27 czerwca 2013


DEAD CAN DANCE In Concert, [2013] [PIAS] Recordings || W paru już miejscach dzieliłem się dość oczywistą refleksją na temat roku 2013 jako okresu wielkich powrotów. David Bowie, My Bloody Valentine, Daft Punk, więzi z minionymi dekadami okazują się w nowym wieku nadzwyczaj silne. To jednak zeszłoroczny powrót Dead Can Dance rozpostarł przed nami oś czasu od lat 80-tych po średniowiecze a przestrzeń od Oceanii po celtyckie wyspy.

Anastasis” brzmi jak klasyczny album Dead Can Dance, nagrany jakby nie było kilkunastoletniej przerwy w działalności duetu. Brendan Perry i Lisa Gerard idąc za ciosem oraz odkrywając uroki nowo zawiązanej współpracy ruszyli w trasę koncertową, która oczywiście nie mogła nie objąć Polski, smutnego kraju w którym ich smutna muzyka wkroczyła na pierwsze miejsce list sprzedaży, co sami radośnie odnotowali. Pamiątką tej trasy jest „In Concert”, w zasadzie pierwsze koncertowe wydawnictwo Dead Can Dance.

W naszym kraju oczywiście do sprzedaży trafiło wydanie dwupłytowe, po wersję podstawową nie ma w tej sytuacji żadnego sensu sięgać. Pojawiają się zresztą głosy, że samo „In Concert” nie jest, delikatnie mówiąc, wydawnictwem niezbędnym. Płyty wypełniają oczywiście w znacznej części kompozycje z „Anastasis”, okazjonalnie tylko sięgając po klasyki z historii Dead Can Dance. W większości są to bardzo zachowawcze wersje, niemal idealnie odzwierciedlające studyjne pierwowzory. Ciężko czynić jednak z tego zarzut. Kompozycje Dead Can Dance to twory skończone, o zbyt bogatej aranżacji i gęstej strukturze, bez przestrzeni na improwizacje. Nie o niespodzianki, lecz o klimat będzie tutaj chodzić.

Ten oczywiście jest bezbłędny, już na początku „Rakim” chwyta nas za gardło. Mimo upływu lat wokalizy Lisy Gerard są perfekcyjnie niezmienne, co jednak zaskakuje, to wyjątkowy mocny wokal Perry’ego. Szkoda tylko, że oba te głosy sporadycznie tylko możemy usłyszeć we współbrzmieniu. Muzyka brzmi niezwykle ponadczasowo, słuchając „Amnesii” nie sposób uwolnić się od skojarzeń z… Massive Attack. W przypadku Dead Can Dance przenikanie się stylów i inspiracji zawsze było czymś oczywistym. Słyszymy wpływy arabskie, celtyckie, orientalne, muzyki dawnej, jeśli więc użyć tu etykiety „world music”, przed którą duet zawsze się bronił, to jedynie w sensie powszechności i uniwersalności ich muzyki, nie zaś powierzchownego imitatorstwa.

Szkoda jednak, że w drugiej połowie, gdzieś na wysokości „The Host Of Seraphim” i „All In Good Time”, wkrada się dyskretnie odrobina nudy. To, co podczas uczestnictwa w koncercie musi robić hipnotyczne wrażenie, w przypadku sterylnie wyprodukowanej płyty już jednak zawodzi. Ponieważ niemal nie słychać tu publiczności, zabawnie brzmi rzucony w jej stronę komplement Perry’ego, że jest fantastic. Chociaż poniekąd słusznie, zachowanie ciszy i nie rozzłoszczenie Brendana, to podstawa udanego koncertu Dead Can Dance. „In Concert” zaś funkcjonuje jednak przede wszystkim jako niezwykle przyjemna pamiątka dla uczestników koncertów oraz oczywiście dla najbardziej oddanych fanów. Reszcie w zupełności wystarczy „Anastasis”. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

