30 marca 2013


LAETITIA SADIER Silencio, [2012] Drag City || Laetitia nie kłamała. Rozmowa z legendarną wokalistką Stereolab była dla mnie przeżyciem porównywalnym ze spotkaniem z największymi gwiazdami. Czyż można wyobrazić sobie bardziej efektowne rozpoczęcie życia w obcym kraju niż zetknięcie się z tak ważnym dla siebie wykonawcą? Dokładnie dwa lata temu wybrałem się po raz pierwszy na Žižkov, nie wiedząc wtedy jeszcze, że ta praska dzielnica stanie się wkrótce moim drugim domem. Celem mojej pierwszej tam wyprawy był Palac Akropolis, jeden z najważniejszych punktów na czeskiej mapie koncertowej. Powodem zaś chęć zakupienia biletu na koncert Laetitii Sadier.

Marzenie, by zobaczyć na żywo Stereolab najpewniej pozostanie już niespełnione. Koncert Laetitii, występującej na pustej scenie w skromnej sukience, jedynie ze swoją gitarą, był jednak przeżyciem równie intensywnym, choć na zupełnie innym poziomie emocjonalnym. „Not Music” Stereolab okazało się łabędzim śpiewem tej zjawiskowej formacji. W tym samym niemal czasie Laetitia wydała swój pierwszy w pełni solowy album „The Trip”. Jego szkicowy charakter przypominał pierwszy album Monade. Tragedia, jaką była samobójcza śmierć siostry wokalistki, zaważyła zaś na jego wyjątkowo osobistej i intymnej wymowie. Zwielokrotnionej do niewiarygodnych rozmiarów koncertami. Tylko ona, jej głos i jej gitara.

Odważyłem się porozmawiać z artystką, najchętniej błagając na kolanach o jasną deklarację co do przyszłości Stereolab. Pod wrażeniem koncertu spytałem raczej nieco podchwytliwie, czy stojąc samotnie na scenie nie tęskni za wsparciem ściany dźwięków pełnego zespołu. Laetitia z lekkim grymasem odpowiedziała, że zdecydowanie nie, ten etap jest już za nią, teraz interesuje ją prostota i cisza, do tego stopnia, że kolejną solową płytę ma zamiar zatytułować „Silencio”. Nie mogła zatem dosadniej rozwiać wszelkich nadziei na powrót Stereolab. Faktycznie jednak, otrzymaliśmy drugą płytę Laetitii Sadier, pod na poły żartobliwie zapowiedzianym tytułem.

„The Trip” była płytą miniaturką, premierowym piosenkom towarzyszyło kilka coverów i muzycznych przerywników. Sprawiała zatem wrażenie notatnika z dawnymi pomysłami, czym w istocie odnosiła się do debiutu Monade, drugiego zespołu Laetitii. Ale skoro nie ma już Stereolab, nie jest już potrzebne Monade. Fascynacja ciszą mogła sugerować, że kolejny wydany pod własnym imieniem album przyniesie jeszcze bardziej odbiegającą od Stereolab i prostszą muzykę. „Silencio” tymczasem okazało się zaskakująco bogate.


Muzycznie wyraźnie nawiązuje do ostatniego okresu działalności grupy, piosenkowo avant-popowego rodem z „Fab Four Suture” i „Chemical Chords”. Już w „The Rule of the Game” mamy w finale nagłą zmianę tempa, w kolejnym, również singlowym „Find Me the Pulse of the Universe” zaś pamiętny easy-listeningowy klimat. Ba, współkompozytorem jednej z piosenek, „Next Time You See Me” jest sam Tim Gane, niegdysiejszy lider Stereolab. Co ciekawe, najbardziej stereolabową piosenką w zestawie jest „Fragment Pour Le Future De L’Homme”, w całości skomponowana przez osobę z zewnątrz, inżyniera dźwięku Jamesa Elkingtona. Który w pozostałych utworach nie tylko wspiera Laetitię instrumentalnie, ale i pojawia się jako drugi głos, mamy więc też powrót harmonii wokalnych, choć zupełnie innych od tych z których słynęły Sadier i ś.p. Mary Hansen.

