30 maja 2013


THE NATIONAL Trouble Will Find Me, [2013] 4AD || Mam problem z The National. Lubię “High Violet”, ale olbrzymi sukces tej płyty zawsze mnie zastanawiał. Długo do mnie docierała i dopiero teraz, przez porównanie z „Trouble Will Find Me”, w pełni widać, że jest to album klasyczny. Tymczasem o nowym wydawnictwie ciężko powiedzieć coś więcej niż to, że jest przyjemne.

Za to naprawdę przyjemne. Po pierwszym odsłuchaniu od razu pomyślałem, że to dobra płyta, złapała mnie zatem szybciej niż „High Violet”. Schody zaczęły się przy dalszym się w nią zagłębianiu. Satysfakcja z obcowania z „Trouble Will Find Me” jest spora, jest to album do którego chce się wracać. Być może dlatego, że jest po prostu przyjemny.

Dominującą jego cechą jest jednorodność. Zarazem jest to największa różnica w stosunku do poprzednika. Na nowym albumie zasadniczo wszystkie utwory utrzymane są w jednym, średnim tempie, Matt Berninger niemal cały czas śpiewa tak samo, korzystając z jednego patentu na frazowanie wersów i połączenia rymów. Za największą wokalną wpadkę uznać należy refren „Demons” i balansujące na granicy załamania zaniżanie głosu. Reszta płyty to jednak kojące i nieinwazyjne mruczenie. Berninger młodym Cohenem?

Niezaprzeczalnym atutem „Trouble Will Find Me” jest świetna produkcja. Już w otwierającym „I Should Live In Salt” czuć przestrzeń, finał „This Is The Last Time” pięknie wzbogaca żeński wokal, stylistycznie zaś wyróżnia się soft-rockowy „Pink Rabbits”. Na szczęście płyta nie jest na tyle jednowymiarowa, by nie móc na niej znaleźć zdecydowanych highlightów.


Pełen energii (jak na The National oczywiście) „Sea Of Love” to bezdyskusyjnie świetny wybór na singiel, poprzedza go jednak krótki „Fireproof”, delikatny, opleciony piękną gitarą, ale z niesamowitym nerwem i gradującym napięciem. Urokliwie prezentują się wspomniany już „This Is The Last Time” oraz „I Need My Girl”. Ukoronowaniem płyty jest jednak wspaniałe „Humiliation” z fajnie lejącym się refrenem, łkającą gitarą i chórkami w końcówce.

O cóż więc chodzi? Czy naprawdę żyjemy w czasach, gdy jedna z podstawowych wartości wynikających ze słuchania muzyki, czyli zwyczajna przyjemność z nią obcowania, to za mało? Musimy być stale zaskakiwani, bombardowani hookami, nowatorstwem, eksperymentami dla czystego eksperymentowania? Nie wiem jak wy, ale ja potrzebuję czasem spokoju, odpoczynku i ukojenia. Nawet w muzyce. I oto chyba tajemnica The National. „Trouble Will Find Me” nie jest płytą tak znaczącą jak „High Violet”. Jej jednorodność to dla wielu jej główna słabość, lecz tak naprawdę jest to świadectwo różnicy w stosunku do poprzedniczki. Klasycznie piękne „Trouble Will Find Me” to album, który się nie zestarzeje. A nie jestem pewien czy taki sam los czeka „High Violet”. 7/10 [Wojciech Nowacki]

28 maja 2013


TRUPA TRUPA ++, [2013] wydawnictwo niezależne || Od czasu „Białych wakacji” nie pojawiła się w moim odtwarzaczu polska płyta, którą bym był zdolny zapętlać na ciągłym powtarzaniu. Nie słucham muzyki kompulsywnie, podobnie jak nawet najlepszych książek nie czytam kilka razy pod rząd. Czasem jednak pojawiają się albumy, które zmuszają do kolejnego przesłuchania, kolejnego i kolejnego. I oto jest „++”, który to tytuł pozwalam sobie interpretować nie jako turpistyczne nagrobki, lecz podprogowy przekaz nakazujący dwoma plusami dodawać kolejne odsłuchy.

