22 kwietnia 2013


BLOODGROUP Tracing Echoes, [2013] AdP Records || Minęły już dwa tygodnie od kolejnej wizyty Bloodgroup w Polsce i nadal pozostaje otwarte pytanie, czy aby nie są przykładem typowego polskiego fenomenu. Zagraniczne media muzyczne zasadniczo o nich milczą, u nas przyciągnęli swego czasu spore tłumy na koncerty, tym razem w ramach trasy koncertowej promującej ich najnowszy album zagrali u nas aż trzykrotnie. I zarówno koncerty Bloodgroup, jak i ich płyty spokojnie zaliczyć można do doznań jak najbardziej przyjemnych.

Popularność sympatycznego kwartetu w naszym kraju można najpewniej wyjaśnić naszym ogólnym uwielbieniem, graniczącym z fanatyczną ekstazą, wobec muzyki z Wiadomo-Jakiego-Kraju. Stosowanie kategorii geograficznych często niezasłużenie krzywdzi wielu wykonawców, niesłusznie wrzucanych do jednego wora i bezustannie porównywanych do tych, którzy znajdują się na jego wierzchu. Chyba mniejszą rolę w przypadku Bloodgroup odgrywa name-checking rodem z notek prasowych, choć pewnie niektórzy złapali się na porównania do The Knife czy The xx. Tymczasem Bloodgroup ani nie pretendują do wydumanego artyzmu tych pierwszych, ani nie są tak rozdzierająco nudni jak ci drudzy.


Na bezpretensjonalną elektronikę zawsze można liczyć. Debiutancki album „Sticky Situation” brzmi jak dzieło gromady przyjaciół chcących się po prostu trochę rozerwać, ale przynosi niewątpliwe sporą porcję zabawy. „Dry Land” jest już płytą dojrzalszą, lepiej wyprodukowaną, oferuje też materiał nieco bardziej zróżnicowany. „Tracing Echoes” zdecydowanie podtrzymuje ewolucję ku większej dojrzałości, jest jednak materiałem mniej różnorodnym i stawiającym na spójny klimat.

Można to było też zaobserwować w trakcie koncertów Bloodgroup. Ci, którzy mieli przyjemność uczestniczyć w ich poprzednich, niezwykle energetycznych występach, ewidentnie spodziewali się powtórki z ostrych bitów i morderczego tańca w strugach potu. Tymczasem najnowszy materiał, choć nadal przynosi chwytliwą elektronikę, zdecydowanie większy nacisk niż na zadziorny rytm kładzie na przestrzenne pełzające basy, zbliżając nieco Bloodgroup do deep-house’u w wykonaniu ich krajan z GusGus.


I jest to zmiana zdecydowanie w dobrą stronę. Choć na żywo więcej jest obecnie kołysania niż szaleńczych skoków, to „Tracing Echoes” jest albumem do którego chce się wracać, mimo balansowania na granicy muzyki tła i większego zaangażowania. Spójności materiału wreszcie nie rozbijają quasi-hiphopowe inspiracje wokalne, głosy Sunny Þórisdóttir i Janusa Rasmussena miło się dopełniają, nie tłumiąc zbytecznie muzycznego tła. Co ciekawe, w bardziej nastrojowych fragmentach wokal Sunny zaczął przypominać Lanę Del Rey, Rasmussen zaś zrezygnował na szczęście ze średnio udanych agresywniejszych okrzyków.

Spójność „Tracing Echoes” skutkuje też brakiem ewidentnych przebojów, ale w piosenki takie jak „A Threat”, „Fall”, „The Water” czy „Lines” można się z przyjemnością zasłuchać, przy „Indefinite” zaś można też spokojnie zaangażować inne partie ciała. Bloodgroup nie mają wielkich ambicji i bardzo dobrze. Bez ciśnienia i wygórowanych oczekiwań mogą nam proponować lekką i sympatyczną rozrywkę. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

20 kwietnia 2013


Choć Czechy to najbardziej zlaicyzowany kraj Europy, to święta Bożego Narodzenia należą do najważniejszych w roku i związane są z szeregiem ciekawych tradycji. Smaży się kapra, kroi sałatkę ziemniaczaną, dostaje prezenty od Ježíška (tak, od małego Jezuska, czeski paradoks), ale kluczowym punktem programu jest wieczorna pohádka. Słówko to oznacza bajkę, Czechom jednak dodatkowo kojarzy się z wigilijnym wieczorem. Co roku bowiem czeska (i wcześniej czechosłowacka) telewizja emituje wtedy bajkę. W Polsce repertuar sprowadza się rzecz jasna do Kevina, świątecznego Shreka, Kevina, Szklanej Pułapki i Kevina. Czeskie pohádky to bajki zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych, często sięgają do lokalnej tradycji, literatury i historii, przede wszystkim jednak bardzo ważny jest w nich element muzyczny.

Do najsłynniejszych należy „Šíleně smutná princezna” z 1968 roku, w której główne role zagrali Helena Vondráčková oraz Václav Neckář. Młoda Helena była jeszcze wtedy zwiewną, radosną istotą o pięknym głosie. Znacznie słabiej kojarzony w Polsce Neckář jest postacią równie znaczącą dla czeskiej muzyki co Vondráčková, do dziś darzony jest jednak powszechnym szacunkiem. W 2002 roku przeszedł ciężki wylew, po długotrwałej rehabilitacji powrócił triumfalnie piosenką „Půlnoční” nagraną z zespołem Umakart na potrzeby filmu „Alois Nebel”. Jako aktor zaś kojarzony być powinien przede wszystkim z ról w filmowych adaptacjach książek Hrabala w reżyserii Jiřího Menzla: „Ostře sledované vlaky” oraz „Skřivánci na niti”. Neckář wydał w zeszłym roku nowy solowy album, na początku marca zaś ogłoszono, że wznowiona zostanie ścieżka dźwiękowa do wspomnianej wyżej pohádky.


8 marca natomiast ukazał się nowy album grupy Monkey Business p.t. „Happiness Of Postmodern Age”. Zespół, na czele którego stoi Roman Holý, słynnie z charakterystycznego poczucia humoru i licznych prowokacji, muzycznie zaś prezentuje wesoły i bezpretensjonalny funk. Monkey Business słyną m.in. z radosnego przeboju poświęconego spaleniu Jana Husa, na najnowszym albumie w trzech piosenkach pojawia się wokal samej Joan Baez.