W warstwie lirycznej mamy całkowity odwrót od dramatycznego „The Trip”. Do ciepłej i pogodnej muzyki Sadier znów śpiewa o faszyzmie, kondycji społeczeństwa, polityce. Raz tylko, w piosence „Auscultation To The Nation”, rezygnuje ze swego bogatego słownika na rzecz naiwnej niemal, ale prawdziwej agitacji, śpiewając Rating agencies, financial markets, and the G20. But who are these people? And why on Earth should we care about their opinion? What do we care about these self-proclaimed authorities? 

Płyta jest tradycyjnie dwujęzyczna. Również o to spytałem Laetitię i zgodnie z moimi domniemaniami, to czy piosenka śpiewana po angielsku, czy po francusku, nie wynika z żadnego kompozytorskiego zamysłu, lecz impulsu serca artystki. Która dopiero na sam koniec zaprasza nas do świata ciszy w zarejestrowanej w kościele dwujęzycznej recytacji „Invitation Au Silence”. Dla pokoleń młodszych niż plus minus dzisiejsi trzydziestolatkowie Stereolab staje się powoli jedynie fragmentem historii muzyki. Laetitia Sadier, tworząc nadal piękną i istotną muzykę, ma zatem zapewnione spokojne miejsce na uboczu dzisiejszego rozedrganego świata. 7/10 [Wojciech Nowacki]

25 marca 2013


Luty był miesiącem wyjątkowo bogatym w wydarzenia. Please the Trees wydali album koncertowy oraz split z grupą Houpací koně, nowy album zapowiedzieli funkowi żartownisie z Monkey Business, obchody dwudziestopięciolecia istnienia rozpoczęli Tata Bojs, uniewinnieniem zakończył się praski koncert wokalisty Lamb of God, oskarżonego o zabójstwo fana podczas koncertu. Najważniejsze jednak były ogłoszenia wyników kolejnych nagród muzycznych oraz podsumowania roku.

Nagroda Apollo, choć przyznawana dopiero po raz drugi, spotkała się z wielkim zainteresowaniem. Dotycząca tylko muzyki alternatywnej, w zeszłym roku trafiła w ręce Bonusa za jego album „Náměstí Míru”, świetny przykład piosenkowego, akustycznego hiphopu z pokoleniowymi niemal tekstami. Już same nominacje prezentowały się niezwykle ciekawie, w skrócie bowiem podsumowują wszystko to, co najlepsze w czeskiej muzyce niezależnej roku 2012.

Jedna z moich ulubionych czeskich wokalistek Lenka Dusilová na płycie „Baromantika” świetnie połączyła swe jazzowe pochodzenie z elektroniką. Jesienny „Soundtrack ke konci světa” zespołu Zrní spoił zaś z elektroniką typową czeską folkową melancholię. Wściekłość i frustrację płytą „Deaf to the Call” ukazali The Prostitutes. O niemal już kultowej grupie Umakart i jej powrocie z albumem „Vlci u dveří” mieliście już okazję przeczytać. Morawskie Květy, znów jedna z moich ulubionych grup, płytą „Bílé včely” podtrzymała niezwykle równy poziom swych nagrań, tym razem w nieco surowszej odsłonie. Do anglosaskiego indie-rocka na „Someone With A Slow Heartbeat” nawiązali Charlie Straight.

Ostatecznie statuetka Apollo trafiła do grupy Boris Carloff za album „The Escapist”, pochmurną mieszaninę trip-hopu, neo-klasyki, elektronicznych eksperymentów i smyczkowego popu.


Wbrew stereotypowemu pragocentryzmowi nagrody Vinyl przyznano w Brnie. O sile morawskiej sceny nie trzeba w Czechach nikogo przekonywać, czystym przypadkiem to właśnie wykonawcy z Moraw zdominowali tegoroczne Vinyle. Płytą roku zostały wspomniane wyżej „Bílé včely” zespołu Květy, będące „surową wypowiedzią o pokoleniu dzisiejszych trzydziestolatków straconych między rozpadłymi związkami a zerowymi życiowymi perspektywami". Za debiut roku uznano Planety, które swój świeży i zarazem klasycznie shoegaze’owy album „Peklo, peklo, ráj” udostępniły do darmowego pobrania za strony labelu Máma mrdá maso. Wyczynem roku ogłoszono zaś działalność praskiego labelu Polí5, wydającego niezależną i mocno niekomercyjną muzykę we współpracy ze sklepem muzycznym Rekomendo.