Wzbraniam się przed porównywaniem Trupy Trupa do Ścianki. Choć to zespół trójmiejski i młody, to na swym drugim albumie ma już własny i w pełni wykształcony język. Jego umiejętności kreacji nie potrzebują podpierania się legendami alternatywy. Kontekst Ścianki jest jednak o tyle ważny, że dotyczy mnie osobiście. W dużym uproszczeniu, ale od dawna (od dekady?) uważałem, że w polskiej muzyce gitarowej jest tylko Ścianka, a potem długo, długo nic. Swego czasu szansę miały Mordy, ostatnio Kristen zabłysło „An Accident!”. Dziś to Trupa Trupa jest kolejnym ciosem w brzuch bałwochwalcom, którzy z wolna pojmują, że kurczowe i przedłużające się oczekiwanie na listopad traci sens. Dziękuję.

EP” oraz „LP” można było jeszcze traktować jako sympatyczną zabawę młodzieży z gitarami. Różnica między tymi wydawnictwami i bijącym pewnością siebie „++” jest kolosalna. Ta samoświadoma muzyka, pełna różnych, lecz dalekich od prostego cytowania, inspiracji, zamyka się ledwie w 38 minutach. Choć zamknięcie to jest w gruncie rzeczy otwarte, natychmiast bowiem chcemy wracać do początku. Efekt ten być może powoduje umieszczenie dwóch najmocniejszych utworów na pierwszym i ostatnim indeksie.



Sam początek „I Hate” może nam lekko zazgrzytać, narzucone tempo kompozycji skutkować bowiem może trudnościami dykcyjnymi. Szybko okazuje się, że Trupa Trupa na szczęście nie raczy nas zasadniczo polisz inglisz, kładącym często nawet najbardziej interesujące polskie przedsięwzięcia muzyczne (vide: Plum). Cyrkowe klawisze zgrabnie oplatają niemal beztrosko wyśpiewywany hymn hejterstwa. Dysonans? Niekoniecznie, afirmacja nienawiści ukazuje się tu bowiem jako niezwykle wyzwalające uczucie. Co fantastycznie podkreśla druga część utworu, rozwijająca się w transowy noise z najwyższej półki, okraszony moją ulubioną trąbką Tomasza Ziętka, a zamiast banalnego post-rockowego schematu wyciszenia utwór kończy się nagłym, brutalnym zerwaniem. I cisza. Fantastyczny, poruszający patent.

„Exist” to już zupełnie inny wymiar muzyki Trupy Trupa. Ponad pięciominutowa kompozycja to w kategoriach tego zespołu wyczyn niemal epicki. Przypominając nieco dłuższe utwory Yo La Tengo (rodem z drugiej połowy płyty „Popular Songs”) urokliwie rozpędza się w stronę satysfakcjonującego finału i chęci przeżycia całej tej opowieści raz jeszcze. A jest co przeżywać pomiędzy tymi dwoma utworami. Nie tylko w gorzkiej, lecz uzależniająco podanej warstwie lirycznej. Muzycznie bowiem odnajdywać możemy na „++” kolejne mrugnięcia okiem w stronę najlepszych tradycji alternatywy, wydawałoby się niekoniecznie pasujących do tak funeralnych treści. „Over” zanim rozpłynie się w dęciakach brzmi niemal jak dansingowy walczyk. Powiew nadmorskiego rock’n’rolla w „Miracle” rozcina gitara a’la Sonic Youth. Garażowy punk usłyszymy w „See You Again”, motoryka „Dei” zaś kojarzyć się może z podręcznikowym stoner rockiem.