Prace nad nową płytą, mającą się ukazać na początku maja, kończy też Monika Načeva. Początkowo aktorka teatralna karierę muzyczną rozpoczęła we wczesnych latach dziewięćdziesiątych pop-rockowym albumem „Možnosti tu sou...“, w ostatniej dobie zwróciła się zdecydowanie w stronę elektroniki, czego efektem jest m.in. nagrany wspólnie z Timem Wrightem album „The Sick Rose“ oparty o teksty modernistycznych poetów. Środki na rejestrację nowego materiału, inspirowanego baśniami poetki Sylvy Fischerové, p.t. „Milosný slabiky“ Načeva zebrała za pośrednictwem portalu hithit.cz


Nie próżnuje również Lenka Dusilová, której „Baromantika” należy do najlepszych czeskich albumów ostatnich lat. Na koncertach prezentuje już nowe kompozycje, na jesień zaś obiecuje wydanie koncertowego DVD, którego pierwszym upublicznionym fragmentem jest video do utworu „Smiluje”. 


[Wojciech Nowacki]

19 kwietnia 2013


THE STROKES Comedown Machine, [2013] RCA || Mam pewien sentyment do The Strokes. Bynajmniej nie dlatego, że należę do miłośników ich legendarnego debiutu. Doceniam jego znaczenie dla historii muzyki, ale pierwsze albumy The Strokes muzycznie mnie nie porywały a leniwa maniera Juliana Casablancasa strasznie mnie męczyła. (Anegdota: pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem niezapowiedziane w radio „Take Me Out” Franz Ferdinand i pomyślałem, że, o, to chyba pierwsza fajna piosenka Strokes’ów. Ups.)

To jednak „Angles” była pierwszą płytą którą w życiu zrecenzowałem, właśnie dlatego, że wydała mi się niezasłużenie niedoceniona. Zaskakująco często do niej wracam i ewidentnie zyskuje ona z czasem. Obezwładniające „Machu Picchu” nadal uważam za najlepszą i najbardziej przebojową kompozycję The Strokes. Ale i reszta piosenek z „Angles” tworzy lekką, bezpretensjonalną i barwną, niczym kontrowersyjna okładka, całość. Stylistyczne rozedrganie tego albumu nie wszystkim jednak przypadło do gustu, potraktowany został z lekkim pobłażaniem i przymrużeniem oka, jako rozgrzewka po paroletnim milczeniu zespołu.

Sami członkowie grupy niemal natychmiast po wydaniu „Angles” rozgłaszali, że dopiero teraz poprawie uległy więzi między nimi i przypływ sił twórczych napędza ich do szybkiej rejestracji i wydania nowego materiału. Do dziś mówią o złej atmosferze towarzyszącej nagrywaniu tego albumu. Zespół pracował samodzielnie nad kompozycjami, Casablancas zaś osobno dogrywał wokale, dosyłając je później drogą mailową. Dziś twierdzi, że jego dystans od reszty muzyków był celowym zabiegiem mającym wymusić na nich większy udział w tworzeniu muzyki The Strokes. Nawet jeśli faktycznie tak było, to w ich opinii był to nieudany eksperyment, po którym zgodnie ogłosili, że kolejny album będzie już w pełni zespołową kreacją.


Nikt nie powiedział tego wprost, ale zasugerowany został kryzys, po którym to The Strokes objawią się jak nowo narodzeni wraz z kolejnym albumem. Tymczasem to „Comedown Machine” właśnie brzmi jak powstała w ciężkiej atmosferze, wymuszona płyta zespołu na krawędzi rozpadu. Mniej więcej połowa piosenek daje się jakoś zapamiętać, choć żadna nie sięga pułapu, w którym mogłaby być zakwalifikowana jako przebój. Najlepiej wypada „Partners In Crime”, fajnie prezentuje się (ironicznie prorocze?) „Happy Ending” oraz krótkie i zadziorne „50/50”. Singlowe „All The Time” to utwór typowo dla The Strokes rozlazły, bliższy fanom debiutu niż kontrowersyjny „One Way Trigger”, którego ejtisowa energia ledwie przykrywa wyczuwalne zmęczenie. To jednak otwierający album „Tap Out” brzmi jakby spokojnie mógł być zaśpiewany w latach osiemdziesiątych przez Madonnę.

Reszty by mogło nie być. Nie rozumiem oskarżeń „Comedown Machine” o zbytnią eklektyczność w sytuacji, gdy ledwie udaje się wyróżnić jakikolwiek jego fragment. Eklektyczność właśnie była najlepsza stroną „Angles”, nad nowym albumem ciąży tylko jedno określenie – zmęczenie. Mieliśmy dobrą płytę powstałą w złej atmosferze, otrzymaliśmy płytę słabą mającą powstać w lepszej atmosferze. Jeśli zapowiedzi zespołu traktować poważnie, to ich oczekiwania chyba szybko okazały się niespełnialne. Płyta nie jest praktycznie w żaden sposób promowana, zespół zadeklarował, że nie będzie jej towarzyszyć trasa koncertowa. Wielkie logo RCA bije z okładki, jakby wydawca chciał podkreślić, że tak, to właśnie my wydaliśmy swego czasu słynne „Is This It”. Całość nabiera sensu dopiero gdy uświadomimy sobie, że „Comedown Machine” jest finalnym albumem The Strokes w ramach kontraktu z RCA. Zespół albo nabierze teraz nowych sił, albo ich piąty album okaże się ostatnim. 4/10 [Wojciech Nowacki]

16 kwietnia 2013


YEAH YEAH YEAHS Mosquito, [2013] Interscope || Karen O wraz z Yeah Yeah Yeahs przeszli długą, ale przede wszystkim interesującą muzyczną drogę. Debiutanckie LP „Fever to Tell” jest mocno inspirowanym brzmieniem The White Stripes rockiem garażowym, a wokale Karen, prowokujące i ociekające seksem, mają iście punkowego ducha. Proste, toporne niemal riffy i dynamika, świeżość. Wydane w 2006 roku „Show Your Bones” porusza się już w konwencji szeroko pojętego indie, jest albumem bardziej lirycznym, zarówno tekstowo jak i muzycznie, ale też bardziej zachowawczym. Największą jednak ewolucją w brzmieniu zespołu jest w moim mniemaniu „It’s Blitz”, będący poważnym krokiem w stronę synthpopu, który to krok uważam za całkiem dobre zjawisko. Obserwując ten stopniowy rozwój czekałem i zastanawiałem się poważnie, co YYYs zaserwują słuchaczom na najnowszym krążku o nazwie „Mosquito”, którego premiera odbędzie się 16 kwietnia.

Pierwszy i jedyny jak do tej pory singiel, „Sacrilege”, jest mocno zachowawczym, rytmicznym, ale niewątpliwie przebojowym utworem. Głos Karen jest mocno stonowany, za to rozmachu numerowi dodają pojawiające się pod koniec gospelowe wstawki z chórem włącznie. Już to daje pewne wskazówki odnośnie tego, jakimi klimatami muzycznymi otacza się cały album.