25 czerwca 2013


Kolejne odcinki „Bohemofilii” celowo tytułuję nazwami miesięcy. Chodzi mi jednak nie tylko o podkreślenie jej cyklicznego charakteru, ale i o naukę. Wiem jak po czesku są klapki-japonki, kocie chrupki, ubezpieczenie zdrowotne, znam szereg niszowych nawet wulgaryzmów oraz innych, mniej lub bardziej pożytecznych zwrotów, ale nazw miesięcy nie mogę, no po prostu nie mogę zapamiętać. Większość podobna absolutnie do niczego, kilka ledwie takich samych jak u nas, no i ten nieszczęsny maj, który w Czechach jest kwietniem… Ale dość refleksji kulturowo-lingwistycznych, przejdźmy od razu do majowych nowości, których na czeskim rynku ukazało się całkiem sporo.

Monika Načeva jest przykładem wokalistki o pop-rockowych korzeniach, ale konsekwentnie niezależnej. Młoda aktorka teatralna debiutowała w pierwszej połowie lat 90-tych płytą „Možnosti tu sou...“ pełną przebojowych rockowych piosenek. Kierunek ten kontynuowała na albumie „Načeva“, który dziś już ma status niemal kultowego. Kombinowanie zacząło się wraz z hipnotyczną płytą „Mami“, podpisaną wspólnie przez Načevę, producenta Michala Pavlíčka oraz turntablistę DJ'a Five. Wkrótce wokalistka nawiązała też współpracę z innymi czeskimi i słowackimi DJ’ami, jednak jej największym osiągnięciem jest album „The Sick Rose“, który wydała wspólnie z Timem Wrightem. Načeva zaśpiewała teksty modernistycznych poetów do house’owo-triphopowych podkładów z niemal bezwstydnie tanecznym efektem. Współautorem wydanej właśnie płyty „Milostný slabiky“ tym razem jest folkowy gitarzysta Justin Lavash, teksty zaś inspirowane są poezjami Sylvy Fisherovej. Nagranie płyty możliwe było dzięki zebranej od fanów za pośrednictwem internetu sumie 60 550 koron.


Tata Bojs, lokalni patrioci praskiej dzielnicy Hanspaulka, to prawdziwa instytucja obchodząca w tym roku 25-lecie działalności. Nie są to bynajmniej podstarzali rockerzy, ale niesamowicie przebojowa grupa ciesząca się szacunkiem zarówno miłośników tradycyjnego gitarowego grania, jak i elektronicznej alternatywy. Ich dzisiejszą pozycję i ścieżkę kariery porównać można ewentualnie do naszego Heya. Flirt z nowymi brzmieniami rozpoczął album „Futuretro” z 2000 roku, odnosząc olbrzymi sukces, kontynuowany na wydanej dwa lata później płycie „Biorytmy”. Nikt jednak nie spodziewał się, że „Nanoalbum” okaże się koncept-albumem, co rzadkie – niebędącym pretensjonalnym, a fuzja gitar i elektroniki w wykonaniu Tata Bojs porównywana zacznie być do Radiohead. Płyty „Kluci kde ste?” oraz „Ležatá osmička“ przyniosły powrót bardziej gitarowego grania, w zeszłym roku ukazało się koncertowe DVD „Ležatá Letná”, w maju zaś pierwsza w historii zespołu dwupłytowa składanka „Hity a city”. Wierzcie mi, jedyna zła rzecz w przypadku Tata Bojs to idiotyczna nazwa.


O formacji WWW wspominałem już kilkukrotnie. Starczy powiedzieć, że mamy do czynienia ze zjawiskiem na czeskiej scenie hiphopowej. Pierwszy w Czechach autorski teledysk do utworu „Noční můra” powstał już w 1993 roku. Debiutancki album „Neurobeat” ukazał się jednak dopiero w 2006 roku z miejsca kładąc wszystkich na kolana. Abstrakcyjny, upiorny wręcz i mocno alternatywny hiphop nie miał już wiele wspólnego ze wczesnymi fascynacjami. Obok rapera Sifona kluczową rolę zaczął odgrywać artysta Lubomír Typlt, odpowiedzialny za stronę wizaualną i teksty WWW. Równie mocną okazała się druga płyta „Tanec sekyr“, w zeszłym roku otrzymaliśmy podwójny koncertowy album „LIVE!“, w tym zaś trzeci album studyjny „Atomová včela“.


