistka i pełen profesjonalizm, już się cieszę na możliwość zobaczenia ich samodzielnego koncertu. Ich jedyna jak do tej pory płyta jest świetna a remiksy utworów z niej pochodzących możecie pobrać za darmo ze strony internetowej Kazet. [Wojciech Nowacki]

27 listopada 2013


Tak jak obiecałam - w tym odcinku królować będzie funk! Z tym gatunkiem jest podobnie jak z innymi, które wywodzą się ze sceny improwizowanej - właściwie każdy funkowy zespół jest dobry do słuchania i zwykle spełnia swoją rozrywkową funkcję. Niestety wuj Bandcamp rządzi się odmiennymi prawami. Sami pewnie dobrze wiecie, że na płycie otagowanej słowem "pop" może się w rezultacie znajdować się elektronika ze znikomymi elementami rocka itd. itd... Tak i w przypadku funkowych poszukiwań, bardzo często trafiałam na stricte jazzowe numery, wręcz ocierające się o muzykę poważną a nie o to mi chodziło. W każdym razie, udało mi się w tych odmętach znaleźć kilka wydawnictw, które z pewnością was zainteresują.

Oczywiście trzeba się pogodzić z faktem, że w obecnych czasach gatunki się ze sobą mieszają i czysty funk to nieco abstrakcyjne pojęcie. Spróbujmy przełamać standard z grupą The Aquaducks pochodzącą ze Stanów Zjednoczonych. Tam za oceanem tworzy go siódemka muzyków. Za wokale odpowiada Creigh Reipe oraz Kacie Phillips (wokale wspierające). Gitary dzierżą Thomas Baxter i Zach Sheffler, bas pracuje w dłoniach Cade`a Baxtera, a za perkusją rządzi Sam Walker. Na koniec saksofon - Paul Violante. Za dużo tych nazwisk... Przedstawiam wam siedmioutworowy album, który funkuje razem z domieszką kilku innych gatunków. A jakich? Ano proszę się przekonać.

Następny band pochodzi z drugiego co do wielkości miasta Izraela, czyli Tel Avivu! I gra na prawdę super... Krążek nosi nazwę "Fly On It" i zawiera osiem znakomitych utworów. Tel Aviv jako miasto, które nigdy się nie zatrzymuje i zarazem będące najważniejszym ośrodkiem kulturalnym Izraela, skrywa pewnie wiele takich muzycznych skarbów. Zapewniam, że nie będziecie się nudzić ani przez sekundę! A przywita was energetyczny numer "Preserve", voilà
  
Dalej podaję wam klasyczny mixtape. Znajdziecie tu szeroki kolaż aranżacji utworów znanych twórców gatunku. Dla przykładu: James Brown, The Beastie Boys, czy nawet młodsi twórcy jak The Black Keys. Kawałków jest sporo, dlatego będzie to ostatnia pozycja w dzisiejszych pocztówkach. "The Funky President Mixtape" zostało zmajstrowane przez Erica Krasno, skrywającego się pod pseudonimem KRAZ.

Pozwolę sobie dobitnie zakończyć czwarty odcinek odrobiną prywaty, czyli zalinkowaniem do pewnego polskiego zespołu, któremu muzyka funk i jazz jest bardzo dobrze znana. No i sami nieźle funkują. Był też z nimi wywiad, o tutaj. A oto ich Bandcamp. Macie jakieś propozycje do następnego odcinka? Podsyłajcie śmiało! [Agnieszka Hirt]

24 listopada 2013


LADY GAGA ARTPOP, [2013] Interscope || Wierzę Lady Gadze. Jest szczera w tym co robi, nikogo nie okłamuje tym, że to tylko sceniczna kreacja mająca służyć czystej rozrywce na maksymalnym możliwym poziomie. Czy obłoży się mięsem, czy przebierze za helikopter, nie stoją za tym żadne inne powody niż to, że po prostu MOŻE to robić. Stoi za tym oczywiście gigantyczny sztab ludzi i strumień pieniędzy płynący z wytwórni, ale w przypadku Stefani Germanotty to ona jest szefową, mistrzem ceremonii i osobą kontrolującą swe poczynania i wizerunek. A pieniądze z wytwórni nie płynęłyby rzecz jasna gdyby nie jeden podstawowy warunek, odróżniający ją od innych popowych wokalistek. Talent mianowicie.

Taka Madonna może się photoshopować do woli i próbować udawać dwudziestolatkę, ale możliwości wokalnych i kompozycyjnych Gagi nigdy nie miała i mieć nie będzie. Ciężko też uważać Królową-Matkę Popu za osobę sympatyczną i niewystudiowaną. Gaga darzy swoich fanów, swoje Little Monsters, prawdziwym szacunkiem, Madonna zaś błyśnie cyckiem w Izraelu i zejdzie ze sceny po 40 minutach by sprawdzić czy media już o tym donoszą. Ale broń Boże, jeśli ktoś spróbuje ukraść jej show (pozdrowienia dla Mayi Arulpragasam!).


„ARTPOP” jednak miało być czymś więcej, trochę popową wersją „Biophilii”, z aplikacją, bajerami, ambicjami. Biedna Gaga chyba troszkę się pogubiła, niemożliwe, żeby nie zorientowała się, że połączenie sztuki i popu jest w XXI wieku już czymś niemal codziennym. Od opowieści autora okładki „ARTPOP” aż zgrzytają zęby (serio, sprawdźcie), nie ma więc po co pastwić się nad konceptem, który od początku kładzie się sam, lepiej skupić się na najważniejszym (teoretycznie – dopowiedzieli by nieprzekonani do Gagi), czyli na muzyce.

Duch Madonny (tak, wiem, że jeszcze żyje, chyba) unosi się tu i ówdzie. Szczególnie „Venus”, planowane pierwotnie na drugi singiel, jednak jako przebój nie aż tak chwytliwe, mogłoby być piosenką Madonny, ale o tak mocnym wokalu jakim w refrenie popisuje się Gaga mogła by tylko pomarzyć. Potliwa atmosfera „Erotici” towarzyszy dwójce „G.U.Y.” oraz „Sexxx Dreams”, rozpoczynające się zaś od urokliwego pianina „Fashion!” w końcowym efekcie brzmi jak skrzyżowanie Madonny z Daft Punk.

Prawdziwie okropny jest na szczęście tylko jeden utwór, hiphopowy „Jewels N’ Drugs”, od razu polecam nacisnąć „skip”. Singlowy potencjał niosą ze sobą zdecydowanie „G.U.Y” oraz „MANiCURE”. Faktycznie niezłe okazuje się „Do What You Want” w duecie z R.Kellym. „Aura” zanim zmieni się w techniacza z czystym popowym refrenem brzmi jak meksykańsko-gitarowy prztyczek w nos Lany Del Rey. A propos techniczy, „Swine” podpada jednocześnie do kategorii OMG i WTF, w efekcie mamy nowe, mocne guilty pleasure. Balladę znajdziemy tu zaledwie jedną, zaczynające się od minorowego pianina „Dope”, kolejny utwór prezentujący wokalne możliwości Gagi, wyjątkowo niepotrzebnie upstrzony później elektroniką. Na szczęście tutaj akurat dość subtelną, całościowe brzmienie „ARTPOP” jest bowiem mocno kwadratowe. Nie jest to już eurodance z „Born This Way”, ale dalej niż gwizdkowo-ultrafioletowe późne lata dziewięćdziesiąte w elektronicznych aranżacjach Gaga się niestety nie posunęła.