Przede wszystkim jest dość zróżnicowany kompozycyjnie: wspomniane już „Sacrilege” rozpoczyna krążek, tuż po nim tempo zwalnia wraz z melancholijnym i spokojnym „Subway”. Dość subtelna, sącząca się melodia wspomagana jest przez lekki gitarowy riff i wydobywające się z tła dźwięki metra. W dodatku, co na „Mosquito” występuje raczej często, głos Karen jest senny i oddalony. Całość kojarzy się z delikatnym post-rockiem, a w miarę słuchania albumu takich odniesień do zróżnicowanych gatunków muzycznych jest coraz więcej.

Jeśli ktoś bardzo tęskni za popiskującą do wtóru cięższych brzmień Karen, za tym pazurem z pierwszych epek i „Fever to Tell”, to swoistym hołdem dla takich słuchaczy jest „Mosquito”. Nie przeczę, jestem jednym z takich słuchaczy, dlatego tę piosenkę polubiłem szczególnie. Minęło jednak dziesięć lat i nawet ten pazur się zmienił, muzycznie jest to dużo mniej surowe, bardziej melodyjne i rytmiczne, co uważam za zmianę na plus. Kolejnym utworem, który ma w sobie tę dzikość jest „Area 52”, w którym zachwyca agresywna linia gitary.

Mocno wyróżniającym się nagraniem na tle tego, spójnego przecież, albumu jest „Under the Earth”, numer pełen elektronicznych smaczków i udziwnień. Są kosmiczne dźwięki przewijające się w tle, chwilami mocno akcentowane syntetyczne tony, wokal wzmocniony echem i efektami jeszcze potęguje wrażenie opanowanej dziwaczności. W brzmieniu Yeah Yeah Yeahs nadal dominuje śpiew Karen O współgrający z gitarą, wstawki elektroniczne, których obecność przewidziałem, są póki co tylko dodatkiem. Sprawia to, że utwory są bogatsze brzmieniowo, wielopłaszczyznowe – niewątpliwie zwiększa to przyjemność słuchania, bo tło jest zgrane z główną linią melodyczną, nie ma wrażenia chaosu czy też przesytu. Urzeka na przykład użycie w numerze „These Paths” sampla wokalnego w stylu glitchowym lub wręcz witch-house’owym. W „Buried Alive” jest nawet featuring, i to featuring rapera. O ile co do umiejętności i flow Dr. Octagona mam wiele zastrzeżeń, to samo pojawienie się go na albumie świadczy o otwieraniu się Karen i kolegów na nowe gatunki.

Słowem, które się tutaj ciśnie na usta, jest „eklektyczność”. Oprócz wszystkich wymienionych już nawiązań i smaczków „Mosquito” oferuje również utwory bardzo lekkie i niemal sielskie, w stylistyce podobne do takich klasyków z „It’s Blitz” jak „Little Shadow”, czy „Hysteric”. Karen O tak naprawdę nigdy mnie nie rozczarowała, niezależnie, czy z zespołem, czy w projektach solowych, czy w kooperacji z innymi artystami. Tym razem jest identycznie, nie ma niedosytu typowego dla albumów długo oczekiwanych. W konwencji ładnie śpiewających pań z udziwnionym rockowym podkładem jest to dla mnie jak na razie album roku, chociaż czuję, że poważnym rywalem dla „Mosquito” będzie świetnie zapowiadający się majowy krążek bliźniaczek CocoRosie. 8/10 [Radosław Kolago]

14 kwietnia 2013


THE GATHERING Disclosure, [2012] Psychonaut Records || W latach dziewięćdziesiątych The Gathering uchodził w wielu kręgach za zespół kultowy. Umiejętnie bowiem łączył w jednej fascynacji słuchaczy metalu, fanów trip-hopowej elektroniki i miłośników mocnych żeńskich wokali. Odejście z grupy zjawiskowej Anneke van Giersbergen chyba jednak spowodowało spadek większego zainteresowania The Gathering i ograniczenia go do największych fanów. A szkoda.

Z pewnością się narażę miłośnikom The Gathering i Anneke, zresztą niejeden raz już to zrobiłem. Myślę, że rozstanie wyszło obu stronom na dobre. Na klasycznych albumach The Gathering często miałem wrażenie, że wokal Anneke daleko wykracza poza możliwości zespołu, przyćmiewając klimatyczną przecież muzykę, czasem wręcz (teraz uchylam się od ciosów) niekoniecznie do niej pasując. Sama van Giersbergen znacznie lepiej spełnia się w swojej solowej twórczości i w radośniejszym, momentami popowym repertuarze. Czego przykładem świetna płyta „Air”, czy choćby zeszłoroczne „Everything Is Changing”.

„Disclosure” to drugi już album z nową wokalistką, Silje Wergeland, wydany po trzyletniej przerwie, można więc liczyć na pełne dotarcie się nowego składu. I faktycznie tak jest, słyszymy tutaj pewny siebie, dojrzały zespół, doskonale świadom swych najlepszych atutów. Otrzymujemy dawkę bezpretensjonalnego, energetycznego rocka z wcale niemałym potencjałem komercyjnym. Album brzmi świetnie, produkcja nadaje mu głębię, której brakowało choćby na ostatnim albumie Anneke. Całość nadal jest subtelnie i gustownie podbita elektroniką, ale oprócz tego pełno tu aranżacyjnych smaczków, jak trąbka w „Meltdown”, smyczki w „Paralized”, gitara akustyczna w „Gemini I”, pianino w „Missing Seasons”, czy wyeksponowanie linii basu we fragmencie „I Can See Four Miles”.


Album otwiera firmowe „Paper Waves”, w jego pierwszej połowie dominują szybkie tempa, tutaj też znajdują się dwie kluczowe dla płyty kompozycje, „Meltdown” oraz „Heroes For Ghosts”, obie udostępnione jeszcze przed premierą płyty. „Meltdown” rozpoczyna się mocnym, elektronicznym wstępem, w środkowej części bit oraz gitara idealnie ze sobą współgrają, pojawia się wspomniana trąbka i zmierzając ku końcowi utwór zwalnia i powoli się roztapia. Najbardziej jednak zaskakuje pojawienie się męskiego wokalu w dwugłosie z Silje. Epickie „Heroes For Ghosts” jest centralnym punktem albumu, po którym to płyta zwalnia tempo, werwę odzyskując dopiero w niemal finałowym „I Can See Four Miles” (jeśli potraktować „Gemini II” jako wyciszony epilog).