Zwolenników bardziej, hmm, tradycycjego hiphopu ucieszy raczej płyta „Idiot“, którą właśnie wydał Vladimir 518. Raper był członkiem jednego z najważniejszych hiphopowych składów, działającego od połowy lat 90-tych PSH, czyli Peneři strýčka Homeboye. Vladimir 518 obecnie działa solo, uchodzi za czołową postać czeskiej hiphopowej sceny, gościnnie pojawił się choćby na płycie „Ležatá osmička“ wspomnianych wyżej Tata Bojs. Dla mnie jest to raczej językowo-muzyczna ciekawostka i wybieram zdecydowanie neurotyczne WWW. Ale jeśli już mam słuchać blokerskiego hiphopu, to zdecydowanie bardziej czeskiego niż polskiego. Melodyjny urok długich samogłosek.


Zostały mi do przedstawienia jeszcze dwie majowe nowości. Jednak zarówno debiutowi Wild Tides, jak i drugiemu wydawnictwu Kittchen, warto poświęcić odrębne recenzje. Niedługo. [Wojciech Nowacki]

18 czerwca 2013


QUEENS OF THE STONE AGE …Like Clockwork, [2013] Matador || Soczysta czerwień i turkusowa pręga, obie te barwy kojarzące się z najlepszymi albumami Queens of the Stone Age znalazły się na okładce “…Like Clockwork”. Josh Homme, po wyjątkowo ciężkich przeżyciach zdrowotnych, zapowiadał muzyczny “powrót robotów”. Oprócz plejady gości w nagrywaniu płyty wzięli udział i Mark Lanegan, i Nick Oliveri, i Dave Grohl. Wszystko to, plus długa nawet jak na Queens of the Stone Age przerwa w nagrywaniu, zmuszało do oczekiwania ze sporymi nadziejami.

Początek XXI wieku przyniósł kilka odświeżających ruchów w muzyce rockowej. Podczas gdy wzrastała fala tzw. nowej rockowej rewolucji, anektująca z wolna ziemie indie-rocka, miłośnicy bardziej tradycyjnego cięższego grania mogli się cieszyć albumami System of a Down czy Audioslave. Podczas gdy większość tego typu wykonawców szybko (lub jeszcze szybciej) stała się dość karykaturalna, to Queens of the Stone Age, głównie dzięki zjawiskowemu albumowi „Rated R”, umocnili swoją pozycję na całą dekadę. Kluczem do sukcesu okazała się niesamowicie energetyczna i bezpretensjonalna muzyka o paradoksalnie sporym popowym potencjale. Udane melodie, wściekła transowość, sięganie po tradycje alternatywnego rocka z amerykańskiego południa sprawiły, że Queens of the Stone Age jest do dziś jednym z nielicznych zespołów powszechnie szanowanych zarówno w konserwatywnym, jak i alternatywnym światku.

Kto jednak oczekiwał bombastycznego powrotu do brzmień z „Rated R” i „Songs for the Deaf” może się poczuć odrobinę rozczarowany. „…Like Clockwork” jest bowiem płytą zaskakująco, jak na standardy Queens of the Stone Age oczywiście, wyciszoną. Otwierający ją „Keep Your Eyes Peeled” jest szarpiącym nasze bębenki powolnym, bagiennym bluesem. Brzmiącym potężnie, ale raczej z wolna nas zanurzającym w głębie albumu niż zmuszającym do skoku na główkę. „I Sat By The Ocean” to zaskakująco melodyjna rockowa piosenka z refrenem niemal w stylu Foo Fighters. Walczykowaty „The Vampyre Of Time And Memory” brzmi niemal soft-rockowo, Josh Homme zaś co raz chętniej eksperymentuje ze swoim głosem, wchodząc czasem w falsetowe rejestry niczym John Frusciante.