Najwięcej nominacji do nagrody Anděl w poszczególnych kategoriach otrzymali również Boris Carloff, Charlie Straight, Zrní oraz dość konserwatywnie rockowy zespół Kryštof. Prawdziwą perłą dla wytrwałych są natomiast nominacje do „Złotego Dawida”, będącego antynagrodą piętnującą wszystko to, co najgorsze w czeskim przemyśle muzycznym. „Zlatý David” nie zajmuje się jednak rozlicznymi kuriozami, które każdy z nas może znaleźć w Internecie, ale wykonawcami traktującymi się niezwykle poważnie i psującymi tym samym lokalny rynek. Małą próbką niech będzie piosenka „S láskou nám je líp”, którą śpiewa Lucie Vondráčková (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, Lucka jest bratanicą Złotej Heleny) do filmu „Babovřesky” Zdeňka Trošky (nota bene jednego z najgorszych czeskich filmów roku).


Warto jeszcze zajrzeć do podsumowania roku serwisu musicserver.cz. Wśród dwudziestu czeskich płyt 2012 roku znajdziemy oczywiście większość wymienionych wyżej tytułów, pierwsze miejsce dla darmowej epki „Zvláštní láska na nás zbyla” elektronicznej formacji post-hudba jest jednak sporym zaskoczeniem. Szczególnej uwadze poleciłbym jeszcze mroczny „Doom na kraji lesa” grupy Píča z hoven, melodyjny „Krasohled” młodzieńca skrywającego się pod pseudonimem Kubatko, punkowe (i darmowe) EP „Hearts on Fire” praskich brodaczy z Wild Tides oraz joydivisionową płytę „Numbers” wydających w Czechach Nowozelandczyków z Gerda Blank. [Wojciech Nowacki]

23 marca 2013


SIGUR RÓS Brennisteinn EP, [2013] self-released || Podwójne zaskoczenie. Po pierwsze, nie minął jeszcze rok od premiery “Valtari”, ostatniego albumu Sigur Rós, wydanego po czteroletniej przerwie w działalności. Po drugie zaś, zapowiadający nową płytę utwór „Brennisteinn” przynosi wreszcie satysfakcjonującą odmianę brzmienia. Zwłaszcza po rozczarowującym poprzedniku.

Czasem wracam do „Valtari”, najwidoczniej w poszukiwaniu sensu tej płyty. Nadal nie wiem w jakim trzeba być stanie emocjonalnym, żeby zachwycić się tym albumem. Nie, nie twierdzę, że jest zły. Poza jednym świetnym utworem jest po prostu brutalnie nijaki. Sytuacji nie poprawił filmowy eksperyment, który tylko uwypuklił wydumaną otoczkę towarzyszącą tej muzyce. Która gdyby nie szyld Sigur Rós spotkałaby się z zainteresowaniem jedynie najbardziej fanatycznych miłośników wulkanów i lodowców.

Zespół zaprzeczał plotkom jakoby zaraz po „Valtari” miał ukazać się kolejny album, będący jego kontynuacją lub dopełnieniem. Zapowiedziana jednak już na 17 czerwca premiera „Kveikur” daje do myślenia. „Brennisteinn” ma wszystko to, czego brakowało kompozycjom z „Valtari”. Oczywiście, jest to tylko jeden utwór, ale roboczo załóżmy, że okaże się reprezentatywny dla całości. Wtedy być może przez pryzmat hipotetycznie mocnego i agresywnego „Kveikur” zmieni się nasze postrzeganie „Valtari”.

Nigdy nie uważałem, że najlepsze Sigur Rós to to rozdzierająco płaczliwe, nieznośnie melancholijne, przystrojone dzwoneczkami, smyczkami, czy czym tam jeszcze. Nie, najlepsze Sigur Rós to rzężące gitary, mocna perkusja, zmiany (a nie konstans) napięcia, gradacja emocji, komasacja dźwięków, transowość, niebanalna struktura kompozycji (nie zaś jej całkowity brak). Jednym słowem, chodzi o Sigur Rós pierwotnie post-rockowe, będące niemal w zaniku tak naprawdę od czasów „(…)”.


Mocne wejście perkusji, firmowe granie smyczkiem na gitarze, kroczące, przesterowane dźwięki i minimalnie całość łagodzący wokal Jónsi’ego, który pełnym, nie za wysokim głosem pięknie śpiewa po islandzku zamiast tradycyjnie gaworzyć. Oto „Brennisteinn” w całej swej okazałości. Smyczki pojawiają się w (teoretycznym) refrenie, ale tylko jako dopełnienie. Po wyciszeniu w połowie utworu perkusja przyspiesza, gitara zapętla się w transie, Jónsi podsumowuje swą opowieść, by pod koniec całość rozpłynęła się w finale pełzającej sekcji dętej. Najlepszy utwór Sigur Rós od niemal dekady.