Możliwości wokalne Wergeland są oczywiście znacznie mniejsze od Anneke, przez co, paradoksalnie, lepiej wpisują się w całość obrazu The Gathering jako zespołu, zbytnio go nie przytłaczając. Barwa jej głosu bynajmniej nie odbiega drastycznie od legendarnej poprzedniczki, jest bardziej matowa, wyważona, czasem bardziej dziewczęca niż kobieca. Najważniejsze jednak dla „Disclosure” są słowa. Nieładnie by było nazwać ten album koncepcyjnym, aczkolwiek prawdą jest, że w warstwie lirycznej stanowi spójną całość, perfekcyjnie opisującą stan po bolesnym rozstaniu. W „Meltdown” mamy jeszcze gniew, który z wolna roztapia się w spokojne zastanowienie co dalej („Paralized”), nieudana próba ucieczki od przeszłości („Heroes For Ghosts”) prowadzi do pogodzenia się z wiecznym powtarzaniem się tej samej historii (the shadow of dependance w „I Can See Four Miles”).

Trzeba jeszcze dodać, że płyta jest pięknie wydana, warto więc przyłożyć się do poszukiwań kompaktu lub podwójnego winyla. Solidny album solidnego zespołu, dziś już nieco zapomnianego. Chcącym odświeżyć sobie pamięć o The Gathering polecam „Disclosure” jako najlepszy do tego środek. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

STARFUCKER Miracle Mile, [2013] Polyvinyl || „Julius” był w 2011 roku jednym z najbardziej udanych singli z pogranicza tanecznej elektroniki i obezwładniającego popu. To ta sama kategoria co „Midnight City” M83, „How Deep Is Your Love?” The Rapture czy “Polish Girl” Neon Indian. Ale bez hype’u, szerszej rozpoznawalności, fanek mdlejących na letnich festiwalach. Trochę szkoda. Najbardziej jednak szkoda, że płyta „Miracle Mile” nie zwiększy popularności Starfuckera, jest bowiem zaledwie cieniem świetnego „Reptilians”.

Umiejscowiona w stanie Michigan wytwórnia Polyvinyl zasługuje na pełne uznanie. Choć z dostępnością jej wydawnictw w Polsce jest ciężko, nie jest to raczej wina labelu, lecz naszego rynku. Podobnie jak ciężko winić indie-zespół za wydawanie w niezależnej wytwórni. Z katalogu Polyvinyl najmocniej stoją u nas zdecydowanie Deerhoof, Xiu Xiu i Of Montreal. W ostatnich latach dołączyli do nich, za sprawą świetnego debiutu i niesamowitych koncertów, Japandroids. Pierwszą perełką są jednak Casiokids z płytami „Topp stemning på lokal bar” oraz „Aabenbaringen over aaskammen”. Drugą zaś Starfucker.

Nazwa kojarząca się bardziej z zespołem pudel-metalowym z pewnością intryguje, ale nie pomaga komercyjnie. Początkowo solowy projekt Joshuy Hodgesa przerodził się w pełnowymiarowy zespół, na chwilę zmienił nazwę na bardziej banalny i hipsterski PYRAMID, następnie Pyramidd, po czym powrócił do szyldu Starfucker. Często jednak zapisywanego jako STRFKR (co nie ułatwia wyszukania wydawnictw grupy w serwisach streamingowych). „Reptilians”, drugi album formacji z 2011 roku, przyniósł świetną porcję elektronicznego popu z singlem „Julius” na czele. Żywa, radosna i skrząca się chwytliwymi melodiami płyta była niezwykle barwną całością. Tym bardziej szkoda „Miracle Mile”.


Nie tylko nie znajdziemy tu przeboju na miarę „Julius”, singlowe „While I’m Alive” czy „Atlantis” plasują się jednak kilka klas niżej, ale i cały album najzwyczajniej w świecie nie przyciąga uwagi. Nadal mamy tu dreampopowe wokale i elektroniczne podkłady, rola syntezatorów została jednak zredukowana na rzecz akustycznych gitar. Domyślać się należy, że pierwotne kompozycje na nich były właśnie skomponowane, ale zabrakło pomysłów na dalszą aranżację. „Miracle Mile” wydaje się zwracać mocno ku hippisowskiej psychodelii, nie sięga jednak poziomem do „Andorry” Caribou. Zamiast kolorowego odlotu po LSD mamy tu raczej tą fazę imprezy, gdy skończyło się piwo, wszyscy są niedopici i sięgają po gitary żeby niedosyt ukoić śpiewem.

Niby-analogowa produkcja brzmi momentami faktycznie jak z kasetowego magnetofonu, ale takiego co to często wciąga taśmy. Podobne do siebie kompozycje, w jednym tempie, zmęczone wokale i brak ciekawszych pomysłów na melodie i aranżacje, doskwierają zwłaszcza na tle żywiołowego „Reptilians”. To nadal jest bardzo przyjemna muzyka, ale zespół chyba niechcący epatuje zmęczeniem. Na szczęście znajdziemy tu przebojową, najbogatszą i najlepszą na płycie piosenkę „Leave It All Behind”. Przyjemnym finałem jest też siedmiominutowy „Nite Rite”, może nie najoryginalniejszy, ale niemal krautowo hipnotyzujący. „Miracle Mile” to typowa płyta z kategorii „można, ale po co”. Jeśli ktoś zainteresował się zespołem o tak rozrywkowej nazwie niech raczej zdecydowanie sięgnie po „Reptilians”. My czekamy dalej. 5/10 [Wojciech Nowacki]

10 kwietnia 2013


JAMES BLAKE Overgrown, [2013] Polydor || Nie da się mówić o drugim albumie Jamesa Blake'a nie odnosząc się ani słowem do jego debiutu. Po tym jak jego epki ruszyły z posad scenę brytyjskiego garażu i basu, po tym jak wszyscy wieszczyli 22-letniemu chłopakowi, że będzie wielki, nadszedł czas na realizację tego planu. Na singiel promujący wybrany został cover balladki (te wątki sygnalizował już James na "Klavierwerke") Feist, co mnie osobiście i całkiem szeroką rzeszę słuchaczy wprowadziło w konsternację. Paradoksalnie, ten strzał w stopę okazał się strzałem w dziesiątkę na drodze kariery Brytyjczyka. Z miejsca jego popularność przybrała rozmiary wręcz monstrualne. Blake stał się jedną z najbardziej prominentnych postaci sceny współczesnej. Zwiedził pół świata objeżdżając wszystkie najważniejsze miejsca na festiwalowej mapie lata, nagrał słabą epkę i wypuścił świetny singiel "Retrogade", który zaostrzył nam niewątpliwie apetyty na "Overgrown".