Dopiero po typowym dla Queens of the Stone Age i lekko zeppelinowym singlu „My God Is The Sun” zaczynają się prawdziwe ciekawostki. Intrygująca „Kalopsia” z udziałem Trenta Reznora to jeden z najmocniejszych punktów albumu. Prawdziwym zaskoczeniem jest jednak „Fairweather Friends”, piosenka w której pojawia się najprawdziwsza królowa – Sir Elton John. Brzmi kuriozalnie? Bynajmniej! Elton John wcale nie musiał się „odnajdywać” w stylistyce Queens’ów, jest to bowiem świetna kompozycja w duchu stadionowego rocka lat 70-tych. Głębiej w stronę glam-rocka, niczym Marylin Manson na wysokości „Mechanical Animals” czy sam David Bowie, zmierza „Smooth Sailing”. W delikatnie hipnotycznym finalnym utworze tytułowym pojawiają się zaś piękne smyczki.

Choć aż się prosi o bardziej pasujący dla Queens of the Stone Age tytuł „…Like Cockwork”, to w przypadku tej płyty faktycznie zegar ma większy sens. Zamiast naprężonego stoner-rocka otrzymujemy bowiem zaproszenie do przejażdżki po historii rocka, przefiltrowanej przez bezbłędny talent Homme’a. „…Like Clockwork” to klasyczny „grower”. Jeśli nie chwyci od razu, to z pewnością zyska z każdym kolejnym przesłuchaniem. 7/10 [Wojciech Nowacki]

14 czerwca 2013


BASTILLE Bad Blood, [2013] Virgin || Kolejny zespół z zamiłowaniem do trójkątów, hipstersko przefiltrowanych zdjęć i filmowej otoczki? Chyba już nastąpił przesyt a i moda powoli przemija? Do Bastille dotarłem jednak nie za pośrednictwem ich pierwszych singli, lecz dzięki dwóm absolutnie rewelacyjnym mixtape’om „Other’ People’s Heartache”, niestety po wydaniu debiutanckiego albumu Bastille już niedostępnych do pobrania.

Na obu częściach „Other’ People’s Heartache” znalazła niesamowicie sprawnie i inteligentnie przygotowana mieszanka fragmentów nadchodzącej płyty, utworów niepublikowanych, coverów oraz przede wszystkim najróżniejszego pochodzenia podkładów. I tak, Bastille w jedną całość zmiksowali „Adagio For Strings” i Haddawaya, muzykę z „Requiem For Dreams” z „Blue Jeans” Lany Del Rey, „No Scrubs” TLC z The xx, obok siebie znaleźli się Seal, eurodance’owy hymn „Rhytm Of The Night” oraz motyw z „Twin Peaks”. Mixtape’y można było z jednej strony brać jako wskazówkę co do inspiracji przy pracach nad „Bad Blood”, z drugiej zaś jako znak wielkiego potencjału przebojowego Bastille.


Tym większa szkoda. Niewątpliwie wyróżniają się single, szczególnie pierwsze „Flaws” i „Overjoyed”, ale z wyjątkiem „Pompeii”, stosownie do tytułu pompatycznego i budzący nieszczęsne skojarzenia z Hurts. Z pozostały piosenek szczególnie chwytliwie prezentuje się „Things We Lost In The Fire”. Cały album wydaje się jednak aranżacyjnie przeładowany i jednorodny, utrzymanie wszystkich kompozycji w jednym tempie szybko męczy. Podobnie jak często wysiłkowo rozkrzyczany wokal. Lekko boysbandowa barwa głosu skłania ku przemyśleń, czy jest mamy do czynienia z popowym indie czy już z indie popem.

Niewątpliwie jednak Bastille to formacja mająca pomysł na siebie, swój wizerunek oraz lekką, przebojową muzykę. Album jest może i lekkim rozczarowaniem, ale zespół zasługuje na spory kredyt zaufania. Wystarczy bowiem urozmaicić warstwę kompozycyjną, przy jednoczesnym uproszczeniu aranżacji. Natłok barokowych ozdobników zdecydowanie, nie tylko w przypadku Bastille, jest grzechem, który szybko powinien być zapomnianym.