Myśl o Yo La Tengo szczególnie silnie daje o sobie znać w urokliwym początku „Here And Then”. I choć utwory te nie sąsiadują ze sobą, to „Home” wydaje się być muzycznie jego bezpośrednią kontynuacją. Typową ściankową mgiełką mogłaby być piosenka „Felicy”, bazująca na pięknej gitarze i mruczanym wokalu. Oszczędny „Influence” jest z kolei jedynym utworem na płycie, który mógłby być ewentualnie zdefiniowany jako radioheadowy.

Zaskakująco dobry materiał, olbrzymi potencjał i wielka nadzieja na przyszłość. Oto właśnie Trupa Trupa. Sam album należy zaś do tej kategorii płyt, które wydają się nieodzowne w pewnych momentach życia. Na dzieciństwo mamy „Uwaga! Jedzie tramwaj”, na gniew „Pana Planetę”, na śmierć „++”. 8/10 [Wojciech Nowacki]

24 maja 2013


VAMPIRE WEEKEND Modern Vampires Of The City, [2013] XL Recordings || Lubię Vampire Weekend. Wydają się być niesamowicie sympatyczną grupą i choć było w ich muzyce coś lekko irytującego, to w przedziwnie pozytywny sposób. Debiut momentami brzmi jak Tercet Egzotyczny na amfetaminie, wrażenie to jest nieco słabsze na „Contrze”, którą długo miałem za ten lepszy album. Szaleńczo afirmatywne „Cousins” czy zaskakująca historia „Diplomat’s Son” to jedne z najjaśniejszych punktów w ich repertuarze. Z czasem jednak okazało się, że to właśnie na „Vampire Weekend” tych punktów jest po prostu więcej. Charakterystyczne karaibsko-tropikalne brzmienie niezaprzeczalnie stale dominuje, prostota debiutu i „Contry” stawia jednak te albumy w pewnej opozycji do „Modern Vampires Of The City”.

Prostota muzyki Vampire Weekend jest oczywiście pozorna, nie dotyczy bowiem kompozycji, pobieżnie wesołkowatych a w istocie niebanalnych, lecz stosunkowo oszczędnych aranżacji. Przy tak wysokim stężeniu energii dodatkowe smaczki i ozdobniki nie wydają się konieczne. Trzeci album Vampire Weekend przynosi subtelną, ale zauważalną odmianę. Klisza „dojrzałości” prędzej czy później pojawia się główny epitet w dyskografii każdego zespołu. Można ją zastosować też do podsumowania „Modern Vampires Of The City”, choć w istocie sprawa jest bardziej skomplikowana. Płyta idealnie bowiem odpowiada stanowi przedproża dojrzałości, który trapi dziś każdego niemal-trzydziestolatka.

I’m not exited, but should I be? śpiewa Ezra Koenig w rozpędzonej piosence “Unbelievers”. Z czego się cieszyć w obliczu dorosłości? Ze studenckich wspomnień wypływa pozornie pełen siły wniosek I’m stronger now, I’m ready for the house, I can’t do it alone (“Step”). Muzycy Vampire Weekend, w większości rocznik ’84, nie są już inteligencko-hipsterskimi studentami elitarnych uczelni. Każdego, nawet ich, dopada bowiem ten moment, w którym Nobody knows what the future holds („Diane Young”). W „Don’t Lie” znajdziemy jeszcze motyw tykającego zegara i całego życia przed sobą, które to spostrzeżenie nie brzmi bynajmniej optymistycznie. Całości obrazu dopełnia krytyka, czy też może rozczarowanie Ameryką, wyrażone jednak nie ze złością, lecz ze smutkiem („Ya Hey”).


