18 czerwca 2013

Recenzja Queens of the Stone Age "...Like Clockwork"


QUEENS OF THE STONE AGE …Like Clockwork, [2013] Matador || Soczysta czerwień i turkusowa pręga, obie te barwy kojarzące się z najlepszymi albumami Queens of the Stone Age znalazły się na okładce “…Like Clockwork”. Josh Homme, po wyjątkowo ciężkich przeżyciach zdrowotnych, zapowiadał muzyczny “powrót robotów”. Oprócz plejady gości w nagrywaniu płyty wzięli udział i Mark Lanegan, i Nick Oliveri, i Dave Grohl. Wszystko to, plus długa nawet jak na Queens of the Stone Age przerwa w nagrywaniu, zmuszało do oczekiwania ze sporymi nadziejami.

Początek XXI wieku przyniósł kilka odświeżających ruchów w muzyce rockowej. Podczas gdy wzrastała fala tzw. nowej rockowej rewolucji, anektująca z wolna ziemie indie-rocka, miłośnicy bardziej tradycyjnego cięższego grania mogli się cieszyć albumami System of a Down czy Audioslave. Podczas gdy większość tego typu wykonawców szybko (lub jeszcze szybciej) stała się dość karykaturalna, to Queens of the Stone Age, głównie dzięki zjawiskowemu albumowi „Rated R”, umocnili swoją pozycję na całą dekadę. Kluczem do sukcesu okazała się niesamowicie energetyczna i bezpretensjonalna muzyka o paradoksalnie sporym popowym potencjale. Udane melodie, wściekła transowość, sięganie po tradycje alternatywnego rocka z amerykańskiego południa sprawiły, że Queens of the Stone Age jest do dziś jednym z nielicznych zespołów powszechnie szanowanych zarówno w konserwatywnym, jak i alternatywnym światku.

Kto jednak oczekiwał bombastycznego powrotu do brzmień z „Rated R” i „Songs for the Deaf” może się poczuć odrobinę rozczarowany. „…Like Clockwork” jest bowiem płytą zaskakująco, jak na standardy Queens of the Stone Age oczywiście, wyciszoną. Otwierający ją „Keep Your Eyes Peeled” jest szarpiącym nasze bębenki powolnym, bagiennym bluesem. Brzmiącym potężnie, ale raczej z wolna nas zanurzającym w głębie albumu niż zmuszającym do skoku na główkę. „I Sat By The Ocean” to zaskakująco melodyjna rockowa piosenka z refrenem niemal w stylu Foo Fighters. Walczykowaty „The Vampyre Of Time And Memory” brzmi niemal soft-rockowo, Josh Homme zaś co raz chętniej eksperymentuje ze swoim głosem, wchodząc czasem w falsetowe rejestry niczym John Frusciante.


Dopiero po typowym dla Queens of the Stone Age i lekko zeppelinowym singlu „My God Is The Sun” zaczynają się prawdziwe ciekawostki. Intrygująca „Kalopsia” z udziałem Trenta Reznora to jeden z najmocniejszych punktów albumu. Prawdziwym zaskoczeniem jest jednak „Fairweather Friends”, piosenka w której pojawia się najprawdziwsza królowa – Sir Elton John. Brzmi kuriozalnie? Bynajmniej! Elton John wcale nie musiał się „odnajdywać” w stylistyce Queens’ów, jest to bowiem świetna kompozycja w duchu stadionowego rocka lat 70-tych. Głębiej w stronę glam-rocka, niczym Marylin Manson na wysokości „Mechanical Animals” czy sam David Bowie, zmierza „Smooth Sailing”. W delikatnie hipnotycznym finalnym utworze tytułowym pojawiają się zaś piękne smyczki.

Choć aż się prosi o bardziej pasujący dla Queens of the Stone Age tytuł „…Like Cockwork”, to w przypadku tej płyty faktycznie zegar ma większy sens. Zamiast naprężonego stoner-rocka otrzymujemy bowiem zaproszenie do przejażdżki po historii rocka, przefiltrowanej przez bezbłędny talent Homme’a. „…Like Clockwork” to klasyczny „grower”. Jeśli nie chwyci od razu, to z pewnością zyska z każdym kolejnym przesłuchaniem. 7/10 [Wojciech Nowacki]