30 września 2013


POST-HUDBA Artefakty, [2013] self-released || Złota Praga? Caput Regni? Miasto Stu Wież? Nie. Witajcie w mieście gigantycznych osiedli, bloków z wielkiej płyty, piwnic z wyłożoną trutką na szczury, gdzie szerzy się beznadzieja i podskórny rasizm a wszystkie drogi prowadzą jedynie po papierosy lub do hospody, ale nie wesołej i rumianej rodem z folderu, lecz prawdziwie czeskiej, obskurnej, zadymionej, z ceratą na stołach i hokejem w telewizji.

Post-hudba, post-muzyka, to ma nawet sens. W twórczości duetu Domingo (wokal, teksty) - Tomáš Havlen (muzyka, drugi wokal) najważniejsze są obrazy. Nie mogę napisać "teksty" tudzież "przekaz słowny", marginalizowało by to bowiem zasadniczy wkład Havlena i spychało post-hudbę w niebezpieczne i okropne okolice poezji śpiewanej. W post-muzyce chodzi o kreowanie obrazów przy pomocy mocnej warstwy lirycznej, ale nierozerwalnie wspieranej dźwiękami. Ale popisy melodyczne, ładne dźwięki, przebojowe zagrywki dla samych zabaw dźwiękiem? Nie. Całość konsekwentnie podporządkowana jest przekazowi.


Konsekwencja i dojrzałość uderzały już od pierwszego wydawnictwa duetu. "EP 2011" to dzieło już ukształtowanego, pewnego siebie i oryginalnego twórcy. Ponurym, melorecytowanym tekstom o czeskiej miejskiej rzeczywistości towarzyszyła żywa muzyka, oparta o gitary z subtelnym elektronicznym podkładem, zbliżająca się jednak do hałaśliwych obszarów noise'u. To jednak "Zvláštní láska na nás zbyla" zwróciła należną uwagę na post-hudbę. Kolejne cztery utwory, pełne konkretnych odwołań do czeskiej rzeczywistości i, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej ponure. W tekstach pojawiło się jednak znacznie więcej emocji niż tylko wycofanych obserwacji. I paradoksalnie, im więcej ludzkiego, żywego elementu w warstwie lirycznej, tym mniej go w muzyce. Gitary są już tylko dodatkiem, do czynienia mamy raczej z monotonną, elektroakustyczną, laptopową elektroniką. Pamiętacie etykietkę "emotronika"? Tutaj pasowałaby idealnie.

Po tym jak "Zvláštní láska na nás zbyla" uznana została za najlepsze czeskie wydawnictwo roku 2012, po fazie zaskoczenia (darmowa epka mp3 nieznanego wykonawcy płytą roku?) przyszło oczekiwanie na pełnowymiarowy debiut. Pełnowymiarowość "Artefaktów" jest jednak umowna, album nie jest wiele dłuższy od obu poprzedzających go epek. Zawiera ledwie sześć utworów i już stał się przyczyną tajemniczych kontrowersji związanych z jego oceną. Nie ma zatem zatem większej różnicy ilościowej, rozczarowany również może poczuć się ktoś, kto spodziewał się dramatycznej różnicy jakościowej. Przy poziomie jaki prezentowała od początku post-hudba, można mówić jedynie o dalszej ewolucji.



"Artefakty" to w jeszcze większym stopniu emocje niż opisy. Przy tym emocje już nie tak jednoznacznie negatywne i depresyjne, raczej niepewne, rozdygotane, czasem niedojrzałe, czasem autoironiczne. Przykłady? "Pytasz się, czy cię rozumiem / Wiesz o tym, więc dlaczego o tym mówić / Przecież nie wierzymy ludziom / A oboje jesteśmy ludźmi" (ptáš se, jestli tě chápu / víš to, tak proč to říkat / nevěříme přece lidem / a oba jsme lidi), czy "Kiedyś usiądziemy sobie przy kawie / A ja będę ci opowiadać / Jak mnie nudzi szkoła / Jak mnie nudzi praca / ... / Ja to wszystko rozumiem / Też kiedyś miałem 20 lat" (někdy si sednem ke kávě / a já ti budu vyprávět / jak mě nudí škola / jak mě nudí práce / ... / úplně všechno chápu / taky mi bylo dvacet). Touché.

Muzycznie coraz śmielej możemy mówić o post-dubstepie. Nie ma już na "Artefaktach" śladu po noise'owych gitarach. Elektroniczne podkłady Havlena stają się coraz bardziej piosenkowe, refreny (w których często towarzyszy Domingowi jako drugi głos) coraz śmielej melodyjne. Jego "post-dubstep" to nie jest jednak płaczliwy James Blake, post-hudbie najbliżej dziś do uhiphopowionej melancholii Nosaj Thing. Nie wiem czym dla post-hudby są tytułowe artefakty, unikatowymi przedmiotami czy niepożądanym szumem. Może wyjaśni się to w przyszłości, duet ma już bowiem skonkretyzowane plany. Być może "Artefakty" to ślady uczuć na blokowisku, łyk kawy na dworcu kolejowym, gorzki półuśmiech w nieszczęściu. Tymczasem wiadomo, że jest to album wyjątkowy, choć zatrzymany w pół drogi. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

