22 stycznia 2013


Karel Gott najwyraźniej nie stracił dobrego samopoczucia po klęsce na tegorocznym rozdaniu Czeskich Słowików, kolejne tournée zakończył wielkim koncertem w praskiej arenie O2, przyznając jednocześnie, że Druhé místo pro mě není žádná tragédie, důležité je, že na turné zpívám před plnými halami. Tymczasem z martwych powstawać próbuje kolejny upiór czechosłowackiej muzyki. Iveta Bartošová, jedna z największych gwiazd lat 80-tych, w następnej dekadzie pogrążyła się w artystycznej otchłani, by w ostatnich latach pogrążyć się również w alkoholu. Wiecznie pijana gwiazda czeskich tabloidów nagrała jednak (aż) dwie nowe piosenki, zapowiada wydanie wspominkowego albumu i kolejny już comeback.

Grudzień tradycyjnie już jest miesiącem „wygaszania” muzycznego rynku, początkiem podsumowań roku i sezonem wydawniczym głównie kolejnych zestawów the best of. Czas na małą trasę koncertową znalazła jednak Aneta Langerová, jedna z najciekawszych postaci współczesnego czeskiego popu, zwyciężczyni pierwszej edycji czeskiej wersji „Idola”. Dziś już dojrzała poprockowa wokalistka, podczas trasy zaprezentowała nowe piosenki mające znaleźć się na przygotowywanym albumie.

Z kolei najciekawszym reprezentantem czeskiego hiphopu jest grupa WWW. Twórczość bliska dokonaniom amerykańskiego Anticonu, mocno alternatywna, okraszona abstrakcyjno-upiornymi tekstami, daleka jest od typowego rapu, zbliżając się często do artystycznego performance’u. Przed paroma tygodniami ukazało się nowe wideo WWW, ilustrujące żywe wykonanie instrumentalnego utworu „Evropa” przy pomocy najnowszej scenicznej zabawki – laserowej struny. Niesamowite wrażenie.


Grudzień stał jednak pod znakiem nominacji do dwóch nowych i wartościowych, w przeciwieństwie do komercyjnego i archaicznego Słowika, nagród muzycznych. W drugiej edycji nagrody Vinyl w kategorii płyta roku nominowani zostali znani nam Please The Trees za album „A Forest Affair”, morawskie Květy za „Bílé včely”, debiutanci Zrní za „Soundtrack ke konci světa” oraz również znany w Polsce duet DVA za soundtrack do gry komputerowej „Botanicula”. Za debiutantów roku uznano Kyklos Galaktikos, The Pololániks oraz Planety. Szczególnej uwadze polecam ostatnią z wymienionych grup, ich album „Peklo, peklo, ráj” udanie bowiem wskrzesza hipnotyczną stylistykę gitarowego shoegaze’u i dostępny jest do darmowego pobrania. Muzycznym wydarzeniem minionego roku uznano festiwal muzyki eksperymentalnej Babel Prague, działalność wydawniczą undergroundowego labelu Polí5 oraz sukces wspomnianej wyżej „Botaniculi” duetu DVA, wydanej wyłącznie na winylu i w formie elektronicznej, udanie nawiązującej do wcześniejszego soundtracku Tomáša Dvořáka do kultowej gry „Machinarium” tego samego studia.

Równie ciekawie prezentują się nominacje do nagrody Apollo za alternatywny album roku. Przyznaną po raz pierwszy w zeszłym roku otrzymał Martin Hůla za kolejny świetny album „Náměstí míru” swego hiphopowego projektu Bonus, z tej okazji do dziś dostępny również w postaci darmowego downloadu. Tymczasem za rok 2012 nominowani zostali Boris Carloff za „The Escapist”, Lenka Dusilová za rewelacyjną płytę „Baromantika”, Charlie Straight za „Someone With A Slow Heartbeat”, nadal niezwykle płodne Květy za „Bílé včely”, The Prostitutes za „Deaf To The Call”, legendarny Umakart za wspomnianą miesiąc temu płytę “Vlci u dveří” oraz Zrní za „Soundtrack ke konci světa”.

Fanem Jaromíra Nohavicy nie jestem, nie znoszę poezji śpiewanej, regularnie wyjaśniam, że nie, nie słucham Nohavicy skoro interesują mnie Czechy. Wiem jednak, że jest popularny w Polsce, z Czechami bardzo kojarzony, informuję zatem, że artysta ten na swej stronie internetowej udostępnił do pobrania za darmo koncertowe… DVD. „Půlnoční trolejbus” to zapis koncertu złożonego z wykonań pieśni Bułata Okudżawy i Władimira Wysockiego. Dla miłośników zatem ciekawa rzecz.