Dwie pozostałe kompozycje, w zamyśle niealbumowe, to instrumentalne wariacje na temat nowo odkrytego przez Sigur Rós iskrzenia. „Hryggjarsúla” jest dość upiorną, rytmiczną smyczkowo-dęciakową ilustracją najpewniej jakiejś katastrofy u islandzkich wybrzeży. Coś, co brzmi jak skrzypienie umierającego okrętu, znów przeradza się w niespokojny ambient, by w miarę płynnie przejść w „Ofbirta”, by szmerami i szuraniem skojarzyć się z wietrzną i omywaną falami plażą, a jednocześnie przypomnieć nam o bezkształcie „Valtari”. Zatem jeśli tego typu kompozycje mają się pojawić na „Kveikur”, to mam nadzieję, że tylko w postaci umieszczonych we właściwym kontekście przerywników.

Oby moje nadzieje nie były zbyt rozbuchane, ale wspomniany „Kveikur” oczekuję z niecierpliwością. Jednak niemal rok temu „Ekki Múkk” słusznie, jak się później okazało, dostarczył mi zgryzot i wątpliwości co do nadchodzącego „Valtari”, więc kto wie, może i tym razem mam rację. 6/10 [Wojciech Nowacki]

17 marca 2013


BLUR Parklive - Live In Hyde Park - 12th August 2012, [2012] Parlophone || Nie, wyjątkowo nie będę rozpisywał się o ciągle niepewnej przyszłości Blur, o ciągłych zmianach decyzji Damona Albarna, o tajemniczych sesjach nagraniowych. Fakty są takie: kolejny, olimpijski powrót koncertowy Blur, zamiast zakończyć działalność grupy przyniósł regularną festiwalową trasę koncertową, która obejmie i Polskę. Poza tym mamy piękną niedzielę a nie ma bardziej niedzielnego zespołu niż Blur.

Zastanowić się można na tym, czym różni się „Parklive” od dwóch wydawnictw „All The People” z 2009 roku. Jasne, w sytuacji gdy grupa nie wydaje studyjnych albumów, każde nowe wydawnictwo jest na wagę złota. Zwłaszcza, że za każdym razem chodzi o koncerty wyjątkowe. Dwa lipcowe koncerty z 2009 roku były świętem Blur. Powrót marnotrawnego Grahama Coxona i realizacja dokumentu „No Distance Left To Run” wpłynęły na mocno nostalgiczną atmosferę. Koncert z 2012 roku był już jednak świętem olimpijskiego Londynu a Blur z celebrowanego stał się celebrującym. Mniej było melancholii i wspomnień, więcej beztroskiej zabawy. Wydaje się, że zespołowi towarzyszyło zdecydowanie mniejsze ciśnienie, sam Damon Albarn sprawiał też wrażenie znacznie pewniejszego siebie niż w 2009 roku.


„Girls & Boys” na mocne otwarcie pokazało, że wokalista był też chyba w minimalnie lepszej formie wokalnej i nie potrzebował już tyle czasu na rozgrzewkę. Już w „Beetlebum”, mimo nierównego początku i wolniejszego tempa, mamy rozśpiewanego Albarna i niemal noise’owy finał. Dalej jest już tylko lepiej. „Coffee & TV” to piosenka, której nie można popsuć. „Out Of Time”, jedyny koncertowy reprezentant kontrowersyjnego albumu „Think Tank”, z biegiem lat tylko nabiera klasy. Wreszcie „Trimm Trabb”, najgenialniejszy utwór z najgenialniejszej płyty. Zawsze boję się słuchać jego koncertowych wykonań, ładunek emocjonalny wersji studyjnej jest niemal nie do powtórzenia. Tym razem pomogło głębsze zanurzenie się w albumie „13”, od razu bowiem po „Trimm Trabb” nastąpił „Caramel” a my zyskujemy pewność dlaczego „13” była albumem dekady.