Choć płyta wyprodukowana jest oczywiście bez zarzutu, lepiej niż „Born This Way”, może nawet lepiej niż „The Fate Monster”. Co jednak boli na „ARTPOP” dość mocno to długość tego albumu, 15 piosenek i na wysokości „Mary Jane Holland” jest już tego za dużo, za gęsto. Gdyby jednak każdą kompozycję osłuchać bez kontekstu całej płyty, to daje się obronić niemal każda. Choć bezapelacyjnie „ARTPOP” to album na którym zawodzą właśnie kompozycje.

Przynajmniej głos Gagi się rozwija, wyraźnie też mniej używa w wokalu autotune’owych efektów. Teksty również nie dorastają do miana części ambitnego popowego projektu, choć odrobina autorefleksji pojawia się w „Do What You Want” i na swój sposób finałowym „Gypsy”. Na rozerotyzowane „G.U.Y” i „Sexx Dreams” jeszcze można przymknąć oko, ale przysięgam, słuchając „Venus” byłem pewien, że już za moment pojawi się rym Uranus anus. Ciocia Gaga na szczęście rehabilituje się w piosence „Donatella” bardzo życiową poradą just ask your gay friends for advice, którą każdy powinien wziąć sobie do serca.

Mówiąc serio, szkoda, że „ARTPOP” nie jest albumem tak dobrym, jakim miał być, nie jest też jednak albumem złym. Jestem ciekaw jakie będzie jego miejsce w dyskografii Gagi powiedzmy za dekadę. Dziś jednak, po tym jak na wysokości „Born This Way” przeciągnięty zostałem na ciemną stronę mocy, jestem rozczarowany. Choć nadal wierzę Lady Gadze. 6/10 [Wojciech Nowacki]

23 listopada 2013


ARCADE FIRE Reflektor, [2013] Sonovox || „Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)” było jak błysk dyskotekowej kuli na zapuszczonych przedmieściach. Lirycznie depresyjne „The Suburbs” było oczywiście pełne świetnych kompozycji, w końcu album ten zasłużył sobie Grammy, ale „Sprawl II” wyróżniało się bezdyskusyjnie. Arcade Fire poszli w tańce i niekoniecznie musiał to być jednorazowy wybryk. Jeśli jakakolwiek grupa mogła sobie pozwolić na taki fantazyjny skok w bok, nie tracąc przy tym nic na swojej tożsamości, to tylko Arcade Fire. Kto zatem wierzył w potencjał Kanadyjczyków mógł przewidywać ich kolejny ruch. Zwłaszcza, że „Sprawl II” było finalnym singlem z „The Suburbs”, wkrótce potem pojawił się jeszcze podwójny singiel remiksowy „Sprawl II / Ready To Start” a niedługo potem pierwsze plotki o szykowanym czwartym albumie. A że James Murphy, a że David Bowie… Oczekiwaliśmy od przystrojonych w cekiny Arcade Fire zaproszenia na dyskotekę, trafiliśmy raczej na dansing.


„Reflektor” musiał być hitem, ponad siedem minut, teledysk Corbijna, jeden wers od Davida Bowiego, który zdominował pierwszą połowę tego roku i łaskawie pozwolił Arcade Fire zająć drugą, choć nadal w swoim blasku. „Reflektor” nie do końca okazał się nowym „Sprawl II”, raczej growerem, który faktycznie okazuje się jednym z najlepszych utworów na albumie. Z prostej przebojowości akcent przesunięty został na epickość, ale skoro to zaledwie pierwszy singiel, to ta musi być dalej? Na płycie są jeszcze dwa świetlane punkty a wszystkie znajdują się na pierwszym dysku. Motoryczne disco „We Exist”, oparte na świetnym basie, z syntezatorem w finale, a przede wszystkim z pełnymi rozmachu smyczkami, z klubu wyprowadza nas wprost na stadiony. „Normal Person” zaś najbardziej gitarowy i normalnie (jak na Arcade Fire) rockowy utwór nie tylko na tym albumie, ale i chyba w ich twórczości w ogóle.

„Flashbulb Eyes” to ledwie odrobinę chaotyczny, plemienny przerywnik, najbardziej kojarzący się z dokonaniami Yeasayera. „Here Comes The Night Time” natomiast, jakoby predestynowane do bycia wielką kompozycją, skoro doczekało się i kontynuacji, cierpi trochę na brak przestrzeni, płaskie brzmienie perkusji i kompozycyjne poszatkowanie, choć miejscami robi miło egzotycznie niemal w stylu Vampire Weekend. Po przyzwoitych „You Already Know” i „Joan Of Arc” (z oczywistym tekstem) nadchodzi czas na zmianę płyty.


„Vol. 2” otwiera wspomniana już powtórka z „Here Comes The Night Time” i jak to często bywa, okazuje się po prostu zredukowanym brzmieniowo i emocjonalnie krótkim nawiązaniem. Wybrane na drugi singiel „Afterlife” było utworem na który nie zwróciłem żadnej uwagi podczas pierwszego przesłuchania tej płyty. W „Awful Sound (Oh Eurydice)” i „It’s Never Over (Oh Orpheus)” najbardziej obiecujące są tytuły, przy czym pierwszy z wymienionych zaskakuje soft-rockowym klimatem w stylu Electric Light Orchestra. „Porno” prezentuje się nawet ciekawie, choć może to znów sugestia tytułem, bo w otoczeniu lepszych kompozycji chyba aż tak by się nie wyróżniało. Kończące całość „Supersymmetry” patos ma tylko w tytule, zdecydowanie nie jest to Muse… Może szkoda?

Bo patos i przebogate aranżacje są czymś co akurat u Arcade Fire lubimy, za to cenimy przecież „Neon Bible”. „Reflektor” obiecuje wiele, dwa dyski, ogromna i przemyślania kampania medialna, intrygujące tytuły, tymczasem wielkości tu nie czuć zarówno za sprawą częściowo przeciętnych kompozycji, ale też dzięki produkcji. Gitar nikt tu specjalnie nie oczekiwał, ale również elektroniki, niekoniecznie tanecznej, wiele tu nie ma. Większość albumu zdominowana jest przez mocno wyeksponowaną i poszatkowaną perkusję. Fani Radiohead po wysłuchaniu „The King Of Limbs” mówili o uczuciu słuchania przez pół godziny z kawałkiem pukania automatu perkusyjnego. „Reflektor” również w sporej części, szczególnie na zdecydowanie słabszej drugiej płycie, opiera się perkusyjnym stukaniu, ledwie odrobinę wzbogaconym ciekawszymi aranżacjami schowanymi w tle. A gdy już pojawia się więcej dźwięków, to dzięki płaskiej produkcji mamy wrażenie, że zbyt duży zespół gra w zbyt małym pomieszczeniu.

Może i ma to być jakieś nawiązanie do lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza, że dość często album ten stawia przed nami obraz teoretycznie kolorowy, ale niekoniecznie bogaty. Mamy tu raczej klubokawiarnię z polskim wykonaniu, gdzie panie w klipsach i tapirach zamawiają pepsi-colę, panowie trawią wódkę a wodzirej namawia do wspólnej zabawy na którą nikt już nie ma sił. Przynajmniej jeśli chodzi o teksty widoczna jest lekka optymistyczna odmiana i zwrot w stronę prostych, choć zawoalowanych w typowy dla Arcade Fire sposób, historii miłosnych. Bo kto wsłuchał lub wczytał się w „The Suburbs” ten być może pamięta jak zaskakująco depresyjna była to płyta. I nadal lepsza od „Reflektor”. Teraz mam nowe oczekiwania, marzyło by mi się otrzymać od Arcade Fire po prostu zwyczajny album, bez ambicji, bez przekraczania kolejnych granic i możliwości, bez wielkich obietnic, ale z bez wyjątku świetnymi kompozycjami. Ale na razie mamy „Reflektor”, z jego pierwszą płytą na 7/10 i drugą na 5/10, więc chcąc nie chcąc ostatecznie: 6/10. [Wojciech Nowacki]

21 listopada 2013


Chyba zgodzicie się z tym, że pojawienie się Spotify w Polsce było bodajże najważniejszym wydarzeniem okołomuzycznym w naszym kraju. Czesi mają nieco mniej szczęścia, ale nas jest 40 milionów, ich ledwie 10, stanowią zatem znacznie mniejszy rynek. O wejściu Spotify do Czech w ciągu paru najbliższych miesięcy mówi się już jednak niemal oficjalnie. Może ożywi to trochę zainteresowanie serwisami streamingowymi, bo nie widzę żeby taki Deezer, nieustępujący przecież wiele Spotify, był chętnie używany przez moich czeskich znajomych. Tymczasem niespodziewanie (bo bez zapowiedzi i wcześniej niż w Polsce) pojawiła się w Czechach Hudba Google Play, czyli sklep internetowy / chmura mp3 / serwis streamingowy Google Play Music. Jako sklep stanowić ma bezpośrednią konkurencję dla iTunes, dzięki zaś funkcji All Access (w Czechach Naplno) uszczuplić pole Spotify. Za 149 Kč miesięcznie (ok. 25 zł).