Z darmowych prezentów od naszych czeskich i słowackich braci warto zainteresować się natomiast poniższymi tytułami wydanymi w końcówce roku. James Harries, owszem, Czechem nie jest, od lat jednak tworzy i mieszka w Pradze a swój najnowszy album „Voice Memos: A Collection Of Songs I Recorded On My Phone” zarejestrował na telefonie w czasie tras koncertowych. Kolejny Anglik, Jonny Fox, rezyduje natomiast w Bratysławie, jako Aches debiutował w tym roku ciekawym elektronicznym albumem „Glass Lip”, który właśnie uzupełnił singlem „Easy Ghost”. Podobno na Słowacji każdy twórca elektroniki chce brzmieć jak Amon Tobin, sprawdzić to można sięgając po kolejny album Dead Janitor „Curiosity Killed The Cat” oraz wyczekiwany debiut Stratasoul „Luvly Isles”.


Bonus to oczywiście najbardziej rozpoznawalne wcielenie Martina Hůli, tymczasem ukazała się „AORTA”, trzecia już epka jego ambientowego projektu aMinor, przystępniejsza od poprzedniej i ostatnia wydana pod tym szyldem. Od roku 2013 ambientową twórczość będzie publikować Bonus pod pseudonimem Karel Mojžíš. Na koniec zaś chciałbym polecić epkę niejakiego J. Pod tą niełatwą do wygooglowania nazwą skrywa się Jakub Jirásek, praski nastolatek, obdarzony zaskakująco głębokim głosem w stylu Becka, który sam wyprodukował „Cold Cold Nights”, udostępnił do pobrania i własnoręcznie przygotował urokliwe limitowane wydanie na płycie kompaktowej. [Wojciech Nowacki]

20 stycznia 2013


PLEASE THE TREES A Forest Affair, [2012] Starcastic || Václav Havelka III spełnia swoje marzenia. Po zmianach personalnych uzyskał świetnych nowych muzyków oraz niemal pełną kontrolę nad poczynaniami Please The Trees. Kierunek był jasny, fascynacja Ameryką doprowadziła do trasy koncertowej po Stanach i występie na legendarnym festiwalu SXSW. I wreszcie, co jak się podkreśla, było kluczowym elementem powstania „A Forest Affair”, nawiązanie współpracy z amerykańskim producentem Jonathanem Burnside’m.

Do tej pory trwała dyskusja na temat czy lepszą jest pierwsza czy też druga płyta Please The Trees. Nadal ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Obie pokazywały już ukształtowane i świadome brzmienie zespołu, z jednej strony tradycyjnie rockowego, z drugiej zaś niebanalnego i unikatowego. Post-rockowe pierwociny z naleciałościami alternatywnego folku, country i bluesa od początku były wyznacznikami stylu zespołu. Debiutancki „Lion Prayer” przyniósł szereg mocnych i niesamowicie chwytliwych piosenek, „Inlakesh” zaś był płytą bardziej spójną i wyważoną. W zależności od potrzeb i nastroju słuchacza obie spełniają swe role.

„A Forest Affair” po pierwsze nie przynosi zbyt wielu niespodzianek. Część kompozycji znamy już od dawna z wersji koncertowych, a że Please The Trees koncertują często i regularnie, mieliśmy zatem wiele okazji aby się już z nimi osłuchać. W świetnych wykonaniach, gdyż koncerty Czechów najczęściej są po prostu fenomenalne. I tak oto, na album trafiła skoczna, żywa pieśń „Hell On Earth”, zgodnie z tytułem „Getting Ready” okazało się niespiesznym, odrobinę przeciągniętym wstępem do płyty. „Branches” natomiast, mocny, bagienny utwór, tutaj brzmi niczym z sali prób.

Okazuje się bowiem, że to, czy zespół najbardziej się chlubi, czyli amerykańskie nagrania i produkcja, jest największą bolączką „A Forest Affair”. Płyta brzmi nieostro, wręcz brudno, przy czym wcale nie jest to nobliwy, wintydżowy brud, o który w zamierzeniu zapewne chodziło. Sama produkcja jest też niespójna, co słuchać zwłaszcza po perkusji w każdym niemal utworze. Burnside’owi zdecydowanie nie udało się oddać koncertowego brzmienia Please The Trees.

