10 kwietnia 2013

Recenzja James Blake "Overgrown"


JAMES BLAKE Overgrown, [2013] Polydor || Nie da się mówić o drugim albumie Jamesa Blake'a nie odnosząc się ani słowem do jego debiutu. Po tym jak jego epki ruszyły z posad scenę brytyjskiego garażu i basu, po tym jak wszyscy wieszczyli 22-letniemu chłopakowi, że będzie wielki, nadszedł czas na realizację tego planu. Na singiel promujący wybrany został cover balladki (te wątki sygnalizował już James na "Klavierwerke") Feist, co mnie osobiście i całkiem szeroką rzeszę słuchaczy wprowadziło w konsternację. Paradoksalnie, ten strzał w stopę okazał się strzałem w dziesiątkę na drodze kariery Brytyjczyka. Z miejsca jego popularność przybrała rozmiary wręcz monstrualne. Blake stał się jedną z najbardziej prominentnych postaci sceny współczesnej. Zwiedził pół świata objeżdżając wszystkie najważniejsze miejsca na festiwalowej mapie lata, nagrał słabą epkę i wypuścił świetny singiel "Retrogade", który zaostrzył nam niewątpliwie apetyty na "Overgrown".


Znamienny zdaje się już sam tytuł. Blake dojrzał przedwcześnie. Debiut okazał się dziełem niesamowicie dojrzałym, poruszającym się w granicach dramatyzmu, alienacji i braku zrozumienia. Jednocześnie będąc próbą intymnej wiwisekcji własnych fobii i gorzkich wspomnień. To wszystko zostało przefiltrowane przez frapujące, niemalże bez wyjątku, eksperymenty formalne i kompozycyjne w zakresie piosenki popowej. Wielu narzekało, że album jest przyciężkawy czy nudnawy, ja stanowczo oponuję. Taka atmosfera była warunkiem koniecznym do kontemplacji wyznań młodego Brytyjczyka. Analogiczna sytuacja ma przecież miejsce z "Miłością" Hanekego, jeśli nie damy się ponieść narracji i jej charakterowi, stwierdzimy, że to nuda i nic poza tym. Self-titled nie był przecież albumem, który słucha się z przyjemnością i dla przyjemności, co w jeszcze większym stopniu stanowi o jego fenomenie.

Nie można wyrwać utworów Blake'a z kontekstu jego osobistych przeżyć, a poczucie zagubienia jest zdecydowanie ich dominantą. W openerze Brytyjczyk wyśpiewuje uparcie frazę I don't want to be a star sygnalizując, że sytuacja w jakiej się znalazł wcale mu nie odpowiada. Przytłoczył go ciężar sławy i oczekiwań wobec kolejnych jego muzycznych posunięć (wiem, nie jest to dogłębna psychoanaliza). Na dystansie całego albumu ta nerwowość jest nader widoczna. Blake szafuje pomysłami w sposób, zdawać by się mogło, chaotyczny. Dwoi się i troi by zadowolić słuchacza, jednocześnie serwując mu to, co smakowało już ostatnim razem, i nowe, całkiem nie przystające menu, w wyniku czego powstaje bardzo ciężkostrawna mieszanka.

Obecność ne debiucie stopniujących napięcie tzw. "mgiełek" na debiucie nadawała mu odpowiedni rytm i maskowała songwriterskie braki Brytyjczyka. Na "Overgrown", postawił on nacisk na konkret, format piosenkowy, obnażając tym samym wszelkie swoje słabości. Próżno szukać w tym zestawie magii debiutu, ponieważ Blake bardziej irytuje, niż czaruje. Jego wokal męczy gdzieś w połowie albumu, melodie są jak zwykle bardzo szkicowe, ulotne do tego stopnia, że całkiem ulatują z głowy, nie zostawiając nawet cienia wrażenia na temat utworu. Ponadto operuje on dokładnie tymi samymi trickami co na poprzednich wydawnictwach, zmieniając niekiedy akcenty, jednak w efekcie i tak jest przewidywalnie i nudno.

Najprościej ujmując, klimat debiutu ewakuował się przez kuchenne drzwi, a bez tego król jest nagi. "Overgrown" czy następne "I'm Sold" w prostej linii odpowiadają "I've Never Learned To Share" i "The Wilhelm Scream" w dokładnie ten sam sposób budując napięcie, jednak nie przystając do zdolności wzbudzania emocji pierwowzoru. Choć "Overgrown" wciąż dysponuje pewnymi pokładami Blake'owego uroku i z pewnością jest w stanie poruszyć. "Take A Fall For Me" stara się przenieść twórczość Brytyjczyka w rejony taneczne, jednakże środki, którymi operuje są już od dawna znane, jeśli nie wyczerpane, leitmotiv nie odznacza się absolutnie niczym i ginie w gąszczu podobnych mu kawałków.


Niewątpliwym highlightem albumu jest singiel "Retrograde", w którym możemy usłyszeć echa epek sprzed debiutu, melodia od pierwszej chwili łapie, ściska w gardle, wzrusza, dotyka do głębi. W podobnej relacji sytuuje się "Our Love Comes Back", w którym intymność budowana przez świetną linię basu, glitchowe wstawki i świetnie zaśpiewany tekst, nie daje nam zwątpić w talent drzemiący w Brytyjczyku. Później mamy całkiem przyjemnie wybrzmiewającą, opartą na fortepianowych plumknięciach, balladkę w iście Blake'owym stylu. Do końca albumu widzimy po raz kolejny jak Blake niezgrabnie lawiruje na granicy wrażliwej intymności debiutu a elektronicznie rozbuchanych, ostrych aranży.

Brytyjczyk nie jest pierwszą, ani ostatnią postacią, która wpadła w pułapkę drugiej płyty. Zawieszenia pomiędzy tym co znane, a tym co pociągające, lecz niepewne. Chciał nam dać podobne pokłady dogłębnego smutku, opakowując je w zgoła nieprzystającą do nich estetykę. Jasne, dałoby się wyjść z tego rozkroku obronną ręką, gdyby nie fakt, że same kompozycje okazały się zwyczajnie słabe. Te piosenki, w przeciwieństwie do debiutu, nie potrafią przebić się żadną drogą przez okowy naszej wrażliwości. Oczywiście są przesłanki w postaci "Retrogade", czy "Our Love Comes Back", iż warto dać Brytyjczykowi kredyt zaufania. Jego stonowana ekspresja, która kupiła sobie szerokie grono wyznawców, została porzucona na rzecz, nieco nachalnej i niejednoznacznej potrzeby przebojowości, co w przypadku tego artysty zdaje mi się tropem całkowicie chybionym. Jednak w obliczu tego potknięcia, za jaki należy traktować "Overgrown", jeszcze bardziej interesująca staje się dalsza droga muzyczna Blake'a. 4.5/10 [Patryk Weiss]