Cały czas trwają starania o rozruszanie muzycznego rynku w czeskim Internecie. Swój sklep internetowy Bontonline.cz uruchomił Bontonland, czyli czeska sieć sklepów a’la Empik, ale bez garnków, szklanek i z porządkiem na półkach. Konkurencyjny sklep Supraphonline.cz korzysta z zasobów Supraphonu, najstarszego czeskiego wydawcy i dystrybutora. To jednak było zarazem słabością sklepu, zaopatrzonego dotąd w lokalną klasykę, ale bez światowych nowości, co zmieniło się na początku października, po podpisaniu umowy z Universalem. Nie jest to jedyna ciekawa inicjatywa Supraphonu, który wspólnie z bardzo popularnym tu serwisem Bandzone.cz (lokalne skrzyżowanie Bandcampa z MySpace) uruchomił usługę Prodejhudbu.cz, mającą ułatwić cyfrową dystrybucję swej muzyki czeskim zespołom.


Zostawmy jednak biznes i wróćmy do muzyki, choć wiadomość to niewesoła. O grupie Charlie Straight wspominałem już przy okazji nagród za najlepsze czeskie wydawnictwa zeszłego roku. Ciepło przyjętą przez krytyków płytą „Someone With A Slow Heartbeat” dopiero co zwrócili na siebie szerszą uwagę, a tymczasem po siedmiu latach działalności ogłoszony został rozpad grupy ze względu na różnice personalne i artystyczne. Choć to ledwie zwyczajny anglojęzyczny indie-rock, to jednak szkoda.


Dla równowagi news bardzo dobry. W 2005 roku ukazała się jedna z najważniejszych płyt współczesnej czeskiej alternatywy, mianowicie „Bingriwingri” grupy Bratři Orffové. Melancholijna, odrobinę bajkowa, światowa a zarazem… śląska. Z drugim albumem zatytułowanym „Šero” powracają dopiero teraz i już wiadomo, że górnośląska szarość będzie jednym z wydarzeń tego roku.



Ohm Square to klasycy czeskiej elektroniki lat dziewięćdziesiątych. Na marginesie wspomnieć trzeba, że status muzyki elektronicznej w Czechach w ostatnich dwóch dekadach był zupełnie inny niż w juwenaliowo-rockowej Polsce. Popularność, kultowy status i ilość wykonawców elektroniki w tak małym kraju może nas zaskakiwać. Wspomniani klasycy powrócili w tym roku trzyutworową epką „Resist Dance” a towarzyszący jej teledysk „Humanic” otrzymał dwie nagrody na festiwalu Ibiza Music Video Festival (w kategoriach Best Producer i People’s Choice).

Skoro jesteśmy przy elektronice, słowacki netlabel Exitab opublikował nie tylko kolejne wydawnictwo Stroona „Impermanence”, ale i debiut duetu .soundscapes. „Tides of Voltage” to trzy ambientowe kompozycje dla miłośników field recordings i industrialnych dźwięków. Do pobrania za darmo. Parokrotnie wspominałem też już o ambientowym wcieleniu Martina Tvrdýho vel Bonusa, czyli o projekcie aMinor. Nazwa ta została zarzucona na rzecz szyldu Karel Mojžíš, którego pierwszym oficjalnym wydawnictwem jest darmowy zapis sesji zagranej na żywo dla žižkovskiego baru i zarazem radia internetowego Street Culture.



Some Ground“, czyli trzeci singiel ze świetnej płyty „Sound of Unrest“ Autumnista, przerodził się w samodzielne, niemal godzinne wydawnictwo. Wszystko to za sprawą konkursu na remiks tytułowego utworu, którego wyniki zaskoczyły chyba samego artystę. Zaskoczyło również popularne w Polsce szalone małżeństwo DVA, które wydało quasi-koncertowy album wspierający działalność nowojorskiej rozgłośni radiowej WFMU. [Wojciech Nowacki]

11 listopada 2013


GOLD PANDA [10.11.2013], MeetFactory, Praha || Zacznijmy od spraw najważniejszych. Nadal nie wiemy jak naprawdę nazywa się Gold Panda (imię Derwin, ale nazwisko w zależności od źródeł Powers albo Schlecker). Naprawdę ma tak duży nos jak wydaje się na zdjęciach, nie nosi już niestety brody oraz ewidentnie łysieje.

Ten brytyjski producent muzyki elektronicznej (nie DJ, za takowego się nie uważa) przyciągnął na swój koncert naprawdę sporą widownię. Lecz tym razem nie było mowy o zagłuszaniu muzyki rozmowami (vide Múm), przestrzeń szczelnie wypełniały pandowe bity, niemal bez przerw i chwil wytchnienia. Zapewne nie raz słyszeliście utyskiwania twardogłowych rockistów, że co to za koncert, patrzeć na faceta kręcącego gałkami. Otóż Gold Panda nad swym sprzętem prezentuje się niesamowicie, jeśli ma się szczęście stać na tyle blisko, nie można oderwać oczu od jego gwałtownych ruchów i ptasiego tańca. Serio, mógłby występować pod pseudonimem Gold Turkey albo Gold Pidgeon. Nie wiem, może to przez ten nos. Jego tańcowi dorównuje tylko jego totalne skupienie.


Elektronika Gold Pandy zawsze była mocno osobista. Na debiutanckim albumie „Lucky Shiner” znajdowały się odniesienia do jego rodziny, tegoroczne „Half Of Where You Live” stanowi dziennik jego podróży, całość zaś zawsze w mniejszym lub większym stopniu podlana jest egzotyką. Taneczne zatem kompozycje okazują się zaskakująco intymne. I oczywiście nie ma o tym mowy w przypadku setu koncertowego. Tutaj chodzi o rytm pulsujący poprzez wszelkie elektroniczne estetyki. Nawet tak już archaiczne jak drum’n’bass!

Występ był też imponująco długi, półtorej godziny z kawałkiem w przypadku taneczno-elektronicznego uderzenia to jednak całkiem sporo. Zwłaszcza, że bohater wieczoru uniósł głowę celem pouprawiania konferansjerki ledwie trzy razy (w przybliżeniu: Hi!, How are you? oraz Thank you!). „Half Of Where You Live” nie jest bynajmniej albumem słabszym od debiutu, jednak to kompozycje na „Lucky Shiner” były bardziej wyraziste (i oczywiste), stąd żywiołowe przyjęcie „Vanilla Minus” czy „I’m With You But I’m Lonely”. Pod koniec setu pojawiło się oczywiście singlowe „You”, mnie osobiście zawsze raczej irytujące, tutaj rozciągnięte do granic możliwości. Na koniec zaś wybrzmiało „Quitters Raga” od którego zaskakująco zaczęła się kariera Gold Pandy.