Set klasyków, z centralnym, wzbogaconym dęciakami „Parklife”, rozwiał wątpliwości z 2009 roku, kiedy to wydawało się, że Albarn dysponuje już zbyt dojrzałym głosem na skandowanie bripopowych przebojów. I następującej później niemal punkowej wiązanki z niezawodnym „Song 2” na czele. Zgromadzony w Hyde Parku tłum instynktownie wyczuł potrzebę ukojenia spontanicznie intonując „Tender”. Zespół melancholijny powrót do „13” rozpoczął jednak od „No Distance Left To Run”, po którym dopiero rozbrzmiało gospelowe arcydzieło.


Im bliżej końca koncertu, tym bardziej rozśpiewany był Albarn, sięgając choćby po „This Is A Low”. Pojawił się również nowy utwór „Under The Westway”, choć niewątpliwie szkoda, że nie usłyszeliśmy również „The Puritan” (o „Fool’s Day” nie wspominając). Wreszcie wielki finał w postaci „End Of A Century” – „For Tomorrow” – „The Universal”. I nie mają już znaczenia żadne koncertowe nierówności, nie jest ważne, czy Blur nagra jeszcze kiedyś nowy album. Po co to komu, jeśli nadal mamy szansę uczestniczyć w koncercie kluczowego dla lat 90-tych zespołu i śpiewać razem z najbardziej wpływową postacią świata muzyki ostatnich lat. 8/10 [Wojciech Nowacki]

11 marca 2013


BJÖRK Bastards, [2012] One Little Indian || Płyty z remiksami są stałym elementem dyskografii wielu artystów. Niby nie tak istotnym jak albumy studyjne, podobnie jak płyty koncertowe (z wyjątkami) kierowane niemal wyłącznie do fanów, ale zawsze wyczekiwanym. Dlaczego? Bowiem im lepszy materiał wyjściowy, tym większe oczekiwania. Załóżmy że mamy płytę którą lubimy a znajdują się na niej utwory od których ciarki przebiegają nam po kręgosłupie. Omdlewamy więc na samą myśl o tym, że ktoś mógłby je zrobić jeszcze lepiej. W przypadku słabszych zaś kompozycji mamy jasne wyobrażenia czego im do wielkości brakuje. Dlatego albumy remiksowe najczęściej zawodzą.

Chlubnym wyjątkiem jest „A Wrenched Virile Lore” Mogwai, które elementy „Hardcore Will Never Die, But You Will” przekształciło w zupełnie nową jakość. Jednym z najbardziej udanych albumów tego typu jest też… „Born This Way: The Remix” Lady Gagi, pokazujący jak eurodance’owe kompozycje z „Born This Way” brzmią zaaranżowane wg najlepszych kanonów współczesnej alternatywnej elektroniki. Björk poszła natomiast drogą zbliżoną do Radiohead. Po serii singli z remiksami przyszedł czas na kompilacyjną płytę. „TKOL RMX 1234567” to dwa dyski wariacji na temat wokaliz Yorke’a. Jak zatem wypadają „Bastards”?

Z pewnością bardziej różnorodnie. I tutaj jednak nie znajdziemy żadnego miażdżącego nas objawienia. Niestety, najbardziej zapamiętywalnymi fragmentami są dwa utwory z udziałem Omara Souleymana. Zapadają w pamięć bo, przyjamniej mnie, bezbrzeżnie irytują. Nigdy nie zrozumiem fenomenu Syryjczyka, który postanowił zrobić karierę objeżdżając alternatywne festiwale. Jakkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że najzwyczajniejsza w świecie i morderczo niezmienna muzyka arabska może być dla kogoś atrakcyjną stylistyką.

Do połowy albumu nie dzieje się nic specjalnie zajmującego. Etniczne wokalizy powracają w „Mutual Core” w wersji These New Puritans. „Virus” w remiksie Hudson Mohawke brzmi odrobinę jak Björk w ciuszkach M83. Ciekawiej zaczyna się robić wraz z pojawieniem się niezawodnego Matthew Herberta. Jego „Mutual Core” strukturą nie odbiega od oryginału, jest po prostu mocniejszy i stylowy. Dead Grips po nieudanym „Sacrifice” zrehabilitowali się w elektronicznym „Thunderbolt”, wreszcie brzmiącym zdecydowanie inaczej niż pierwotna wersja. Nie zawiódł też Alva Noto, którego „Dark Matter” brzmi jak dostojne, instrumentalne intro. Ciekawie, wręcz zabawnie, prezentuje się też podejście The Slips do „Moon”, zamienionego w wesołą, pozytywną elektro-piosenkę oraz dubstepowy wręcz remiks „Solstice” od Current Value.