Dawne post-rockowe elementy słychać praktycznie tylko w niemal ambientowym „Sleep”. Z drugiej strony nie jest to płyta w całości romansująca z południowym bluesem. Singlowy „She Made Love To The Moon” to urokliwa, walczykowato-dansingowa ballada z pogłosem na wokalu. Wyróżnia się „Nobody No One”, rytmiczna piosenka wzbogacona dzwonkami i klaśnięciami. Płyta w całości jednak wolno przepływa, zatrzymując się niemal w deszczowym i powolnym, niemal w stylu Low, „When Are You Lost”. A zważywszy na wcześniejsze osłuchanie się ze sporą częścią kompozycji „A Forest Affair” sprawia wrażenie raczej zbioru różnych, niewykorzystanych dotąd pomysłów, niż otwarcia nowego etapu.

Nie tak chwytliwa jak „Lion Prayer”, ani nie tak spójna jak „Inlakesh”, trzecia płyta Please The Trees rodzi przede wszystkim wielkie nadzieje na przyszłość, traktowana jako zamknięcie przedbiegu i spełnienie zamierzeń, pokazuje raczej na jak wiele jeszcze stać czeską grupę. Właśnie, czeski kontekst w przypadku Please The Trees nie ma większego znaczenia, wpisanie się w kontekst amerykański nadal jest marzeniem do osiągnięcia. Czas jednak najwyższy zacząć traktować ten zespół nie jako czeską ciekawostkę, ale nasz wspólny, środkowoeuropejski towar eksportowy, z którego wszyscy powinniśmy być dumni. 6/10 [Wojciech Nowacki]

PS. W playerze labelu Starcastic posłuchać można całości.

17 stycznia 2013


JAMES HARRIES [14.01.2013], Meskalina, Poznań || Na poznańskim koncercie Jamesa Harries’a cieniem kładło się disco polo oraz prosię. Udręczony Anglik ewidentnie nadal był w szoku po koncercie przypadkowo otwierającym jego małą trasę po Polsce. Z racji wolnego dnia na szybko zorganizowano udział Harries’a w pomorskim mieście powiatowym Sławno z okazji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Występował zatem na ogrzewanej farelką scenie bezpośrednio po zespole disco polo, zaś po jego koncercie na scenie pojawiło się wielkie prosię. Domyślać się należy, że po staropolsku pieczone.

Traumą okazała się również podróż do Poznania w czasie poniedziałkowej śnieżycy. Wszechobecny śnieg i ten okrutny dzień tygodnia jakim jest poniedziałek wskazywały artyście na to, że jego występ nie będzie należał do frekwencyjnych sukcesów. Niemniej, wypełniona Meskalina i szczere zainteresowanie wykonawcą okazały punktem wyjściowym do koncertu z którego z pewnością był zadowolony.

James Harries to artysta, którego można zakwalifikować do kategorii „smutny chłopiec z gitarą”. Jego muzyka na albumach (poza najnowszym, ale o nim za chwilę) jest jednak bogato zaaranżowana, momentami całkiem drapieżna, w praktyce zatem różni się od twórczości choćby Jose Gonzalesa. Przede wszystkim jednak koncerty Harries’a wpływają na jego nie tak całkiem jednoznaczny wizerunek.

Owszem, lirycznie jego piosenki są całkiem smutne. W połowie koncertu, po solidnym secie szeregu piosenek o miłości, sam zacząłem wpadać w solidną melancholię, z której na szczęście wybiły mnie utwory znacznie żywsze i bardziej energetyczne. A energii Harries ma w sobie mnóstwo. Bardzo mimiczny w czasie śpiewu, w ciągłym ruchu, nie pozwala spuszczać z siebie oka. Prawdziwą siłą jest jednak jego głos, zaskakująco mocny wokal niejednokrotnie zdumiewa, nawet najbardziej spokojną kołysankę jest w stanie udanie złamać wokalnym porywem. Z kruchą, melancholijną muzyką mocno kontrastuje natomiast sam jej autor. Harries jest bowiem ostrym dowcipnisiem, chwilami wręcz uroczo błazeńskim, pozostającym w ciągłym kontakcie z widownią i sypiącym anegdotami po każdej niemal piosence. Choć zdominowanymi głównie przez sławieńskie prosię.

Na koncercie wybrzmiały nie tylko utwory z płyt „Days Like These” czy „Growing Pains”, ale także z ostatniego albumu, czym Harries pokazał, że nie należy go bynajmniej traktować po macoszemu. „Voice Memos: A Collection Of Songs I Recorded On My Phone” to faktycznie piosenki nagrane na telefonie w czasie licznych koncertowych podróży. Oczywiście bardzo prosto zaaranżowanych, jednak absolutnie pełnowartościowym i w niczym nie ustępującym profesjonalnym nagraniom. Dodatkowo cieszącymi licznymi dźwiękami tła, tworzącymi intymną, pamiętnikową atmosferę.