26 września 2013


Cześć niteczki! Od dzisiaj w ustalonej przeze mnie częstotliwości (która jeszcze nie została do końca określona), będzie się pojawiał nowy cykl: "Pocztówki z Obozu". Nie bójcie się jednak o nasze życie. Nie wybieramy się z Wojciechem na półroczny obóz przetrwania w przepastne tereny rosyjskiej Syberii. Ja zostaję w okolicach Trójmiasta a naczelny zdecydowanie wybiera naszych czeskich sąsiadów. Ale w ogóle nie zamierzamy wysyłać wam kartek!

"Pocztówki z Obozu" będą wam serwowały propozycje ciekawych albumów z Bandcampa. Jak wiadomo jest on kopalnią muzyki, niestety między wieloma fantastycznymi krążkami znajduje się tam też okrutnie dużo chłamu. Postaramy się pokazywać wam te lepsze strony muzycznego obozu. Do pierwszego odcinka wybrałam cztery krążki obracające się w okolicach szeroko rozumianej elektroniki. Zaczynamy!

Na pierwszy ogień pójdą single. Jeden z nich pochodzi z Rosji. I Am Waiting For You Last Summer, bo taką nazwą firmuje się grupa, pochodzi z miejscowości o nazwie Ryazan. Jest to trio związane z wytwórnią FLOWERS BLOSSOM IN THE SPACE. Dzisiaj chciałabym zaprezentować wam ich wydawnictwo zatytułowane "Distant Voices".

Następny w kolejce czeka projekt Poldoore stacjonujący w Belgii i należący do Jochema Daelmana. "Nothing Left To Say" to coś na powolne rozpoczęcie dnia albo wyciszenie się po ciężkim dniu. No i wymyka się szufladce z etykietą "elektronika", ale to szczegół.

Teraz muszę wyznać swój sekret. Kocham elektronikę Dvořáka. I w głębi muzycznego obozu znalazłam kolejne dźwiękowe doznania spod jego dłoni. Jeśli mieliście kiedykolwiek okazję grać w "Machinarium" i poza grafikami tak jak ja rozpływaliście się nad soundtrackiem, to wypadałoby zapoznać się z innymi dokonaniami tego artysty. Panie i Panowie, Floex!

Na zakończenie pocztówki mam coś, czego nie polecałabym słuchać przed wyjściem do pracy lub na jakieś wymagające spotkanie. Jest to typowa muzyka do poduszki. Krążek nosi nawet adekwatną nazwę "Dreamteacher". I rzeczywiście, jeśli ktoś ma problemy z zasypianiem to projekt Exist Strategy stworzył prawdziwego nauczyciela snów, który chowa się tutaj. Miłego odsłuchu i do następnego razu, hej! [Agnieszka Hirt]

25 września 2013


KAMP! + DEATHS [24.09.2013], MeetFactory, Praha || Zabawne, że Kamp!, powszechnie uznawany za najlepszy polski zespół koncertowy ostatnich lat, miałem okazję zobaczyć dopiero w Pradze. Z czeskiej perspektywy nie jest to formacja zupełnie nieznana, o czym można było przekonać się naocznie. Koncert, choć w mniejszej sali MeetFactory, zgromadził całkiem sporą publiczność, której reakcje świadczyły o entuzjastycznym obyciu z materiałem łódzkiego tria.

MeetFactory należy do najważniejszych miejsc na koncertowej mapie Pragi i zdecydowanie do najbardziej hipsterskich. Chcecie zobaczyć jak wygląda, jak ubiera się i prezentuje młoda, modna i alternatywna Praga – wybierzcie się do MeetFactory. Nie jest to typowy klub muzyczny, choć koncertowe eventy dają mu największego rozgłosu. Miejsce to, położone z dala od centrum, w południowej części Smíchova, mieści się w sporym pokolejowym budynku, w raczej industrialnym otoczeniu i tuż przy linii kolejowej. Pomyślane było jako centrum alternatywnych, czy wręcz awangardowych sztuk, na parterze mieszczą się sale w których odbywają się koncerty, wystawy, warsztaty, czy przedstawienia teatralne. Piętra oddane są w użytek artystom, warto wspomnieć, że swój warsztat ma tam m.in. słynny i kontrowersyjny rzeźbiarz David Černý.

Łodzianie mogą się zatem poczuć w takim otoczeniu całkiem swojsko, na szczęście horyzonty Kamp! wykraczają daleko poza granice Łodzi a nawet Polski. Długo egzystowali przede wszystkim jako zespół koncertowy, mając na koncie świetne epki i kolejne single, przez kilka lat podgrzewali atmosferę oczekiwania na swój pełnowymiarowy debiut. Przez ten czas jednak nabyli niesamowitego obycia scenicznego, w Pradze zaprezentowali się jako doświadczony, pewny siebie i bezbłędny technicznie zespół.