Znamienny zdaje się już sam tytuł. Blake dojrzał przedwcześnie. Debiut okazał się dziełem niesamowicie dojrzałym, poruszającym się w granicach dramatyzmu, alienacji i braku zrozumienia. Jednocześnie będąc próbą intymnej wiwisekcji własnych fobii i gorzkich wspomnień. To wszystko zostało przefiltrowane przez frapujące, niemalże bez wyjątku, eksperymenty formalne i kompozycyjne w zakresie piosenki popowej. Wielu narzekało, że album jest przyciężkawy czy nudnawy, ja stanowczo oponuję. Taka atmosfera była warunkiem koniecznym do kontemplacji wyznań młodego Brytyjczyka. Analogiczna sytuacja ma przecież miejsce z "Miłością" Hanekego, jeśli nie damy się ponieść narracji i jej charakterowi, stwierdzimy, że to nuda i nic poza tym. Self-titled nie był przecież albumem, który słucha się z przyjemnością i dla przyjemności, co w jeszcze większym stopniu stanowi o jego fenomenie.

Nie można wyrwać utworów Blake'a z kontekstu jego osobistych przeżyć, a poczucie zagubienia jest zdecydowanie ich dominantą. W openerze Brytyjczyk wyśpiewuje uparcie frazę I don't want to be a star sygnalizując, że sytuacja w jakiej się znalazł wcale mu nie odpowiada. Przytłoczył go ciężar sławy i oczekiwań wobec kolejnych jego muzycznych posunięć (wiem, nie jest to dogłębna psychoanaliza). Na dystansie całego albumu ta nerwowość jest nader widoczna. Blake szafuje pomysłami w sposób, zdawać by się mogło, chaotyczny. Dwoi się i troi by zadowolić słuchacza, jednocześnie serwując mu to, co smakowało już ostatnim razem, i nowe, całkiem nie przystające menu, w wyniku czego powstaje bardzo ciężkostrawna mieszanka.

Obecność ne debiucie stopniujących napięcie tzw. "mgiełek" na debiucie nadawała mu odpowiedni rytm i maskowała songwriterskie braki Brytyjczyka. Na "Overgrown", postawił on nacisk na konkret, format piosenkowy, obnażając tym samym wszelkie swoje słabości. Próżno szukać w tym zestawie magii debiutu, ponieważ Blake bardziej irytuje, niż czaruje. Jego wokal męczy gdzieś w połowie albumu, melodie są jak zwykle bardzo szkicowe, ulotne do tego stopnia, że całkiem ulatują z głowy, nie zostawiając nawet cienia wrażenia na temat utworu. Ponadto operuje on dokładnie tymi samymi trickami co na poprzednich wydawnictwach, zmieniając niekiedy akcenty, jednak w efekcie i tak jest przewidywalnie i nudno.

Najprościej ujmując, klimat debiutu ewakuował się przez kuchenne drzwi, a bez tego król jest nagi. "Overgrown" czy następne "I'm Sold" w prostej linii odpowiadają "I've Never Learned To Share" i "The Wilhelm Scream" w dokładnie ten sam sposób budując napięcie, jednak nie przystając do zdolności wzbudzania emocji pierwowzoru. Choć "Overgrown" wciąż dysponuje pewnymi pokładami Blake'owego uroku i z pewnością jest w stanie poruszyć. "Take A Fall For Me" stara się przenieść twórczość Brytyjczyka w rejony taneczne, jednakże środki, którymi operuje są już od dawna znane, jeśli nie wyczerpane, leitmotiv nie odznacza się absolutnie niczym i ginie w gąszczu podobnych mu kawałków.


Niewątpliwym highlightem albumu jest singiel "Retrograde", w którym możemy usłyszeć echa epek sprzed debiutu, melodia od pierwszej chwili łapie, ściska w gardle, wzrusza, dotyka do głębi. W podobnej relacji sytuuje się "Our Love Comes Back", w którym intymność budowana przez świetną linię basu, glitchowe wstawki i świetnie zaśpiewany tekst, nie daje nam zwątpić w talent drzemiący w Brytyjczyku. Później mamy całkiem przyjemnie wybrzmiewającą, opartą na fortepianowych plumknięciach, balladkę w iście Blake'owym stylu. Do końca albumu widzimy po raz kolejny jak Blake niezgrabnie lawiruje na granicy wrażliwej intymności debiutu a elektronicznie rozbuchanych, ostrych aranży.

Brytyjczyk nie jest pierwszą, ani ostatnią postacią, która wpadła w pułapkę drugiej płyty. Zawieszenia pomiędzy tym co znane, a tym co pociągające, lecz niepewne. Chciał nam dać podobne pokłady dogłębnego smutku, opakowując je w zgoła nieprzystającą do nich estetykę. Jasne, dałoby się wyjść z tego rozkroku obronną ręką, gdyby nie fakt, że same kompozycje okazały się zwyczajnie słabe. Te piosenki, w przeciwieństwie do debiutu, nie potrafią przebić się żadną drogą przez okowy naszej wrażliwości. Oczywiście są przesłanki w postaci "Retrogade", czy "Our Love Comes Back", iż warto dać Brytyjczykowi kredyt zaufania. Jego stonowana ekspresja, która kupiła sobie szerokie grono wyznawców, została porzucona na rzecz, nieco nachalnej i niejednoznacznej potrzeby przebojowości, co w przypadku tego artysty zdaje mi się tropem całkowicie chybionym. Jednak w obliczu tego potknięcia, za jaki należy traktować "Overgrown", jeszcze bardziej interesująca staje się dalsza droga muzyczna Blake'a. 4.5/10 [Patryk Weiss]

9 kwietnia 2013


THE KNIFE  Shaking The Habitual, [2013] Rabid || Pierwszy utwór na krążku jest dla mnie niemal tak samo ważny jak pierwsze zdanie powieści. Kakofoniczne „A Tooth For An Eye” przechodzi ten test znakomicie. Jest jak zaproszenie do egzystencjalnej podróżny, która za moment nastąpi. Jak przyznaje rodzeństwo, cały album jest jednym wielkim kwestionowaniem przymiotów, które decydują jaką pozycję w społeczeństwie zajmuje dana jednostka. Ten utwór z kolei jest sygnałem od Karin, że ich pracę też można poddać próbie. Podkreśla to używając fragmentu powieści Jeanette Winterson pt. The Passion (I`m telling you stores, trust me). 

"Shaking The Habitual” to kawał niezwykle dobrej ale i ciężkiej muzyki. Miłośnicy prostych i klarownych podziałów, zapewne poczują się sfrustrowani, kiedy przyjdzie im słuchać ponad ośmio a nawet dziewiętnastominutowych kompozycji. Jest to zresztą przyczyna podziału „Shaking The Habitual” na dwie płyty. Z tej pierwszej, niekwestionowanymi zwycięzcami są – wspomniane już wyżej – „A Tooth For An Eye”, znany już nam znakomicie psychodeliczny „Full Of Fire”, którego siłę przekazu wzmacnia videoklip wyreżyserowany przez Marit Östberg  oraz „Wrap Your Hands Around Me”. Słuchając wstępu tego ostatniego, na myśl przychodzi mi „Ark” Brendana Perry'ego. Chodzi mi tu o te ciężkie i powolne syntezatorowe dźwięki. Jest to jedyna ballada na tym albumie  i chyba najmniej oszczędny w słowa utwór. Karin śpiewająca wrap your arms around me, tell me all those things you haven`t told me, sprawia, że w człowieku budzą sie uśpione tęsknoty a głowa może odpocząć od dawki emocji zaserwowanej w czterech pierwszych utworach.