Jednym słowem, przyjemny wieczór, intensywny i relaksujący zarazem. Szkoda jedynie, że niedzielny… [Wojciech Nowacki]

10 listopada 2013


YO LA TENGO Fade, [2013] Matador || Ubolewam nad tym, że nie mogłem być na koncercie Yo La Tengo, który miał miejsce parę dni temu w Pradze. Owszem, zespół ten ma status absolutnego klasyka, niemal całkowicie jednak nieuświadamiany w Europie. Nie wiem jak mogłaby wyglądać frekwencja w Polsce, przypuszczam, że i tutaj byłaby dość średnia. Jak na „nieznanych klasyków” cena 550 Kč to jednak w okresie przedwypłatowym stanowczo za wiele.

Czegóż zatem Yo La Tengo są klasykami? Otóż indie-rocka. Ponieważ dawno, dawno temu, może nie za siedmioma górami, ale za oceanem, independent rock oznaczał nie mniej, nie więcej niż „rock niezależny”, wywodzący się równie często z podmiejskich garaży, co z kampusowych środowisk akademickich. Z tego punktu widzenia, bardziej indie-rockowe jest R.E.M. niż Franz Ferdinand, klasycy gatunku prezentują się dziś natomiast prędzej jako podtatusiali panowie z przerzedzonymi włosami niż zawadiaccy młodzieńcy w za wąskich spodniach.

Amerykański rock niezależny był jednak w latach 90-tych zjawiskiem na tyle hermetycznym, że nie miał szans i warunków na przebicie się do europejskiej świadomości. W Polsce udało się plus minus hipstersko objawić Pavement, czego kulminacją był ich nocny występ na Open’erze w 2010 roku. Szczęścia nie mają Sebadoh, znacznie lepiej po wydaniu albumu „Farm” powodzi się Dinosaur Jr., Yo La Tengo zaś, mając 13 albumów na koncie (pierwszy z 1986 roku), grają sobie spokojnie swoje i… zasadniczo tyle. Nie pomógł swego czasu zachwyt Artura Rojka, nie pomoże też niestety „Fade”.


Trio z New Jersey osiągnęło już dawno status zespołu, który nagrywając kolejne płyty może pozwolić sobie na dość wierne trzymanie się własnego, wypracowanego brzmienia, bez obaw o oskarżenia o stagnację. Wszystko dlatego, że albumy Yo La Tengo nie schodzą nigdy poniżej pewnego poziomu, choć oczywiście zdarzają się wahnięcia i najlepszym tego przykładem są „Popular Songs” oraz „Fade”.

„Popular Songs” otwierał porywająco psychodelizujący singiel „Here To Fall”, po którym następował szereg zwiewnych piosenek ocierających się od twee-popu po garażowy rock, zawsze jednak na bazie chwytliwej melodii. Całą drugą połowę płyty wypełniały zaś ledwie trzy długie kompozycje, kontemplacyjne „More Stars Than There Are In Heaven”, ambientowo rozmazane „The Fireside” i wreszcie finalny piętnastominutowy noise „And The Glitter Is Gone”.


Jeśli „Popular Songs”, w moim mniemaniu niezwykle udane, wydawało się jednak komuś niespójne, pocieszyć powinno go „Fade”. Album wypełniony jest urokliwymi, szytymi na miarę, indie-folkowymi piosenkami, ostrzejsze gitary pojawiają się jedynie w „Paddle Forward” oraz w otwierającym całość „Ohm”, jedynym utworze zdradzającym ciągoty do kombinowania. Zwraca uwagę chyba nieco większe wyeksponowanie na wokalu Iry Kaplana niż jego małżonki Georgii Hubley oraz ochocze sięganie po smyczki, zwłaszcza w finałowym „Before We Run”.

Jest zatem ładnie, ale niestety niezapamiętywalnie. Utwory zlewają się w ostatecznym rozrachunku w jedną całość i nikną, zgodnie chyba z tytułem płyty, w niepamięci. Yo La Tengo zwolnili zdecydowanie tempo, grają nadal tak jak potrafią i efekt nie jest oczywiście zły, wręcz przeciwnie. Jeśli jednak ktoś chce poznać ich prawdziwy potencjał niech lepiej sięgnie po „Popular Songs” sprzed czterech lat. 5/10 [Wojciech Nowacki]

9 listopada 2013


FRANZ FERDINAND Right Thoughts, Right Words, Right Action, [2013] Domino || Podekscytowana Anna Gacek w połowie minionej dekady aż sama musiała się pochwalić Alexowi Kapranosowi zdaniem, które wymyśliła na potrzeby recenzji płyty Franz Ferdinand. Buńczucznie ogłosiła, że wraz z minutą z sekundami piosenki “Take Me Out” skończyła się nowa rockowa rewolucja. W jednym z ostatnich numerów czeskiego rockowego czasopisma znalazłem zaś zdanie, że Franz Ferdinand nie są już modnym towarem, lecz nostalgicznym wspomnieniem. Tradycyjnie prawda leży gdzieś po środku, ale sam bez wahania wskażę, że grupa ta i dziś zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z podekscytowaniem niż z nostalgią.

Z tym jak w odległym 2004 roku usłyszałem po raz pierwszy „Take Me Out” wiąże się zabawna wspominka, otóż pomyślałem wtedy, uuu, w końcu jakaś piosenka The Strokes, która naprawdę mi się podoba. Na wdzięki new rock revolution pozostawałem wtedy zasadniczo nieczuły, dopiero po latach okazało się, które z zespołów były warte dalszej uwagi. I dobrze, nie traciłem czasu na kolejnych wykonawców z The –s w nazwie, o których dziś już nikt nie pamięta.


Ale Franz Ferdinand wraz z „Take Me Out” urywali głowę. A właściwie, biorąc pod uwagę morderczą taneczność kompozycji, urywali kończyny. Zadziorny, surowy debiut nie był przy tym płytą jednego singla. Niewiele mniejszą siłę rażenia miało „Darts Of Pleasure” (we wczesnej wersji demo dostępnej na dominowskiej składance „Worlds Of Possibility” chyba nawet większą), finałowe „40’ Feet” do dziś nie traci na emocjonalnym napięciu. Ciąg dalszy znamy, „You Could Have It So Much Better” to typowa (i od razu wyjaśniam ironioopornym – udana) płyta nr 2, czyli „tak jak debiut, tylko bardziej, jednak debiut może być tylko jeden”. „Tonight: Franz Ferdinand” nazywane bywa albumem eksperymentującym, ale serio, dodanie odrobiny syntezatorów to szaleńczy progres? Nie, to nadal był ten sam zespół, zmieniły się niestety czasy.

A tymczasem, po paroletniej przerwie, „Right Thoughts, Right Words, Right Action” wydaje się być przyjmowane może nie paradą z fajerwerkami, ale z co najmniej życzliwą przychylnością. I słusznie, bo to 35 minut niezwykle udanej, bezpretensjonalnej, bezwstydnie zabawnej i zabawowej muzyki. Franz Ferdinand to Franz Ferdinand, przebojowy, gitarowy indie-pop, a jednak jakby od niechcenia nagrali najlepszy swój album od czasów debiutu. O ich kompozycyjnej zręczności nie ma co wspominać, ale tajemnica powodzenia „Right Thoughts, Right Words, Right Action” może tkwić w cyklicznym sentymencie i dopieszczonej produkcji. Uszy słuchających surowego debiutu sprzed niemal 10 lat jednak trochę się zestarzały, ale ramionkami nadal chciałoby się ruszać.