Album rozpoczyna łagodna piosenka „Obvious Bicycle”, jednak już w niej można doszukać się ciekawostek w tle. Żywsze utwory są tradycyjnie dla Vampire Weekend rozpędzone, lecz nie są ostre. Szybkie, marszowe tempa i rosnąca liczba aranżacyjnych zabiegów zaczyna kojarzyć się z Arcade Fire, bezbłędna i zawrotnie szybka momentami dykcja wokalisty przypominać zaś może Everything Everything. Mimo drobnych analogii nie ma jednak wątpliwości co do tego czyj to album. Warto też zwrócić uwagę na to, jak wielką rolę w jego tworzeniu odegrał Rostam Batmanglij jako współkompozytor, współproducent, inżynier dźwięku, aranżer sekcji dętej i smyczkowej, drugi wokalista, czy projektant okładki.

Na „Modern Vampires Of The City” nie tylko silnie został zredukowany afrykański powiew poprzednich płyt, wyczuwalny praktycznie jedynie w chórkach. Nie znajdziemy tu również jednoznacznych i natychmiastowych przebojów, może poza singlowym „Diane Young”, w którym Koenig wyrzuca z siebie kolejne baby, baby, baby, baby niczym młody Robert Plant w najlepszych latach. Oznacza to jednak tylko tyle, że album jest niesamowicie spójny. Idealnie słucha się go jako całości, choć przy ostatnich dźwiękach może już dopaść nas zmęczenie. Czym? Ciągłym, 43-minutowym uśmiechem, który towarzyszy mi każdemu jego przesłuchaniu. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

22 maja 2013


W przeciwieństwie do większości, tego wieczoru przeżyłam swój pierwszy raz. Pierwsze bliskie spotkanie z klubem Desdemona w Gdyni.  Bardzo fajne miejsce  i  teraz na pewno będzie mnie tam więcej.  Ale do rzeczy… Na Abrahama trafiłam około godziny 20:00 i dowiedziałam się że supportujący Cinemon zespół ma godzinną obsuwę. Tak więc w klubowym ogródku chillowaliśmy podczas gdy trójmiejska kapela Pretty Scumbags robiła na dole próbę generalną.

Na szczęście nikt nie zasnął podczas wdychania nadmorskiego jodu i około 21:00 niezbyt wielka liczba osób udała się do środka aby wysłuchać  wspomnianej grupy. Całkiem miłe to było dla ucha, chociaż basista wyglądał jakby był tam za karę lub miał rozwolnienie, bo stał sztywny jak kłoda. Jakby bał się że coś mu wyleci z nogawki. Strasznie mnie to irytowało bo jestem wielbicielką basistów którzy rządzą na scenie. No ale na muzykę nie ma co narzekać, było fajnie.

fot. Dominika Filipowicz
Gdy zbliżała się godzina 22:00 na scenę wkroczyły trzy gwiazdy wieczoru z Krakowa. Jedna pozbyła się butów i na najbliższą godzinę zasiedliła jajowaty dywanik  w kolorze piaskowym. Mowa o najmłodszym w grupie - Kubie Traczu - dzierżącym w swych dłoniach instrument nazywający się bas. Brakowało mi tylko kilku garści piasku pod jego stopami…

fot. Dominika Filipowicz
Kiedy zaczęli wygrywać pierwsze dźwięki utworu „Messenger”, uśmiech mimowolnie pojawił się na mojej twarzy a stopy (na początek jedna, bez nonszalancji) zaczęły wystukiwać rytm. Ich EPki słuchałam wiele razy ale koncert  to zupełnie inna jakość. Z rock`n`rollem jest tak samo jak z jazz`em – największe wrażenie robi gdy słucha się go na żywo. Moje nogi dla przykładu, po dwóch kawałkach zyskały świadomość i słuch i poprowadziły mnie przed mur ludzi trzymających ręce w kieszeniach. Nawet śpiewałam sobie refren utworu „Na Na Na”, nie było to co prawda trudne bo brzmi on tak samo jak tytuł, ale pozwolę sobie pochwalić się swoim zaściankowym występem, a co!