Najlżejszy dla ucha jest tu chyba “Without You My Life Would Be Boring”. Jeśli chodzi o instrumentarium to jest niesamowicie energetyzujący, nieco egzotyczny. Jakby inspirowany muzyką wschodu. Z kolei „Old Dreams Waiting To Be Realized”  został już przez kilku zagranicznych recenzentów okrzyknięty „niepotrzebnym” albo „okropnym”. Nic dziwnego. Jest to bardzo dziwna, niepokojąca i – jakby nie patrzeć – przeokropnie długa kompozycja, w której przeważają elektroniczne dźwięki poprzeplatane m.in. wyciem syren. Wokal wkrada się na chwilę, jednak robi to tak jakby przeciskał się nieśmiało przez szpary w ścianie. Co na to żeńska część duetu? W jednym z wywiadów powiedziała: it`s nice to play with people`s time these days. Ja traktuje to jako swego rodzaju katharsis, ale zdaję sobie sprawę że większa część odbiorców po prostu ukróci sobie odsłuch i wrzuci krążek nr dwa.


„Raging Lung” ma prawie jedenaście minut, ale ani przez chwilę nie męczy. Wręcz przeciwnie: chciałoby się więcej. Bardzo ciekawa i w dodatku spójna kompozycja, czego nie można powiedzieć o kolejnym numerze. Rozpoczęcie „Networking” to bowiem moment, w którym ma się ochotę powiedzieć „Nie dziękuję. Mam już pełen talerz wrażeń i nie potrzebuję dokładki”. Surowe potrzaskane techno. Aż nie mam na to przymiotnika, ale uczucie jest podobne do tego jakby ktoś przyłożył mi do głowy perkusyjny talerz a potem rytmicznie uderzał w niego drewnianym wałkiem do ciasta.

Po nim następuje krótki przerywnik „Oryx”, a następnie „Stay Out Here”, w którym gościnnie głosu udzieliły Shannon Funchess (z Light Asylum) oraz Emily Roysdon. Pozwolicie, że nie będę się rozpisywać nad pozostałymi dwoma utworami. Dodam tylko, że kolejny - „Frackling Fluid Injection” -został nagrany przy współpracy… łóżkowych sprężyn. W niektórych sytuacjach to może i przyjemny dźwięk, ale w tym zestawieniu działa jak katalizator migrenowego bólu głowy.

Generalnie nie polecam podchodzić do tego albumu jak do standardowej produkcji muzycznej. W przeciwnym wypadku czeka was rozczarowanie. Polecam przy tym zapoznać się z krótkim komiksem autorstwa Liv Strömquist „End Extreme Wealth”, który znajdziecie na oficjalnej stronie zespołu. No chyba, że zdecydujecie się zakupić krążek – wówczas historia graficzna w bonusie. „Shaking The Habitual” to odważne dzieło dwójki wspaniałych artystów. Mimo, że są na tej płycie męczące momenty, to  niczego bym stąd nie wyrzuciła. Jest to świetny koncept album i jeśli dla kogoś okaże się zbyt ciężki to cóż… kino awangardowe też nie dla wszystkich jest zrozumiałe. A to jest zdecydowanie muzyka, przy której potrzeba skupienia, absolutnie nie nadaje się na muzykę tła, chociaż dwa remiksy się już pojawiły także… potańczyć będzie jeszcze można.  Daje mu najwyższą ocenę, nie tylko za liryki i warstwę muzyczną, ale za przełamanie stereotypu i walkę w obronie człowieczeństwa. 10/10 [Agnieszka Hirt]

7 kwietnia 2013


THE FLAMING LIPS The Terror, [2013] Bella Union || Ciężko zliczyć wszystko to, czym raczyli nas The Flaming Lips po wydaniu bardzo dobrze przyjętego “Embryonic”. Wiem, bo z ciekawości próbowałem. Muzyka wydana w żelowym płodzie, gumowej czaszce, czekoladowym sercu, krwisty winyl, utwór sześciogodzinny, utwór dwudziestoczterogodzinny, największa ilość odegranych koncertów w ciągu jednego dnia… Wydawać by się mogło, że zespół spędził ostatnie lata świetnie się bawiąc. Właśnie, bawiąc przede wszystkim „się”, bo pokażcie mi kogoś z żelowym płodem The Flaming Lips albo kogoś, kto wysłuchał dwudziestoczterogodzinną piosenkę „7 Skies H3”.

Może jednak nie bawili się tak dobrze, może wszystkie te cudaczne ruchy były właśnie przejawem złych rzeczy. Nie wiadomo, bowiem to nie działania zespołu, lecz informacje prasowe w związku z wydaniem nowego albumu mówią o złej sytuacji w grupie i narkotykowym problemie Stevena Drozda jako o głównych motywacjach stojących za „The Terror".

Dźwiękowego terroru tu jednak nie znajdziemy. Szkoda, być może pogłębiona brutalizacja brzmienia The Flaming Lips byłaby bardziej interesująca od tego, co faktycznie otrzymujemy. Miejsce wśród klasyków przełomu wieków zapewnili sobie stosunkowo najbardziej przystępnymi albumami „The Soft Bulletin” oraz „Yoshimi Battles The Pink Robots”. Przyznaję, że drażni mnie banał „Yoshimi”, od której wolę bardziej różnorodne „At War With The Mystics”. To jednak wydany w 2009 roku „Embryonic” zjednoczył wszystkich w podziwie dla istniejącej już ponad 20 lat grupy, zdolnej nadal do stworzenia wielkiego albumu, przy okazji odświeżając brzmienie o mocne charakterystyczne basowe przestery.

„The Terror” przynosi wyraźną odmianę, wynikającą raczej ze świadomej ewolucji. Po „Embryonic” The Flaming Lips na szczęście uraczyli nas dwukrotnie muzyką wydaną na bardziej tradycyjnych nośnikach niż gumowe czaszki i embriony. Remake’owy album „The Dark Side Of The Moon” nadal opierał się na brudnych przesterach, ale już „The Flaming Lips And Heady Fwends”, tworzony zresztą równolegle do „The Terror”, dopuszczał więcej syntezatorowych dźwięków i mimo całej plejady drastycznie różnych gości brzmiał zaskakująco spójnie.