Zwłaszcza w pierwszej połowie albumu ciężko wskazać szczególnie udaną i porywającą piosenkę, bo takimi się nie tylko singlowe „Right Action” czy „Love Illumination”. Po zaskakująco gorzkawym „Fresh Strawberries” napięcie odrobinę spada, ale jeśli piosenki takie jak „Bullet” czy „Treason! Animals.” umykają naszej uwadze wyczerpanej po wybuchowym początku, to wystarczy posłuchać ich raz jeszcze na dodatkowej płycie „Right Notes, Right Words, Wrong Order”, by żywe wykonania przekonały o ich oczywistym blasku.

Poza większym niż do tej pory zanurzeniu w latach 60-tych (gdy pop i rock były pojęciami niemal tożsamymi) nie ma tu oczywiście żadnych muzycznych zaskoczeń. Bo i po co, płyty słucha się świetnie, zaspokaja zatem najbardziej podstawowe potrzeby słuchaczy. Gdy Alex Kapranos narcystycznie śpiewa o dziewczynach, swobodzie, braku kontroli, przez 35 minut każdy może poczuć się jak król parkietu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 listopada 2013


BOARDS OF CANADA Tomorrow’s Harvest, [2013] Warp || “Music Has The Right To Children” i “Geogaddi” to bezdyskusyjne klasyki IDMowej elektroniki przełomu stuleci. Dźwiękowe konstrukcje tajemniczego duetu niezwykle szybko wywindowały go na granice kultowości, czego chyba jednak nie udało się osiągnąć choćby Autechre. Wracając jednak do albumów Boards of Canada, nie odmawiam im znaczenia, ale poza fragmentami nigdy nie zdołały porwać mnie na emocjonalnym poziomie. Gdyby trzymać się kurczowo etykiet to IDM w wykonaniu Szkotów był zdecydowanie bardziej Intelligent niż Dance. Na poziomie intelektualnym wprawiał w podziw, zaspakajał analityczne umysły, ale dusze pozostawał chłodne. Podobnie ledwie życzliwe zainteresowanie wzbudziła we mnie zapowiedź wydania nowego albumu.

„Tomorrow’s Harvest” jednak zdecydowanie różni się od wyżej wspomnianych albumów. Zamiast kolażowych patchworków mamy tu do czynienia ze spójną, niepokojącą i naprawdę wciągającą opowieścią. Boards of Canada zrezygnowali z wielowarstwowej dźwiękowej wyklejanki na rzecz przestrzeni, nie odświeżającej jednak, lecz dusznej, wręcz pustynnej. Przy czym jest to pustynia postapokaliptyczna. Atmosfera tej muzyki jest nadal spójna, znacznie jednak bardziej wyrazista, jednoznaczna i czytelna.

Duet nie kryje się ze swoimi filmowymi inspiracjami, soundtrackowe brzmienie „Tomorrow’s Harvest to coś więcej niż tylko stylizacja. Album rozpoczyna się jak ścieżka dźwiękowa filmu science-fiction sprzed co najmniej trzech dekad i do końca kojarzy się z monolitycznością „Odyseji Kosmicznej 2001”, postnuklearnym światem „Mad Maxa”, pustynią rodem z „Diuny” i beznadzieją „Stalkera” Tarkowskiego. Muzyka ta kojarzyć się może ze znacznie mniej wyrafinowanym i bardziej sentymentalnie wystylizowanym retrofuturyzmem Com Truise, ale jeśli w jego przypadku był on neonowo-cyberpunkowy, to dla Boards of Canada jest to retrofuturyzm postapokaliptyczny.

Fantastyczno-naukowe odniesienia i silny niepokój kompozycji tworzyć mogą w czasie słuchania obrazy obcych pustynnych światów, wrogą planetą w stanie upadku na „Tomorrow’s Harvest” jest jednak Ziemia, dzika, zdewastowana i wyniszczona przez klęskę głodu. Tytułowe jutrzejsze żniwa prawdopodobnie nie nadejdą, jest tylko śmierć, pustka, choroby i pył. Choć pod koniec pojawiają się nowe nasiona, to są to tylko nasiona umarłych.


„Gemini” to całkiem nowo brzmiące i intrygujące intro. Singlowe „Reach For The Dead” niesamowicie graduje napięcie i, co rzadkie u Boards of Canada, budzi prawdziwe i jednoznaczne emocje. Całkiem niezłe minimalistyczne retro prezentuje następujące zaraz potem „White Cyclosa”. „Cold Earth” brzmi jak wyjęte prosto z gry komputerowej a’la Unreal. Ale najciekawsze rzeczy dzieją się w drugiej połowie płyty. Zdecydowanie wyróżnia się „Palace Posy” z intrygującym samplem wokalnym, upiorne „Uritual” czy niemal chillwave’owe „Nothing Is Real”. Ale zgodnie z wszelkimi prawidłami kinematografii prawdziwie miażdży finał „New Seeds” – „Come To Dust” – „Semena Mertvykh”.

Zaskocznie. Dla mnie najlepsza płyta Boards of Canada, która z pewnością zasługuje na większą uwagę niż „tylko” jako udany powrót klasyków po wieloletniej przerwie (vide Godspeed You! Black Emperor). „Tomorrow’s Harvest” to bowiem naprawdę nowa i pierwszorzędna jakość w dziedzinie kreowania światów elektroniczną muzyką. 10/10 [Wojciech Nowacki]

4 listopada 2013


Pamiętacie zabawę w głuchy telefon? No jasne, kto by nie pamiętał. Zabawimy się zatem w wirtualne "podaj dalej muzykę". Uznajmy, że to ta sama zabawa...

Na maila redakcyjnego, przychodzą czasem rożne wiadomości - wiadomo. I czasem mamy ochotę podzielić się z wami muzyką, którą ktoś nam przesyła a czasem... nie. Ostatnio naczelny (Wojciech) przekierował do mnie cztery wirtualne albumy, które zespoły wcześniej wysłały jemu. Teraz ja przesyłam je wam, za pomocą pocztówki numer trzy.

Ostatnie dwa odcinki, przedstawiały zestawienia gatunkowe. Tym razem, rodzaj muzyki, którą usłyszycie jest dziełem przypadku. Każdy materiał ma jednak wspólny mianownik - tworzą je polskie zespoły.

Popatrzcie na prawy, górny róg grafiki. Przedstawiam wam Admiration Is For Poets - zespół trochę z Poznania a nieco też z Wrocławia. Na swoim fanpage`u piszą o sobie tak: Życząc sobie mimo wszystko powodzenia, Admiration is for Poets niechcący poszerzają sympatię wśród psychicznie chorych romantyków z najmodniejszych klubów w mieście. A na bandcampie EPka Last 4 Songs, którą możecie także zamówić w formie fizycznej za jedyne pięć złotych.

Teraz dolny róg. PHORNOGRAPHYxxx, czyli Jakub Konera, stacjonujący w Olsztynie. Zapowiedź w mailu sugerowała, że to będzie najbardziej dołująca rzecz jaką słyszałam w ostatnim czasie. Na szczęście okazało się, że prócz sporej dawki melancholii, wspomniana płyta nie wywołuje stanów depresyjnych. No to, plumkanie razy pięć. Podoba się?

Dalej jest już mniej klimatycznie. Okładka z psem za okiennymi kratami należy do kwartetu, który powstał zaledwie kilka lat temu (2011 rok) w Poznaniu. Szezlong gra alternatywnego rocka, a zdjęcie do okładki wykonał Wojtek Owczarzak. Właściwie to tyle mam na ich temat do powiedzenia, bo zupełnie nie przypadła mi ich muzyka do gustu. No, ale może komuś innemu się spodoba.