Dodać należy, że „Voice Memos” dostępne jest wyłącznie w postaci elektronicznej do darmowego pobrania (http://noisetrade.com/jamesharries). Warto się z nim zapoznać, nie jest artystą specjalnie rozpoznawalnym, ale ujmująca osobowość i zestaw naprawdę udanych kompozycji sprawiają, że kolejne jego koncerty w Polsce to rzecz obowiązkowa. Zwłaszcza po tak ciepłym i entuzjastycznym przyjęciu w Poznaniu. [Wojciech Nowacki]

6 stycznia 2013


MOGWAI A Wrenched Virile Lore, [2012] Rock Action || Płyty z remiksami to zazwyczaj ryzykowne przedsięwzięcie. Z założenia raczej wydawane są dla fanów, zawsze uradowanych faktem, że ulubiony wykonawca prezentuje cokolwiek nowego. Najczęściej jednak okazują się ledwie ciekawostką do kilkukrotnego przesłuchania. Nie z zasady jednak, lecz z powodu rozczarowującej muzycznie zawartości.

Jednym z najlepszych remiksowych albumów ostatnich lat jest „Born This Way: The Remix” Lady Gagi. Nie tylko dlatego, że zgromadziła tam zestaw naprawdę ciekawych twórców (od Goldfrapp po Twin Shadowa), ale dlatego, że udało się przedstawić zupełnie nową jakość. Otrzymaliśmy odpowiedź na pytanie jak zanurzone w eurodance’owym sosie „Born This Way” brzmiałoby wyprodukowane wg nowocześniejszych i ambitniejszych standardów muzyki elektronicznej. Na tym tle „TKOL RMX 1234567” Radiohead prezentowało się jako dwupłytowy zbiór niezapamiętywanych wariacji na temat jęków Thoma Yorke’a, podobnie wypadła Björk na swych „Bastards”.

Chodzi zatem o innowacje, nie o wariacje. I na szczęście „A Wrenched Virile Lore” jest płytą innowacyjną. Nie jest to pierwsze podejście Szkotów do tematu remiksów, już ich legendarny debiut dosłużył się remiksowej płyty „Kicking A Dead Pig”, niemałe perły znaleźć mogliśmy też na kolejnych singlach i epkach. Albumem „Hardcore Will Never Die, But You Will”, może nie wybitnym, ale przynoszącym wreszcie delikatne odświeżenia brzmienia, Mogwai zdecydowanie nabrali wiatru w żagle. Kompozycyjnie jednak wydawał się na tyle kompletny, że pozornie nie pozostawiał wielkiego pola do modyfikacji.


Z tym większą przyjemnością słucha się „A Wrenched Virile Lore”, niemal autonomicznego albumu, który opatrzony powinien być przypisem „Based on: Hardcore Will Never Die, But You Will by Mogwai”. Nie mamy tu bowiem prostych przeróbek, lecz niemal nowe kompozycje bazujące na oryginałach. Najciekawiej prezentują się „Mexican Grand Prix (Reworked By RM Hubbert)” w postaci folkowej niemal ballady z wyeksponowanym wokalem, „Letters To The Metro (Zombi Remix)” w stylu retro-elektroniki spod znaku Kraftwerk czy ścieżki dźwiękowej do „Blade Runnera” oraz „How To Be A Werewolf (Xander Harris Remix)”, równie rozpędzone co oryginał, ale w duchu całej tej płyty jeszcze bardziej elektroniczne.

„Rano Pano” znajdziemy tutaj zarówno w przestrzennym miksie Tima Heckera oraz postaci 8bitowego elektro-remiksu o doskonałym podtytule „Mogwai Is My Dick RMX”. „San Pedro” objawia się w wersji industrialowej à la Nine Inch Nails. Najbardziej jednak, obok sporej różnorodności, na płycie cieszy wyeksponowanie wokali, obecnych na regularnych albumach Mogwai tylko czasem i najczęściej głęboko schowanych, przez co zapomina się, że mają talent nie tylko do upiornych ścian gitar, ale i do urokliwych piosenek, jak „Take Me Somewhere Nice” czy „Dial: Revange”.

I oto chodzi. W postaci „A Wrenched Virile Lore” otrzymujemy nie tylko rarytas dla najwierniejszych fanów czy dodatek do regularnego albumu, ale w pełni samodzielne wydawnictwo, do którego, kto wie, być może będę wracać częściej niż do samego „Hardcore Will Never Die, But You Will”. 7/10 [Wojciech Nowacki]