Pierwszy od czterech lat regularny album The Flaming Lips jest jednak rozczarowaniem nie tylko ze względu na długi okres oczekiwania wypełniony ekscentrycznymi szaleństwami. „The Terror” jest zwyczajnie jedną z najsłabszych pozycji w dyskografii grupy, płytą, do której nie ma po co wracać i która zapewne stosunkowo szybko zostanie zapomniana. Odrobina znanego basowego brudu pojawia się jedynie w „Butterfly, How Long It Takes To Die”. Przestery, ale gitarowe, pojawiają się w pierwszym utworze „Look… The Sun Is Rising”, który od razu nakreśla syntezatorowy, choć nie synth-popowy, charakter płyty. Gitar tu nie uświadczymy. Żywa perkusja w miarę słyszalna jest w jedynym nieco agresywniejszym utworze „Turning Violent”. W „You Are Alone” pojawia się nawet coś w rodzaju bitu, będącego jednak podkładem bardziej do monotonnej melorecytacji niż do piosenki. Obiecująco 13-minutowy „You Lust” rozpoczyna się nerwowo, nie tylko dźwięki zegara kierują nasze myśli w stronę najlepszych kompozycji Pink Floyd, ale szybko okazuje się, że utwór ten nie oferuje już wiele więcej.

Monotonnia jest jedynym czynnikiem terroryzującym słuchacza nowego albumu The Flaming Lips. Promocyjny medley brzmi w zasadzie jak jeden utwór. Płyta nie należy do najdłuższych, nie ma więc szans nas zmęczyć, ale jest boleśnie jednorodna, nie da się z niej wyłonić ani jednego fragmentu, całość przepływa w jednym tempie, w jednym nastroju i nic nie skłania nas do powrotu. Terkoczący, syntezatorowy ambient w „Be Free, A Way” kojarzyć się może z Blonde Redhead z płyty „Penny Sparkle”. O ile jednak tamten album, również sceptycznie przyjęty, był różnorodny i niewątpliwie przebojowy, to „The Terror” nie oferuje nam w zasadzie nic. 4/10 [Wojciech Nowacki]

6 kwietnia 2013


SWANS The Seer, [2012] Young Gods || Muzyka totalna. To określenie wystarcza za jakikolwiek opis Swans. Michael Gira zainteresowany jest wyłącznie dźwiękiem. Zarówno muzyka, jak i hałas, są tylko jego kategoriami. Przyzwyczajanie estetyczne nie mają tu żadnego znaczenia, w muzyce Swans chodzi tylko o zanurzenie w dźwięku. Dźwięku totalnym.

Drugi po reaktywacji zespołu album Swans przynosi dwa dyski i ponad dwie godziny muzyki. Zjawiskowej? Piorunującej? Zapierającej dech w piersiach? Porywającej? Nie, wszystkie przymiotniki brzmią banalnie w zderzeniu z monolitem „The Seer”, choć „oczyszczający” wydaje się najbardziej stosownym.

32-minutowy utwór tytułowy dorównuje długością wielu całym współcześnie wydawanym albumom. Których uważne wysłuchanie bardzo często nuży. „The Seer” natomiast, monumentalny niczym księga Starego Testamentu, jest doznaniem głębokim i faktycznie niemal religijnym.

Paradoksalnie utwierdza w tym 23-minutowy i finałowy „The Apostate”. Wykrzykiwane przez Girę słowa: we’re on a ladder to god, we’re on a ladder to god, space cunt, brain wash, star dust, space fuck tylko pozornie bowiem są obrazoburcze. Jeśli absolut ma być istotnie wszechogarniający, to ladder to god i space fuck muszą być tożsame. I nie należy się z tego powodu wstydliwie czerwienić.

Mocnym fragmentem jest też „Avatar” (przyczyna Żenady Miesiąca, gdy dziennikarz naszego najbardziej rockowego czasopisma spytał w wywiadzie Michaela Girę, czy utwór ten jest inspirowany filmem o tożsamym tytule i sceną lotu na smoku) oraz otwierający całość „Lunacy”, w którym to pojawiają się gościnnie Mimi Parker oraz Alan Sparhawk z zespołu Low.

Gości na „The Seer” jest zresztą znacznie więcej. Fanów klasycznego wydania Swans ucieszy pojawienie się Jarboe, dawnej towarzyszki życiowej Giry i niegdysiejszego drugiego filaru grupy. Za część mroźnych ozdobników odpowiedzialny jest Ben Frost. Instrumentalnie zespół wspomaga również Grasshopper, czyli Sean Mackowiak z Mercury Rev. Najsilniej jednak zaznaczona jest tutaj obecność Karen O z ewidentnie przeżywającego renesans popularności Yeah Yeah Yeahs. Zaśpiewana przez nią stosunkowo zwyczajna piosenka „Song For A Warrior” mocno jednak odstaje od całości, przywodząc na myśl raczej wcześniejszą współpracę Karen z The Flaming Lips i nadkruszając monolityczną strukturę „The Seer”.

Poza tym jednym wyjątkiem, ściany dźwięku stawiane przez Swans trwają niezachwianie. Aż chciało by się posłużyć terminem post-rocka, gdyby to pojęcie nie zostało ostatecznie zdewaluowane przez współczesnych gitarowych epigonów. Po wysłuchaniu „The Seer” okazuje się jednak, że fundamenty tych ścian tkwią w… bluesie. Oczywiście nie przaśno-harmonijkowym, ale brudnym, bagiennym, pełnym rozpaczy rodem z amerykańskiego Południa. Rozbuchanym rzecz jasna do monstrualnych rozmiarów. Brudna muzyka działa oczyszczająco? Owszem, co tylko potwierdza wyjątkowość Swans. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

1 kwietnia 2013


Zdaję sobie sprawę z tego, że to trochę strzał w stopę. Celem "Bohemofilii" jest propagowanie dobrej czeskiej muzyki i ukazywanie bogactwa tamtejszej sceny. Ale niewątpliwym elementem tego bogactwa sa też rzeczy słabe i okrutnie słabe. Skoro mamy cały szereg kuriozów w Polsce, to muszą i takowe istnieć w Czechach. Prima aprilis to teoretycznie święto śmiechu, więc w najbliższym czasie nie znajdziemy już lepszej okazji na prezentację moich ulubionych najstraszniejszych piosenek z Republiki Czeskiej. Zatem dziś odcinek specjalny, uwaga, rzecz tylko dla czytelników o mocnych nerwach!