Oprócz utworów z „Three Days EP”, chłopcy zagrali kilka nowych kawałków, które już niebawem ukażą się na najnowszej płycie Cinemon. Dwa z nich można odnaleźć już w sieci, a mowa o „Remember Me” oraz „Nobody`s Gonna Put Out The Fire”. Przyznaję, że jestem psychofanką tego ostatniego i ze zniecierpliwieniem czekałam na te dźwięki podczas niedzielnego koncertu w Gdyni. I to jest w sumie jedyny kawałek, który zarówno słuchany w audio jak i na żywo, wprowadza słuchacza w trans.

fot. Dominika Filipowicz
Pojawiły się też dwa covery norweskiej formacji Big Bang oraz cinemonowa wersja „Smooth” z repertuaru L.Stadt. Michał przywiózł ze sobą aż pięć gitar, które co jakiś czas zmieniał na potrzeby poszczególnych kawałków. Jednak robił to tak sprawnie, że nawet się tego nie odczuwało. Całe szczęście, że Kuba Pałka nie zabrał ze sobą kilku zestawów perkusyjnych bo wówczas koncert mógłby się nieco wydłużyć. A jeśli o długość chodzi to było zdecydowanie za krótko!

W przeciwieństwie do Pretty Scumbags, Cinemon pokazał co to znaczy być zgranym zespołem. Niby tam przy każdej okazji o tym wspominają ale co może być lepszym testem niż wspólny koncert? W dodatku cała trójka jest niezwykle energiczna. Zwykle mówi się w przypadku tej grupy o charyzmatycznym wokaliście, i rzeczywiście jest to prawda, natomiast również Kuba P. oraz Kuba T. pokazują, że drzemie w nich bezkompromisowa rock`n`rollowa dusza.

Ci, którzy mieli okazję a się nie wybrali, mogą bardzo mocno żałować,a do pozostałych którzy byli mam tylko jeden apel: ruszajcie się więcej na takich koncertach bo to nie recital! A poza tym na Facebook`owym fanpage`u Michał napisał, że kiedyś przeprowadzą się do Gdyni i będą grali często koncerty w Desdemonie, także trzymamy za słowo! [Agnieszka Hirt]

19 maja 2013


LANA DEL REY Paradise EP, [2012] Interscope || Biedna Lana. Emocje wokół jej osoby oraz ubiegłorocznego debiutu-nie-debiutu już zdecydowanie opadły. Status quo na dziś wygląda tak, że Lanę się uwielbia albo się jej nie znosi. Niewątpliwym sukcesem jest zebranie sporej i oddanej bazy fanów, bazy jednak zamkniętej. W tej chwili ciężko wyobrazić sobie artystyczny bądź marketingowy ruch, który nagle przekonałby rzeszę przeciwników kreacji jaką jest Lana Del Rey.

Zwłaszcza w obliczu kolejnych nieprzemyślanych ruchów. Do wykazu „wpadek” doliczyć można kolejne, choć już nie tak efektowne jak sztuczne usta, lecz po ludzku denerwujące. Polscy fani z pewnością wiedzą, że 2 czerwca Lana Del Rey wystąpi w Warszawie. Oczywiście, że wiedzą, w końcu bilety na ten koncert (najtańsze za 120 zł) są już dawno wyprzedane. Nigdy nie byłem na Torwarze, mogę się zatem mylić, ale zakładam, że jest to hala zdolna pomieścić kilka tysięcy osób.