Powstać może zatem pytanie, skoro album podoba mi się mniej niż mixtape’y „Other’ People’s Heartache”, to może lepsze są dlatego, że opierają się na cudzych kompozycjach? Nie, są bardzo dobre ponieważ są inteligentne i umiejętne. „Bad Blood” zaś brzmi jak typowy debiut, z lekko ekstatycznym samozadowoleniem i wydawniczą ulgą. Wierzę, że stojący za Bastille Dan Smith będzie w stanie jeszcze pozytywnie mnie zaskoczyć. 5/10 [Wojciech Nowacki]

11 czerwca 2013


WOODKID The Golden Age, [2013] Island || Trzy miesiące po płytowym debiucie Woodkida należy powiedzieć, że minął już szum i szczyt nim zainteresowania. Co by się zatem przydało to kolejny singiel, można się jednak przyjrzeć „The Golden Age” bez wyjściowej eksytacji. Bo Yoann Lemoine to postać niewątpliwie ciekawa. Utalentowany reżyser teledysków, urokliwy Francuz o polskim pochodzeniu, obdarzony intrygującym wokalem, imponującym zarostem oraz tatuażami. Ekhm.

Przyznać muszę, że muzycznie spodziewałem się po Woodkidzie więcej. Oczywiście, to co proponuję, jest w ramach obranej stylistyki rzeczą całkiem oryginalną. Mamy tu bowiem modny ostatnio retro-pop, oparty na smykach, dęciakach, pianinie, mniej lub bardziej barokowych aranżacjach. Ale skontrastowane jest to z dominującym na „The Golden Age” mocnym, marszowym rytmem. Paradne tempa dobrze korelują z częstymi wojennymi motywami w tekstach (gniewny „The Other Side”, chóralny „Stabat Mater”), tworząc pełną patosu militarno-sakralną całość. No właśnie, całość. Zdecydowanie brakuje tu różnorodności, podniosłość materiału może w ostatecznym rozrachunku zmęczyć. Woodkid jest naprawdę zręcznym artystą i aż prosi się, by usłyszeć go w różnych aranżacjach i stylistykach, od gitarowych po elektroniczne. Mam nadzieję, że na następnych albumach.


„The Golden Age” jest również albumem spójnym w warstwie lirycznej. Zaskakują wspomniane nawiązania militarne (najpełniej w „The Other Side”). Czuć tu ducha II wojny światowej, okupowanej Francji, żołnierskich desantów. Ale nie jest to „Let England Shake” PJ Harvey, nie o manifesty polityczne tutaj chodzi, ale siłę, chłopięcy idealizm, męskość, dojrzewanie i przede wszystkim emocje.

Wreszcie pod wieloma względami najistotniejszy element twórczości Woodkida. Już w otwierającym płytę utworze tytułowym, w singlowych „Run Boy Run” i „I Love You”, czy wyrażającym żal za miłością, za którą się nie podążyło, całkowicie naturalnym i oczywistym jest to, że adresatem wszystkich niemal utworów jest mężczyzna. Czy Yoann Lemoine jest gejem? Choć prezentuje się jak typowy otter, to właściwie oficjalnie nie wiemy. Nigdzie nie znajdziemy dramatycznego wywiadu czy wyznania a’la Frank Ocean.


W heteronormatywnym świecie potrzebne są jasne deklaracje i oświadczenia stanowiące wyłamy w tradycyjnej rzeczywistości. Tymczasem jesteśmy świadkami zmiany paradygmatu, odbywającej za pomocą tak prostych i banalnych środków jak muzyka pop. Nie potrzebujemy potwierdzeń, poświadczeń, efektownych coming-out’ów. Wystarczy zwykłe założenie, że świat nie jest tak prosty jak się niegdyś wydawało.

