23 marca 2013

Recenzja Sigur Rós "Brennisteinn EP"


SIGUR RÓS Brennisteinn EP, [2013] self-released || Podwójne zaskoczenie. Po pierwsze, nie minął jeszcze rok od premiery “Valtari”, ostatniego albumu Sigur Rós, wydanego po czteroletniej przerwie w działalności. Po drugie zaś, zapowiadający nową płytę utwór „Brennisteinn” przynosi wreszcie satysfakcjonującą odmianę brzmienia. Zwłaszcza po rozczarowującym poprzedniku.

Czasem wracam do „Valtari”, najwidoczniej w poszukiwaniu sensu tej płyty. Nadal nie wiem w jakim trzeba być stanie emocjonalnym, żeby zachwycić się tym albumem. Nie, nie twierdzę, że jest zły. Poza jednym świetnym utworem jest po prostu brutalnie nijaki. Sytuacji nie poprawił filmowy eksperyment, który tylko uwypuklił wydumaną otoczkę towarzyszącą tej muzyce. Która gdyby nie szyld Sigur Rós spotkałaby się z zainteresowaniem jedynie najbardziej fanatycznych miłośników wulkanów i lodowców.

Zespół zaprzeczał plotkom jakoby zaraz po „Valtari” miał ukazać się kolejny album, będący jego kontynuacją lub dopełnieniem. Zapowiedziana jednak już na 17 czerwca premiera „Kveikur” daje do myślenia. „Brennisteinn” ma wszystko to, czego brakowało kompozycjom z „Valtari”. Oczywiście, jest to tylko jeden utwór, ale roboczo załóżmy, że okaże się reprezentatywny dla całości. Wtedy być może przez pryzmat hipotetycznie mocnego i agresywnego „Kveikur” zmieni się nasze postrzeganie „Valtari”.

Nigdy nie uważałem, że najlepsze Sigur Rós to to rozdzierająco płaczliwe, nieznośnie melancholijne, przystrojone dzwoneczkami, smyczkami, czy czym tam jeszcze. Nie, najlepsze Sigur Rós to rzężące gitary, mocna perkusja, zmiany (a nie konstans) napięcia, gradacja emocji, komasacja dźwięków, transowość, niebanalna struktura kompozycji (nie zaś jej całkowity brak). Jednym słowem, chodzi o Sigur Rós pierwotnie post-rockowe, będące niemal w zaniku tak naprawdę od czasów „(…)”.


Mocne wejście perkusji, firmowe granie smyczkiem na gitarze, kroczące, przesterowane dźwięki i minimalnie całość łagodzący wokal Jónsi’ego, który pełnym, nie za wysokim głosem pięknie śpiewa po islandzku zamiast tradycyjnie gaworzyć. Oto „Brennisteinn” w całej swej okazałości. Smyczki pojawiają się w (teoretycznym) refrenie, ale tylko jako dopełnienie. Po wyciszeniu w połowie utworu perkusja przyspiesza, gitara zapętla się w transie, Jónsi podsumowuje swą opowieść, by pod koniec całość rozpłynęła się w finale pełzającej sekcji dętej. Najlepszy utwór Sigur Rós od niemal dekady.

Dwie pozostałe kompozycje, w zamyśle niealbumowe, to instrumentalne wariacje na temat nowo odkrytego przez Sigur Rós iskrzenia. „Hryggjarsúla” jest dość upiorną, rytmiczną smyczkowo-dęciakową ilustracją najpewniej jakiejś katastrofy u islandzkich wybrzeży. Coś, co brzmi jak skrzypienie umierającego okrętu, znów przeradza się w niespokojny ambient, by w miarę płynnie przejść w „Ofbirta”, by szmerami i szuraniem skojarzyć się z wietrzną i omywaną falami plażą, a jednocześnie przypomnieć nam o bezkształcie „Valtari”. Zatem jeśli tego typu kompozycje mają się pojawić na „Kveikur”, to mam nadzieję, że tylko w postaci umieszczonych we właściwym kontekście przerywników.

Oby moje nadzieje nie były zbyt rozbuchane, ale wspomniany „Kveikur” oczekuję z niecierpliwością. Jednak niemal rok temu „Ekki Múkk” słusznie, jak się później okazało, dostarczył mi zgryzot i wątpliwości co do nadchodzącego „Valtari”, więc kto wie, może i tym razem mam rację. 6/10 [Wojciech Nowacki]