Na koniec coś zupełnie odmiennego - post-hardcore/emo i takie tam... Chłopaki inspirują się m.in amerykańską grupą Fugazi czy At The Drive In, choć na nowej EPce słychać bardziej ciągoty do francuskiej sceny emo-punkowej. Materiał został nagrany w nowo powstałym studiu Jagged Kid, a teksty opowiadają o przemocy na różnych poziomach życia społecznego. Tadam!

Kolejny odcinek będzie poświęcony muzyce funkowej, stay tuned! [Agnieszka Hirt]

3 listopada 2013


DEVENDRA BANHART Mala, [2013] Nonesuch || Hildegarda z Bingen, XII-wieczna mistyczka, poetka, benedyktynka, po kanonizacji uznana za patronkę naukowców, językoznawców i… esperanto. Devendra Banhart na swym najnowszym albumie językami operuje swobodnie i niewymuszenie. Hiszpańskojęzyczna „Mi Negrita” spokojnie mogła by rozbrzmiewać z małego radyjka w jakimś zapadłym meksykańskim zakładzie fryzjerskim. Ale gdy „Your Fine Petting Duck”, tak, piosenka z kaczką w tytule, jednocześnie najdłuższa i centralna na płycie, w finale zmienia się w tanecznie elektroniczny kawałek z niemieckim wokalem, przyjmujemy to o dziwo całkiem naturalnie.

Mistyczne wizje Hildegardy pchnęły ją w stronę życia zakonnego, ale również nauk przyrodniczych, poezji, filozofii, czy muzyki. Wizje Devendry chyba najpełniej rozbłyskają barwami na tym niezwykłym albumie. „Mala” jest jednocześnie eklektyczna i spójna, intymna i bogata, skromna i dumna, prostodusznie radosna i podskórnie zła. W utworze „Für Hildegard Von Bingen”, jednym z najlepszych na płycie, rytmicznym i niepokojąco wciągającym zarazem, tworzy Devendra obraz siostry porzucającej kongregację na rzecz kariery VJki. Zgodnie z tytułem piosenka jest raczej dedykacją dla niż opowieścią o Hildegardzie. Banhart zaciera granice między boskim a cielesnym, grzesznym a przyjemnym, dobrym i złym. Nie bez powodu kończy płytę utworem „Taurobolium” i powtarzanymi niczym mantrę słowami I can’t keep myself from evil.


By zrezygnować z wizji i wierzeń na rzecz tanecznego parkietu doradza nam już w otwierającym album „Golden Girls”, który z szeptanej do ucha lo-fi ballady faktycznie zmienia się w zaproszenie do tańca. Etykieta „freak folku” nie mówi o muzyce Banharta właściwie nic. Podobnie „lo-fi”, jeśli bowiem „Daniel” jest jeszcze folkową balladą z szurającą perkusją, to już ironiczne i słonecznie-karawanowe „Never Seen Such Good Things” jest zbyt bogate na bycie kwalifikowanym do prostych i minimalistycznych szufladek. Dodajmy do tego żonglowanie stylistykami i inspiracjami, soft-rockowe „Won’t You Come Over”, synth-popowy „Cristobal Risquez” i szereg mglistych miniaturek. I nadal otrzymujemy spójną muzyczną opowieść.

Banhart unika banału, wciąga w swoją historię, niby uwodzi, ale i podskórnie niepokoi. „Mala” bezustannie odkrywa przed nami kolejne warstwy i poziomy, może przyjemnie zapełniać czas, ale może też i wciągać w swoje lekkie szaleństwo, w zależności od zaangażowania i wrażliwości słuchacza. A zaangażować się w nową płytę Devendry Banharta jest o tej porze roku szczególnie łatwo. 10/10 [Wojciech Nowacki]

14 października 2013


Lato w Pradze się skończyło. Poranki stały się mgliste, drzewa w parkach pięknie zmieniają kolory a muzyczny światek powoli budzi się z wakacyjnej hibernacji. Ostatniego dnia września miał miejsce koncert, który symbolicznie zakończył letni sezon i wyśmienicie przygotował nas do nadchodzącej jesieni. W Klubie Pilot wystąpili w ramach wspólnej trasy koncertowej po Czechach Fiordmoss oraz J, wyborni przedstawiciele nowej generacji czeskich wykonawców.

Pod niemożliwym do wygooglowania pseudonimem J, czytanym z czeska jako Jéčko, skrywa się młody artysta Jakub Jirásek. Praktycznie jeszcze nastolatek, tworzy swoją muzykę wyłącznie przy pomocy gitary i swojego iPhone'a, w ten sam sposób odgrywa też koncerty. Podłącza gitarę do wzmacniacza oraz telefon na którym przechowuje bogate podkłady i zabiera nas do nadzwyczaj dojrzałego świata. Choć śpiewa o prostych rzeczach, o swojej dziewczynie, wyjazdach z przyjaciółmi, amerykańsko inspirowanych historyjkach, a robi to swym niezwykłym głosem, zaskakująco przypominającym Becka, silnym i mocno kontrastującym z tak młodą osobą. Nowe EP J ukaże się już w listopadzie, tymczasem warto zapoznać się z zeszłorocznym "Cold Cold Nights", wydanym w postaci samodzielnie przygotowanego przez Jakuba CDRa oraz jako darmowy download.



Fiordmoss natomiast powszechnie uznawani są za wykonawcę stojącego już na światowym poziomie. Prezentują się równie dojrzale i intymnie co Jéčko, choć do przekazu używają zupełnie innych środków. Ich opartą zdecydowanie na elektronice muzykę można spokojnie i bez kompleksów postawić pomiędzy The Knife a The xx. Pobrzmiewa tu zarówno skandynawska elektronika, jak i islandzki folk, całość wypada jednak oryginalnie i bez posądzeń o kopiowanie. Fiordmoss zaczynali jako duet studentów sztuki z Brna, Petry Hermanovej i Romana Přikryla, obecnie występują już jako pełen pięcioosobowy skład, choć zasadniczą część uwagi skupia na sobie urokliwie autystyczna Petra. Materiał z dwóch epek, "Gliese" oraz "Ink Bitten" w wersjach koncertowych brzmi zaskakująco mocno, a że zespół chętnie koncertuje, pojawił się już i w Polsce, to koniecznie trzeba go usłyszeć jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Tymczasem zarówno "Gliese", jak i "Ink Bitten", pobrać możecie w zamian za podzielenie się zespołem adresem mailowym.



O Floexie już parokrotnie wspominałem, ostatnio o jego najnowszym wydawnictwie w naszym nowym bandcampowym cyklu pisała AgnieszkaJest to artysta zarówno znany, jak i nieznany poza granicami Czech. Pod swym prawdziwym imieniem i nazwiskiem Tomáš Dvořak uzyskał spory rozgłos jako twórca ścieżek dźwiękowych do gier komputerowych niezależnego studia Amanita Design „Samorost 2“ i przede wszystkim „Machinarium” (plus darmowy bonus). Jego dokonania wydawane pod szyldem Floex nie są jeszcze poza Czechami specjalne znane. Na albumach "Pocustone" i "Zorya" ukazał stylową elektronikę wzbogaconą żywymi instrumentami, przypominającą nieco twórczość Bonobo. Wydana pod koniec sierpnia na pięknym dziesięciocalowym winylu epka "Gone" to cztery kompozycje, w tym remix autorstwa samej The Hidden Orchestra. W wersji cyfrowej zaś znaleźć można jeszcze dwa teledyski oraz rewelacyjny remix utworu "Veronica's Dream" z albumu "Zorya".