13 kwietnia Lana wystąpiła w Pradze w ramach… Electronic Beats Festival. Znamy formułę tego objazdowego, jednodniowego mini-festiwalu muzyki elektronicznej, niedawno gościliśmy w jego ramach w Poznaniu Modeselektor i Dizzee’go Rascala. Na praskie ogłoszenie soczystym WTF zareagowali wszyscy. Fani elektroniki i stali bywalcy EBF w oczekiwaniu na innych wykonawców poradzić sobie musieli z gwiazdą zupełnie nie pasującą do tradycyjnego line-upu oraz dzikim tłumem jej fanów. Tłum ten bowiem wykupił bilety bodaj w ciągu jednego dnia, a dodajmy, że ich cena wynosiła 350 Kč, czyli niecałe, uwaga, 60 zł! Dodajmy jeszcze, że Divadlo Archa goszczące to wydarzenie, jest miejscem bardzo przyjemnym i uznanym na praskiej mapie koncertowej, ale zdolnym pomieścić kilkaset osób.

Sytuacja ta, a zwłaszcza porównanie polskich i czeskich warunków, nie wymaga większego komentarza. Na marginesie zaznaczyć jednak trzeba, że o doborze wykonawców na poszczególne edycje EBF we wszystkich krajach nie decydują lokalne oddziały T-mobile, lecz niemiecka centrala głównego sponsora. Dziwni ci Niemcy. W każdym razie wiem z pierwszej ręki, że koncert był udany, choć dziewczęta piszczały a Lana zaśpiewała ledwie 8 piosenek. Ale śpiewać umie.


Marketingowo jednak należy uznać to wydarzenie za porażkę, które tylko umocniło fanów i przeciwników Lany Del Rey na swych wrogich pozycjach. Mnie osobiście bardziej wkurzyła totalnie przeze mnie znienawidzona praktyka wytwórni płytowych p.t. „Wydajmy jeszcze raz to samo, tylko z bajerami”. „Born To Die” ukazało się u nas w pożal-się-boże polskim wydaniu, wersji tradycyjnej, choć już słabiej dostępnej, oraz digipakowej edycji deluxe z dodatkowymi trzema utworami. I ok, dla każdego coś miłego. Wydanie parę miesięcy później „Born To Die: Paradise Edition”, czyli podstawowej wersji albumu plus dodatkowego dysku z nowymi utworami, było grubą, grubą przesadą i klasycznie bezczelnym wyciąganiem pieniędzy.

Ok, wydaję na płyty kosmiczne czasem sumy pieniędzy, ale nie jestem (aż tak) szalony i Rajskiej Edycji powiedziałem nie. Tym bardziej, że było to działanie wytwórni a nie samego artysty, o czym świadczy fakt wydania epki „Paradise” jako samodzielnego wydawnictwa, ale tylko w Stanach Zjednoczonych (czyli casus Lady Gagi i jej „The Fame Monster”). Niech zatem Trzeci Świat wydaje bez sensu pieniądze.

Ale, o radości, pewnego dnia w jednym z moich ulubionych praskich sklepów z używanymi płytami wzrok mój padł na „Paradise” właśnie. Oryginalne, amerykańskie, samodzielne wydanie, w idealnym stanie i za śmieszną cenę. Jak zwykle w takim momencie oblałem się rumieńcem ekscytacji niczym hiszpański król polujący na słonie, w efekcie zatem mogę z czystym sumieniem napisać parę słów o płycie, która nie ma prawa istnieć na naszym kontynencie.


„Paradise” to w praktyce minialbum, 8 utworów z którymi zdążyliśmy się już osłuchać. Stylistyka identyczna jak na „Born To Die”, ale jako całość brzmi to… lepiej. Pseudo-nowoczesne i irytujące zabiegi produkcyjne zostały ograniczone do minimum, uwypuklone zostały piękne smyczki i łkająca gitara. Wszystkie kompozycje pozostają zasadniczo na tym samym poziomie, nie ma na „Paradise” takiego dystansu między singlami a resztą. Treściwa, spójna całość, która pozostawia słuchacza w przyjemnym niedosycie.