Na rozgrzewkę, dosłownie i w przenośni, zaprasza nas Helena Vondráčková. Niegdyś naprawdę utalentowana piosenkarka i aktorka, powoli zaczęła tracić kontakt z muzyczną (i nie tylko) rzeczywistością, zachłystując się niekoniecznie najlepszymi zachodnimi trendami. Dziś już zasadniczo nie sili się nawet na kopiowanie, z lubością śpiewa tanie zagranicznie przeboje w przaśnych wersjach z czeskim tekstem. W latach 80-tych była jednak bardziej subtelna. Oto mamy piosenkę "Svaly" (pol.: muskuły), czyli Olivia Newton-John po demoludowemu, zatem na biedno. Bardzo biedno. Kluczowy jest tutaj teledysk, Helena w błyszczącej lycrze, styropianowe sztangi, drabinki gimnastyczne rodem z polskich tysiąclatek, no i ci mężczyźni. Wąsaci mężczyźni w slipach. Największym problemem tej piosenki jest jednak jej niewątpliwa przebojowość. Nie ukrywam, mam do niej pewną słabość i zdarza mi się podśpiewywać Proto tady denně cvičím s činkami, cvičím s činkami, koukni, jak se rýsujou...


A oto przykład piosenki tak obrzydliwej, że aż nawet nieśmiesznej. Muzyka, tytuł, tekst, teledysk, wszystko jest tu dramatycznie złe. Karel Gott, na tle muzyki idealnie pasującej do rodzinnych imienin w pokoju z fototapetą i kasetonami na suficie, śpiewa o tym, jak to podoba mu się "kakaowa" piękność. Gott, z miną podstarzałego lubieżnika, prezentuje niesmaczną i rasistowską fantazję emeryta, którą najlepiej podsumowuje komentarz na YouTube karel ty kurevnik. Dodajmy do tego koszmarną dwuznaczność tytułowego przymiotnika i mamy pełen obraz grozy. Ciekawych informuję, że tak, miał romans z bohaterką teledysku.


Eva i Vašek to bezdyskusyjni klasycy keyboardowej muzyki weselnej. Podobnej muzyki mamy oczywiście w Polsce mnóstwo, ale o tym, że istnieje target jej potrzebujący świadczy powyższy teledysk, a raczej żywe i autentyczne reakcje zgromadzonej publiczności. Tu ruszamy ramionkami, tu wszyscy klaszczemy, potem do kółeczka, zmęczeni mogą spokojnie klaskać przy stołach... ot, etnograficzna ciekawostka. Z komentarzy na YT: "minuta ciszy dla chłopca z 2:11, który musi być do dziś szykanowany" oraz "tak właśnie wyobrażam sobie piekło".


Gorzej jednak, gdy muzykę dla starych ludzi prezentują ludzie młodzi. Katka i Jindra to objawienie czeskiego internetu ostatnich miesięcy. Niesamowity image, stroje, żywa choreografia, ekspresyjna mimika, najprawdziwsza miłość iskrząca między piosenkarzami, zaskakująca ilustracja piosenki "Mosty" klipem na moście. I jest tego więcej, zaintrygowanych odsyłam na kanał YouTube duetu. Z komentarzy: "Katka to ikona mody" (nota bene, tak Czesi wyobrażają sobie katoliczki i statystyczne Polki) oraz "still better love story than Twilight".


Z tą piosenką mam natomiast problem. Ruda z Ostravy to raper, podobno zabawny, nie wiem, bo go nie rozumiem. Czeski język jest wbrew pozorom niezwykle zregionalizowany, sam posługuję się praskim z morawskimi naleciałościami, ten z okolic Ostravy, teoretycznie bliski polskiemu, jest dla mnie jednak równie zrozumiały co gwara górnośląska. Ostrava to śląskie miasto będące odpowiednikiem naszych Katowic. Zniszczone, brudne, niebezpieczne, ale o specyficznym industrialnym klimacie, który ma swoich miłośników. Wracając do piosenki, nie jestem pewien czy to pastisz, czy na serio, ale niewątpliwym kuriozum jest rapowanie o kopalniach i czarnych paznokciach do muzyki będącej przeróbką... sami sprawdźcie czego.


Tym razem podchwytliwie. Čokovoko są bowiem jednym z najfajniejszych zjawisk w czeskiej muzyce. Dwie dziewczyny z Brna postanowiły dla zabawy rejestrować swój autorski pastisz hiphopu, uzbierały się z tego piosenki na darmowy album "Best Of" a dwa lata temu wydały oficjalny debiut w postaci płyty "Hudba". Dziewczyny dużo koncertują, chętnie zapraszane są do telewizji, zawsze bowiem zaskoczą swym absurdalnym poczuciem humoru. Kluczowe dla Čokovoko są niezwykle zabawne i trafne teksty, pełne gier słownych, nie bojące się żadnego tabu i udanie podsumowujące czeską rzeczywistość. Często z mocno feministycznego punktu widzenia. Jest to zatem zjawisko bardzo hermetyczne, bez dobrej znajomości języka nie ma mowy o poprawnej jego interpretacji i łatwo pomyśleć, że faktycznie mamy do czynienia z czymś bardzo złym. Nie pomagają w tym WTF-teledyski, jak ten powyższy, absolutnie niezrozumiale ilustrujący krwistą piosenkę o menstruacji, wyciąganiu tamponów w toalecie i malowaniu wargami sromowymi krwawych swastyk na majteczkach.


Czeską telewizję oglądam najchętniej nocami, ze szczególną zaś lubością programy ezoteryczne. Polskie wróżki i tarociści to zaledwie ułamek kuriozalności w porównaniu z tym, co prezentują czescy. Ale jednym z mych ulubionych programów są noce powtórki "Pošta pro tebe", czyli rzeczy o wysyłaniu listów do zaginionego rodzeństwa, zapomnianej rodziny, skłóconych krewnych, w oczekiwaniu na pojednanie w telewizyjnym studiu. Mieliśmy w naszej telewizji krótko polski odpowiednik, którego tytułu nawet nie pamiętam, podczas gdy w Czechach program osiągnął niebywałą wręcz popularność. M.in. za sprawą odcinka, do którego nawiązuje powyższy, hmm, utwór. Skłócone z nie do końca zrozumiałych powodów matka i córka, zrobiły niesamowity show, do dziś używa się cytatów z ich telewizyjnej kłótni, w rodzaju Ahoj Alenko, radost nemám, Jirko dej mi nitrak czy kultowe już zdanie córki chybovat je lidské, odpouštet je božské, ale já nejsem Bůh! Całą sytuację doskonale i równie emocjonująco ilustruje powyższy techniacz, pełen niesamowitych hook'ów, z tym po słowach ale já nejsem Bůh na czele.


Na koniec wracamy do Złotej Heleny. W duecie z Davidem Hasselhoffem. Zgodnie z tytułem jest to faktycznie coś niedającego się opisać słowami. Co ciekawe, zniknął z Internetu oficjalny teledysk do tego arcydzieła, ale za to możecie sobie pooglądać zdjęcia Heleny i, co gorsza, Davida. W tym to słynne ze szczeniaczkami.

Nazdar! [Wojciech Nowacki]