Na koniec kilka krótkich newsów. Lenka Dusilová zapowiedziała wydanie koncertowego DVD "Live at Café v lese" kończącego etap "Baromantiki", jednego z najbardziej udanych czeskich albumów ostatnich paru lat. Również w paźdzerniku trzeci singiel ze znanej z naszej recenzji płyty "Sound of Unrest" wyda Autumnist. Po "Tiny Bit" i "A Distant Speck" przyszła kolej na "Some Ground", tym razem jednak Vlado Ďurajka ogłosił publiczny konkurs na remixy mające znaleźć się na wspomnianym wydawnictwie. Wreszcie wydanie nowego albumu pod tytułem "Maratonika" potwierdził jazzowy wokalista Dan Bárta, rzecz dla miłośników sjestowo-trójkowych klimatów. [Wojciech Nowacki]

11 października 2013


MÚM + SIN FANG [4.10.2013], MeetFactory, Praha || Wszystkiego spodziewałem się po koncercie Múm, ale nie tego, że będzie to dla mnie przeżycie tak... sentymentalne. Około dziesięciu lat temu, w ramach trasy promującej "Summer Make Good" zawitali do Polski, w tym i do Poznania. Na koncert ten oczywiście nie poszedłem, oczywiście nie wiem właściwie dlaczego, podobnie jak i nie wybrałem się na Lali Punę, promującą ówcześnie "Faking The Books" (i która zamilkła wkrótce po tym na długie lata), ani też nie przyszło do głowy wybrać się na Mogwai ogrywające "Happy Songs For Happy People". Na tych ostatnich przynajmniej obraziłem się na tyle, że nie raczyli przyjechać do mojego miasta, że skorzystałem z okazji i poszedłem przynajmniej na Arab Strap. Bajeczny koncert i jak niedługo miało się okazać, jedna z ostatnich okazji by zobaczyć podchmielonych Szkotów ze złamanymi sercami.

Islandczyków z Múm żałowałem jednak szczególnie. Musiała minąć niemal dekada, by nadrobić błędy młodości by zobaczyć ich w innym czasie, innym kraju i innych muzycznych realiach. Zespół powrócił również do Polski na aż trzy koncerty, szybko rozniosła się też fama, że zaskakująco sporo poświęcają się graniu swoich najstarszych utworów. Z najnowszego albumu, którego zresztą i tak nie mam jeszcze osłuchanego, zagrali choćby "The Colorful Stabwound" i "One Smile", kompozycje, które niczym specjalnym się nie wyróżniały i mam delikatne wrażenie, że rozbrzmiały tylko dlatego, że przecież trzeba.

Spodziewałem się raczej dominacji materiału późnego wcielenia Múm, tego po zmianach zarówno personalnych, jak i muzycznych, z płyt "Sing Along To Songs You Don't Know" i "Go Go Smear The Poison Ivy". Lekkie zaskoczenie, ponieważ kojarzą się raczej z radosnymi folkowymi piosenkami, tymczasem w MeetFactory rozbrzmiały głównie wyciszone kompozycje w dodatkowo skromnych aranżacjach, jak "Blow Your Nose" czy "A Little Bit, Sometimes". Trochę szkoda, bo naprawdę lubię lekko szalone piosenki "Dancing Behind My Eyelids", "Sing Along" czy przede wszystkim "They Made Frogs Smoke 'Til They Exploded".

To wszystko było oczywiście bardzo przyjemne, ale... przy wszystkich "nowych" utworach nie opuszczało mnie poczucie, że oglądam cover band dawnego zespołu Múm. Nie oczekiwałem zbyt wielu starszych utworów, ani tym bardziej, wybaczcie pretensjonalne sformułowanie, magii, która z miejsca zaistniała. Już na otwarcie koncertu usłyszeliśmy "I'm 9 Today" z debiutu, rozbrzmiało też na nowo zaaranżowane, ale z miejsca rozpoznawalne "The Ballad of Broken Birdie Records". Jednak dla mnie kluczowym momentem koncertu było "Green Grass Of Tunnel". Usłyszeć nareszcie jedną z kluczowych kompozycji z tych niesamowicie wyjątkowych dla muzyki alternatywnej lat 2000-2003 było dostatecznie emocjonujące. Ale uświadomienie sobie upływu czasu, tego, że minęła już ponad dekada... obezwładniało.

Örvar Þóreyjarson Smárason okazał się zaskakująco rozmowny, każdą piosenkę zapowiadał perfekcyjną angielszczyzną (shame on you, Björk!) i często dowcipnie. Nie pomogło to jednak w okiełznaniu publiczności. Irytujące rozmowy w czasie koncertów są niestety czymś normalnym (uwaga, wtręt mizoginistyczny - i mam wrażenie, że najczęściej inicjowanym przez kobiety), ale tak rozgadanej publiczności jak na Múm nie słyszałem chyba nigdy. Czegoś zatem zabrakło i w samym koncercie, co nie pozwoliło zespołowi utrzymać uwagi i skupienia publiczności.

Bardzo entuzjastycznie został natomiast przyjęty Sindri Már Sigfússon. Przyznać muszę, że choć bardzo lubię Seabear, to jego solowej twórczości pod szyldem Sin Fang nie śledziłem. Zaskoczył mnie zatem mocno elektroniczny i zarazem urokliwie chłopięcy charakter tej muzyki. I te tatuaże, uff! [Wojciech Nowacki]

10 października 2013


Cześć! To już druga pocztówka z obozu zaadresowana do was. Jeżeli do kogoś nie dotarła poprzednia, to przy okazji odsyłam. Aura za oknem zrobiła się bardzo melancholijna i zaczynam słuchać więcej spokojnej muzyki. Taką też wybrałam do kolejnego zestawienia. Gitara akustyczna stanie się w tej playliście motywem przewodnim, chociaż i niespodzianek nie zabraknie. Zapraszam!

Na początek zagra - zapewne wielu osobom znany - Preston Reed. Tylko jeden człowiek i gitara, nic więcej. Album, który dzisiaj prezentuję, został właściwie nagrany w 1979 roku i był to debiut artysty. W 2009 z okazji trzydziestej rocznicy, krążek został wznowiony. Teraz wy, za pośrednictwem jednego z popularniejszych kanałów udostępniania twórczości muzycznej, możecie się z nim zapoznać i odpłynąć.

Kolejne wydawnictwo, o którym chciałabym opowiedzieć to singiel. W jego skład wchodzą dwa utwory zatytułowane kolejno: "Harbour This Love" i "Victim Of Timing". Greek Street Band to kwintet stacjonujący w Edynburgu. Wokal, gitary, pianino, saksofon i perkusja - połączone w stonowane i romantyczne dźwięki. Wszystkiemu dowodzi Alan MacKenzie i to w jego domowym zaciszu (Greek Street Records) zostały nagrane wspomniane utwory. Polecam na wieczorny odpoczynek pod kocem, z filiżanką ulubionej herbaty w dłoniach. Tadam!

A na koniec coś, co mimo określenia "akustyczne" nie do końca tak brzmi. Grupa nazywa się Dear Criminals i pochodzi z Montrealu. Świetna produkcja, finezyjne, dopracowane wokale, no a przy okazji ładna okładka. Nic, tylko podziwiać talenty tego tria. Świetna płyta, warta zakupienia! Z pewnością umili niejeden poranek, popołudnie i wieczór. Wciąż nie mogę zdecydować, który utwór najbardziej trafia do mojego serca. Jedno jest pewne, tytuł tego krążka mówi sam za siebie, bowiem jest to prawdziwa muzyczna broń. Ostateczny wybór pozostawiam waszemu gustowi. Do następnego razu! [Agnieszka Hirt]

7 października 2013


LORD & THE LIAR Thrill-Seekers, Pubcrawlers & Shoplifters, [2013] self-released || Recenzję tego debiutu zaczynam dość nietypowo, bo od zwrócenia uwagi na opakowanie płyty. Jeśli chodzi o zdjęcie okładki to jest bardzo trafione. Natomiast brak zakładki podtrzymującej krążek wewnątrz tekturowego opakowania, skutecznie przyczynia się do jej ciągłych ucieczek. I tak oto już dwa razy ją zgubiłam a kilkakrotnie wypadła niespodziewanie, znacznie obniżając słuchalność ostatniego utworu.