Na czoło wysuwa się jednak rozdzierające „Body Electric” oraz „Cola” (nie, nie z powodu słynnego już wersu). „Blue Velvet” to ledwie ciekawostka, „Yayo” zaś to piosenka jeszcze z repertuaru „zapomnianej” Lizzy Grant, tutaj w szurającej, jazzowej aranżacji. Lirycznie nadal mamy do czynienia z lekko gerontofilską lolitką, submisywnie wzdychającą do starszych panów, pod patronatem Springsteena, Marylin i Morrisona. Grzesznie, ale stylowo. 8/10 [Wojciech Nowacki]

18 maja 2013


Jeszcze nie skończył się maj a już ukazało się kilka ważnych wydawnictw. O nich rzecz jasna następnym razem, tymczasem przypominając sobie ubiegły miesiąc okazuje się, że w czesko-słowackiej alternatywie był on niemniej interesujący.



Ponadto dostarczył nam pełne spektrum emocji. Na początek wyciszyła nas Rucola, kolejny projekt z quasi-labelu Temný síly¸ skupiającego artystów działających wokół nieistniejącego już, kultowego zespołu Sporto. Najaktywniejszy pozostaje wielokrotnie już tu wspominany Martin Tvrdý vel Bonus, ostatnio publikujący ambientowe miniatury pod nazwą aMinor. Jeśli jednak nie przekonują was nagrania terenowe z udziałem praskich ruchomych schodów, to z ukojeniem przyjdzie Rucola, oferująca na albumie „Kompasy” pięć długich kompozycji z pogranicza ambientu i IDM.


Surf-rock z Pragi? Zanim zaczniecie śmichy-chichy na temat „Republika Czeska a dostęp do morza” pomyślcie, czyż surfing na dzikich falach Wełtawy nie wpisuje się doskonale w wizerunek czeskiego absurdu? Lub raczej beztroskiej zabawy, bo to właśnie proponują nam Wild Tides, których epka „Hearts On Fire” była jednym z najbardziej wychwalanych wydawnictw zeszłego roku. Singiel „Watching Grlz Talk”, który twarzą Kevina-Samego-W-Domu zapowiada pełnowymiarowy album Wild Tides, w ciągu nawet nie dwóch minut składa obietnicę radosnej mieszaniny rock’n’rolla, punku, country i skoku na główkę w kolorowych kąpielówkach z jednego z dwudziestu praskich mostów.


Kto zamiast orzeźwiających fal woli skondensowany pot na czole i czarnej koszulce niech zapozna się z grupą Esazlesa. Łącząc brutalne screamo z melodyjnym post-rockiem pojawiała się na koncertach również na polskich squatach, ostatni rok przyniósł jednak przerwę w działalności, którą dość czarnymi barwami kreślił w rozmowie ze mną jednen z członków kapeli. Tymczasem udało się, Esazlesa znów koncertuje a rok 2013 zainaugurowała dwoma nowymi utworami.


Największa niespodzianka przyszła jednak ze świata hip-hopu, bynajmniej nie złoto-łańcuchowego, lecz niepokojąco alternatywnego. Wydanie trzeciego albumu „Atomová včela” na koniec maja zapowiedziała zjawiskowa formacja WWW. Będzie na co się cieszyć i o czym pisać, ale jeśli ktoś woli hip-hop nieco bardziej tradycyjny sięgnąć może po epkę „Pár listov z roku 2009”, którą pod pseudonimem René Gát wydał słowacki raper Bene. A skoro już zahaczyliśmy o Słowację, to warto wspomnieć, że singiel „Krakow”, inspirowany koncertami w Polsce, opublikował Stroon, czyli hiperaktywny słowacki dubstepowiec.


Na koniec zapowiedź równie ważna co tajemnicza. Na początek maja wydanie drugiego albumu zapowiedział Kittchen. „Radio” rzecz jasna już się ukazało i z czystym sumieniem można powiedzieć, że jest to jeden z najlepszych czeskich albumów tego roku. Więcej jednak na ten temat za miesiąc, a kto wie, może skuszę się poświęcić Kittchnowi recenzję. [Wojciech Nowacki]