Mężczyzna może być gejem albo i nie, może nagrać miłosną płytę adresowaną równie dobrze do kobiety, jak i mężczyzny. Najzabawniejsze jest to, że Woodkid, określany czasem złośliwie mianem męskiej Lany Del Ray, ze swym głębokim i bardzo tradycyjnym romantyzmem jest ostoją normalności w porównaniu z Laną, która w co drugiej piosence pragnie by wychłostał ją dominujący daddy. W coraz ciekawszym świecie żyjemy. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 czerwca 2013


SUPERHALO Czerwona, [2013] Vintage Records || Moja historia z Czerwoną zaczęła się od mini legendy umieszczonej w „książeczce” z lirykami. Według niej,  właściciel małej wytwórni płytowej wykupił taśmę z gotowym materiałem SUPERHALO, którą znaleziono we wraku auta z lat 60tych. Oczywiście to wszystko bujda, gdyż sprawcą tego krążka jest czteroosobowy zespół z Wielkopolski.

Jeszcze zanim dotarła do mnie płyta nie wiedziałam czego spodziewać się po samej muzyce, ale miałam pewność że brzmienie będzie świetne,  bo Vintage Records słynie z ponadprzeciętnego technicznie brzmienia. I tak też jest i tym razem. Jeśli chodzi o rodzaj muzyki to jest to takie garażowe granie. Mimo siermiężności riffów w niektórych momentach, nie jest to muzyka mega ciężka. Powiedziałabym że to taki garażowy rock w wersji „harder”.

Album przewinął się przez mój odtwarzacz z dwadzieścia kilka razy przed napisaniem pierwszego zdania i cóż… nie jest to powalający materiał, ale na pewno nie da się powiedzieć że jest do niczego. Płyta jest dobra, jednak nie powoduje efektu „wow”. Oczywiście nie znaczy to, że nie warto po nią sięgnąć. Jest kilka naprawdę fajnych utworów.

Moim faworytem na krążku jest  utwór „Lawarana”, będący taką manifestacją zmysłów mężczyzny zniewolonego przez kobietę. Tekst napisany przez Swobodę jest mistrzowski i to w połączeniu z muzyką wypada naprawdę zniewalająco. Powoduje u mnie podobny rodzaj ekstazy co „I can`t quit you baby” Led Zeppelin. Chce się do niego wracać i wciąż robić replay.

Skoro już jesteśmy przy warstwie lirycznej, to niestety nie wszystkie teksty są tak dobre i przyczepiłabym się w kilku momentach (np. „Pękłaś”). Ale w tym wypadku ta płyta jest niezwykle irytująca. Przyglądając karteczkę z lirykami ciśnie mi się czasem na usta „ale słaby tekst” albo „zalatuje grafomaństwem” a potem słuchając już utworów doznaję dziwnego wrażenia jakby w mojej głowie siedział mały Mario i przełączał wibracje z „negative” na „positive”. Po prostu jest to na tyle melodyjne i dobrze zagrane, że pierwszy raz jestem w stanie powiedzieć, że muzyka ugrywa to co straciły liryki (a ci co mnie znają wiedzą, że na punkcie tekstów jestem przeczulona jak nauczyciel śpiewu na punkcie czystości głosu).

Chociaż jeden utwór mimo mojej sympatii - do wokalu Pawła Galusa i uwielbienia do dźwiękowej pracy Szymona Swobody – od samego początku do teraz mnie denerwuje i uważam że jest okrutnie słaby. Mowa o ostatnim kawałku zatytułowanym „Mgła”. Jakiś recenzent zdaje się, chwalił ten utwór, czego ja absolutnie nie rozumiem. Jest nudny muzycznie, wokal jakoś odbiega od instrumentarium jakby siła grawitacji przestała działać i odpychała od siebie te dwa byty. Tekst taki jakiś do niczego i za każdym razem jak się zaczyna czuję niepokój i mam ochotę wyjąć płytę z odtwarzacza.

Jakiś czas temu panowie zagrali koncert w Radio Gdańsk. Jestem szalenie ciekawa czy pojawił się na nim  utwór zatytułowany „Charleston”. Gdyby oceniać go tak samo jak pozostałe kawałki, to zapewne nie uzyskałby zbyt wysokiej oceny. Ale mając świadomość że jest to swego rodzaju miniatura muzyczna będąca wynikiem artystycznego przypływu szaleństwa, można oszczędzić sobie pruderyjności. No i jeśli trafi wam się sąsiad zbyt głośno podkręcający Radio Maryja to numer siedem z tej płyty i po kłopocie.