Ale wróćmy do opisu debiutu od strony dźwiękowej. Lord & The Liar to projekt Pawła Swiernalisa pochodzącego z Suwałk a obecnie stacjonującego w Poznaniu. "Thrill-Seekers, Pubcrawlers & Shoplifters" zawiera osiem utworów. Pierwszy z nich nosi nazwę "God Of Night" a ostatni "Neverending Games". I są to jedyne utwory, które jestem w stanie w spokoju wysłuchać do końca.

Ta płyta jest jak tanie wino. Kiedy nie stać Cię na lepsze, łykasz to na co pozwala Ci zawartość portfela. Na szczęście po takim muzycznym zatruciu, nie ma się odruchów wymiotnych. Jednak pozostają złe wrażenia, które zamierzam opisać.

Po pierwsze, stanowczo zbyt często, utwór rozpoczyna akordeon. Po drugie, porównania niektórych recenzentów projektu Pawła do dokonań Toma Waitsa są wysoce nie na miejscu. Po trzecie, kawałki są zwyczajnie niedopracowane. Nie jestem zwolenniczką poukładania utworów z matematyczną precyzją, jednak jakakolwiek dbałość o szczegóły powinna być zachowana. Kiedy coś tworzysz, to albo robisz to porządnie albo w ogóle. Wciąż odnoszę wrażenie. że ludzie zapominają o tej podstawowej rzeczy.

Dajmy na to pozycja czwarta zatytułowana "Testament On Rizla’s (Circus)". Tutaj Paweł zabawia się w mroczne melorecytacje, które zapewne miały nadać utworowi tajemniczości (no ale znów rozpoczyna ten cholerny akordeon...) Potem wchodzi taki zaciągany kabaretowo śpiew i ten fragment jest ok, ale z kolei zupełnie nie przenikają się te obydwie zmiany tempa. I na koniec wchodzi baaardzo długa solówka akordeonu. Za długa. Żeby nikt mnie nie zrozumiał źle: nie pałam nienawiścią do akordeonów, wręcz przeciwnie, jeśli ktoś umie na nich grać to są to jedne z lepszych instrumentów. Raz nawet miałam okazję podziwiać występ solisty-akordeonisty. Tutaj po prostu wychodzi brak wprawy.

Najbardziej złożonym instrumentalnie kawałkiem jest "The Saxophonist Guy Is Tired". Rozpoczyna go dźwięk burzy (na szczęście nie akordeon!) i automat perkusyjny. Następnie wchodzi saksofon i gitara. Pod względem instrumentarium jest to ciekawy utwór, ale wszystkie partie grają jakby obok siebie. Tak jakby rozłożyć na części pierwsze kilka różnych piosenek i wrzucić je do Audacity w losowej kolejności i nieprzemyślanych odstępach. Polecam skupić się na automacie perkusyjnym, niezłe wahania nastroju ma ta maszyna w "The Saxophonist Guy Is Tired"...

Na płycie brakuje nie tylko świetnych piosenek o potencjale przebojów, ale wysokich ambicji artystycznych. Być może Paweł potrzebuje kompana w pisaniu tekstów, komponowaniu muzyki i generalnej ocenie gotowych kawałków. W tym momencie jest to dla mnie tylko i wyłącznie kolejny polski debiut, brzmiący jak niedokończone dema. Ale mocno trzymam kciuki za Pawła i liczę na to, że na kolejnym albumie (o ile takowy powstanie) pokaże, na co stać go naprawdę. 4/10 [Agnieszka Hirt]

3 października 2013


PET SHOP BOYS Electric, [2013] x2 || Nie wiem, nie jestem w stanie określić kto jest dziś grupą docelową Pet Shop Boys. Dla dawnych fanów popu lat osiemdziesiątych współczesne aranżacje duetu mogą być zbyt nowoczesne, dla miłośników elektroniki zapewne wydają się zbyt archaiczni. Nie sądzę, żeby istniała dziś jeszcze nisza zwolenników disco, Pet Shop Boys są chyba postrzegani jako dinozaury popu, muzealna klasyka, trochę wyrwana ze swojego czasu. Problem w tym, że wydali w tym roku lepszą i bardziej rozrywkową płytę niż <przewracanie oczami> Daft Punk.

Wyrażam cichą nadzieję, że nie wyglądam ani na dinozaura, ani na fana disco. Mój sentyment do Pet Shop Boys jest bardzo prosty. Wczesna lata dziewięćdziesiąte i ich składanka (oczywiście na kasecie) odtwarzana w czasie podróży z rodzicami naszym Fiatem 126p. Ale przede wszystkim płyta (tfu, kaseta) "Very", jeden z największych i chyba ostatni tak wielki sukces komercyjny Pet Shop Boys. Od "Go West" mogą dziś lekko zgrzytać zęby, od teledysku łzawić oczy (ale c'mon, takie efekty w 1993 roku?), lecz i dziś album ten brzmi zaskakująco świeżo. Zbieraczom szczególnie polecam poszperać za oryginalnym pierwszym wydaniem płyty kompaktowej w pudełku z pomarańczowego plastiku.

Zeszłoroczne "Elysium" okazało się bardzo przyjemnym albumem. Zapowiadający płytę refleksyjny "Invisible" prezentował się całkiem ciekawie, melancholia i refleksja nad przemijaniem, czasem traktowanym autoironicznie, zdominowała ten materiał. Całość, prowadzona kojącym wokalem Tennanta, swobodnie przepływała, przy uważniejszym słuchaniu ujawniając jednak podobieństwa między kompozycjami, wręcz na granicy autoplagiatu. Jednocześnie zabrakło na "Elysium" wyraźniejszego przeboju, za to boleśnie odstawały niektóre teksty, jak w okrutnie banalnych "Winner" i "Hold On".


Tak szybka zapowiedź wydania nowego albumu była sporym zaskoczeniem. Po wiekowym już jednak duecie spodziewać by się można było znacznie dłuższych przerw, zwłaszcza w kontekście samorefleksyjnego "Elysium". Tymczasem, nowa płyta nie tylko ukazała się ledwie dziesięć miesięcy po poprzedniej, ale i ukazała Pet Shop Boys od diametralnie innej strony.

"Electric" to od początku do końca płyta taneczna, bez popisów, żonglerki stylami czy silenie się na oryginalność, choć już w otwierającym całość, niemal instrumentalnym "Axis" pojawiają się lekkie dubstepy. Silniej jednak pobrzmiewa tu roztańczony Kraftwerk. Najkrótsze w zestawie "Shouting in the Evening" przypomina Groove Armadę z okresu "Black Light". W ponadczasowo tanecznym "Bolshy" odzywa się house. To jednak cały czas Pet Shop Boys, "Thursday" najbliższe jest ich przebojom z lat osiemdziesiątych, "Vocal" to ich eurodance'owe wcielenie z początku lat dziewięćdziesiątych. Typowy, odrobinę wesołkowaty banał wkrada się w "Love Is A Bourgeois Construct", przypominającym zresztą trochę "Go West". Banału nie uświadczymy jednak we "Fluorescent" czy "Inside A Dream".

"Elysium" nie miało większych szans, zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym, na przyciągnięcie do Pet Shop Boys nowych fanów. "Electric" zasługuje na daleko większą uwagę, ale sądzę, że trudno będzie się tej płycie przebić przez tłum zasłuchany w "Get Lucky" i najbardziej przecenianą płytę roku. Na szczęście niektórzy stale pamiętają, który duet to prawdziwi klasycy. 7/10 [Wojciech Nowacki]