Najlepiej potraktować „Bastards” jako zakończenie okresu „Biophilli”. Nie udał się projekt zebrania funduszy na konwersję słynnej aplikacji na Androida, szkoda, ale dla Björk najwidoczniej nadszedł czas by ruszyć dalej. 5/10 [Wojciech Nowacki]

1 marca 2013


JOHN FRUSCIANTE PBX Funicular Intaglio Zone, [2012] Record Collection || Oh, John, rzec by się chciało po raz kolejny… Epka “Letur-Lefr” wprowadziła niemałą konfuzję, nie tyle kolejną stylistyczną woltą Frusciantego, co jej rozedrganiem i szkicowym charakterem. Choć nie miała być zapowiedzią nowego albumu, będąc raczej świadectwem poszukiwań nowych form wyrazu na polu elektroniki, to po „PBX Funicular Intaglio Zone”, które posiadam już od kilku miesięcy, sięgnąłem dopiero teraz. Ale skoro uważałem go za najbardziej kreatywną siłę pewnego znanego i irytującego mnie zespołu, a jego dawny kolega Flea ostatnimi czasy zabawił się z Damonem Albarnem, poromansował z Thomem Yore’iem i wydał niezłą solową epkę z Patti Smith na wokalu, to nadszedł czas przyjrzeć się dokładniej cóż to Fru porabia.

Paroletnie milczenie i historyjki o tym, jak przez ten czas na fali fascynacji elektroniką uczył się praktycznie od nowa grania na gitarze, średnio mnie przekonują. Próba skonstruowania sobie nowego brzmienia nie jest sama w sobie niczym zły, ale seriously, elektronika zawsze była w jakimś stopniu obecna w twórczości Frusciantego, czy to w słynnym cyklu „sześciu płyt w sześć miesięcy”, czy na rewelacyjnym, niemal depechowym „To Record Only Water For Ten Days”.

„PBX Funicular Intaglio Zone” momentami brzmi kuriozalnie śmiesznie. Całkiem przyjemnie jazzujący na początku „Bike” przeradza się nagle w szaleńczy rave z idiotycznym eurodance’owym wokalnym samplem. „Mistakes” to wesoła pioseneczka oparta na prymitywnym bicie. Panujący tu soniczny chaos na wysokości „Uprane” zdecydowanie już męczy, choć ten akurat utwór nabiera wyrazu w końcówce wraz ze starym dobrym krzykiem Frusciantego.

Przyjemną za to piosenkową kompozycją jest najdłuższy na płycie „Ratiug”, choć akurat w niej pojawia się element hiphopowy, który tak silnie odcisnął się piętnem na “Letur-Lefr”. Będący zapowiedzią albumu „Hear Say” jest chyba faktycznie najbardziej dla niego reprezentatywnym utworem. Ciekawie natomiast wyglądają nieświadome zapewne odniesienia do… Mike’a Oldfielda. Wyłaniająca się z dziwnych dźwięków i pogłosów gitara w „Intro/Sabam” wyraźnie się z nim kojarzy, „Guitar” zaś, zatytułowany równie oryginalnie jak kompozycje Brytyjczyka, brzmi jak skrzyżowanie Oldfielda z The Prodigy.

Cięższe gitary pojawiają się dopiero w „Sam”, choć w warstwie stylistycznej jest to utwór wyraźnie odwołujący się do średnio dziś już modnego drum’n’bassu. Finałowy „Sum” to natomiast ckliwa pioseneczka, owszem, jak cała płyta bazująca na połamanym rytmie, ale już bardziej typowa dla twórczości Frusciantego.

Zaletą płyty jest z pewnością większa spójność od epki. Widać, że stał za nią jakiś namysł, lecz w dalszym niewiadomo dla kogo jest ona przeznaczona. Z pewnością nie dla fanów gitary, również niekoniecznie dla miłośników elektroniki, tutaj dość archaicznej. Ostatnie działania Johna sprawiają trochę wrażenie paroletniej amnezji. Jakby zapomniał jak oryginalnym i umiejętnie łączącym gatunki był artystą. Teraz zaś bawi się głównie w naśladowanie wybieranych na ślepo stylistyk. 4/10 [Wojciech Nowacki]