Fajną energię ma kawałek „Mamoney”, jak się słucha „monety złote będę mieć” to od razu człowiekowi zmienia się sposób patrzenia na niebo. Takim rozmarzonym się staje. Cały ten album jest dobrym materiałem na jakieś grillowanie czy innego typu spotkania ze znajomymi. Takie powiedziałabym, typowo radiowe kawałki. Jak wspomniałam wcześniej nie jest to muzyka, która zniewala zmysły ale słucha się tego bez zgrzytania zębami. Samo brzmienie jest mistrzowskie i przede wszystkim należy dać panom duży plus za piękny sposób wydania krążka. Niestety po iluś przesłuchaniach zaczyna nudzić ale na pewno warto się zainteresować tym wydawnictwem bo są na nim perełki takie jak choćby „Lawarana” czy „Dukany”. Zatem zachęcam do zapoznania się z tymi jak i pozostałymi utworami. 6/10 [Agnieszka Hirt]

7 czerwca 2013


BONOBO The North Borders, [2013] Ninja Tune || Simon Green od początku swej kariery dość sprawnie balansował na granicy lekko kwasowego nu-jazzu i archetypowej muzyki do windy. Sprawny, stylowy, wierzchołku dosięgnął albumem „Black Sands”, udanie rozwijającym formułę wcześniejszego „Days To Come”, może że nie wybitnym, ale spójnym, klimatycznym i zachęcającym do słuchania przy wielu okolicznościach.

Tymczasem singiel „Cirrus” zdawał się zapowiadać znaczące odświeżenie patentu i sięgnięcie w trochę inne rejony. Instrumentalny, ze zdecydowanym bitem i okraszony charakterystycznymi dzwoneczkami, kierował uwagę mocno w stronę Four Tet. I przyznaję, że rozpalił moje oczekiwania względem „The North Borders”. Całkowicie zniweczone przez wyjątkowo przeciętny album.


Symptomatyczny jest już początek płyty, zupełnie inny niż na udanym poprzedniku. „First Fires” pokazuje, że ma być klasycznie, ładnie, melancholijnie i przyjemnie na relaksacyjny, przedwieczorny sposób. „Emkay” to najzwyczajniejszy Bonobo jakich wiele a po świetnym i wyjątkowym w skali albumu „Cirrus” pojawia się Erykah Badu w „Heaven For The Sinner”. Cóż, dla kapryśnej artystki był to zapewne pożądany wypoczynek po nieobliczalnej próbie współpracy z The Flaming Lips, faktem jest jednak, że taki utwór mógłby zaśpiewać ktokolwiek, ale rzecz jasna liczy się nazwisko.

Po czym następuje szereg absolutnie bezbarwnych i niezapamiętywanych kompozycji. Na płycie nie ma żadnych zaskoczeń, żadnych zabaw konwencją, najbardziej jednak doskwiera brak emocji. Więcej dostarczało ich przejście „Prelude” / „Kiara” na „Black Sands” niż całe „The North Borders”. Ciekawiej wypada jedynie żywszy „Know You” oraz minimalistyczny „Don’t Wait” z fajnym, zepsutym bitem, w obu tych utworach zgrzytają jednak niemiłosiernie idiotyczne sample wokalne. Wreszcie na koniec otrzymujemy w obowiązkowo przesłodzoną piosenkę „Pieces”.

Przykre to, bowiem do tej pory Bonobo bronił się przed zarzutami o brak ambicji przynajmniej udanymi kompozycjami. Tymczasem „The North Borders” to album ani wciągający, ani istotny, do tego niebezpiecznie zbliża się do stylistyki trójkowej „Siesty”, czyli muzyki miałkiej, ale dającej poczucie obcowania z czymś ładnym i stylowym. Naprawdę boję się usłyszeć Bonobo gdzieś pomiędzy Katie Meluą, Anną Marią Jopek a Stingiem w jazzowych aranżacjach. 4/10 [Wojciech Nowacki]