Koncert trwał niewiele ponad godzinę, napięcie siadło odrobinę dopiero pod koniec właściwego setu. Od początku postawili na szczęście na bezlitosne taneczne kawałki i swoje najlepsze kompozycje, obyło się zatem bez dansingowej otoczki rodem z płyty „Kamp!”, która jest bezdyskusyjnie jednym z najważniejszych polskich albumów dekady, ale niestety również przeleżanym i dyskusyjnie ukierunkowanym na ejtisowe pościelówy. Koncert jednak pokazał Kamp! nadal od elektroniczno-tanecznej strony, rodem z pierwszych epek, lecz w jeszcze bogatszej odsłonie. Kompozycje były dłuższe, napięcie było w nich dawkowane jeszcze bardziej sprawnie nie pozostawiając chwili wytchnienia.

Czesi najżywiej reagowali na single, co wcale nie było rzeczą oczywistą, najwyraźniej znali również teksty i mieli opanowane wszelkie taneczne ruchy. „Distance of the Modern Hearts” czy „Melt” przyjęte zostały szczególnie żywo, podobnie jak zagrane na bis „Cairo”. Pod sceną podskakiwał sam Petr Marek z Midi Lidi, praska publiczność kupiona była już od drugiego, trzeciego utworu, a bardziej rozgrzane od Czechów były chyba tylko Czeszki. Pozdrowienia dla jednej, która wybrała się na koncert w szpilkach. Moja stopa nigdy Cię nie zapomni.

O suporcie, praskim trio Deaths (dawniej Girls on Drugs), powiedzieć można tyle, że dobrany był całkiem nieźle. Zaprezentowali mocno inspirowaną latami osiemdziesiątymi muzykę, podobną właśnie do spokojniejszej, albumowej wersji Kamp! z odrobiną Twin Shadowa. Szkoda, że na razie bardziej skupiają się na wrzucaniu zdjęć na tumblra niż publikowaniu swojej muzyki. [Wojciech Nowacki]

22 września 2013


NINE INCH NAILS Hesitation Marks¸ [2013] Null Corporation || I am just a copy a copy a copy. Wszystko już było, dzieje się znów i zawsze będzie. Możesz bluzgać z kapelą nienawistne słowa, odnieść sukces za sprawą swej technicznej agresji, dojrzeć, odstawić używki, zadbać o swoje fizyczne zdrowie, rozpocząć wspólnie z atrakcyjną małżonką nowy rozdział swej artystycznej kariery, możesz nawet zgarnąć Oscara za ścieżkę dźwiękową do filmu o Facebooku. Wszystko może układać się w ścieżkę najlepszą z najlepszych, ale niezależnie od tego ile masz lat i jakie za sobą dokonania, jeśli raz już posmakowałeś smaku depresji, ta dopadnie cię znowu. I wtedy znów będziesz potrzebować gwoździ.


Zapowiedź nie tylko koncertowego powrotu Nine Inch Nails spotkała się z życzliwym przyjęciem. Nie minęło jeszcze aż tyle lat od uśpienia formacji, żeby móc oskarżać Reznora o skok na kasę ani o odcinanie kuponów, mamy raczej do czynienia z dłuższym okresem milczenia niż wielką reaktywacją. Stąd oczekiwania wobec „Hesitation Marks” nie powinny być chyba aż tak wielkie. Ot po prostu kolejny album zespołu o charakterystycznym stylu i ugruntowanej pozycji, po którym wiadomo czego oczekiwać. Nie jest z pewnością najlepsza płyta w dyskografii Nine Inch Nails, ale nie ma też mowy o zejściu poniżej zwyczajowo dobrego poziomu.

Wyraźnie słyszalny jest nacisk położony raczej na syntezatory niż gitary. Ostrzejsze brzmienia gitar pojawiają się choćby w „Various Methods of Escape”, ich dźwięki pojawiają się poprzetykane tu i ówdzie, brudne ściany dźwięku stawiane są jednak w większości przy pomocy syntetycznych środków, klawiszy, efektów, automatów perkusyjnych. Choć w „While I’m Still Here” pojawia się nagle saksofon. Z większych zaskoczeń można mówić jedynie o quasi-hiphopowym charakterze „All Time Low” oraz syntetycznym bluesie rodem z albumów Depeche Mode w „I Would For You”.

W kontekście zmysłu melodycznego Trenta Reznora można wręcz mówić w przypadku „Hesitation Marks” o industrialnym synth-popie. Zaskakująco przebojowe „Everything” spotkało się już zarzutami o „komercyjny” charakter, uświadomić sobie jednak trzeba, że mocna i agresywna muzyka Nine Inch Nails zawsze miała spory potencjał. Ostatnia jak do tej pory płyta, darmowe „The Slip”, wypełniona była przecież kompozycjami, które spokojnie można było wraz z Reznorem zaśpiewać/wykrzyczeć. Na tym tle „Hesitation Marks” wypada nawet odrobinę gorzej, brakuje tu bowiem bardziej charakterystycznych melodii, nie licząc oczywiście singlowych „Came Back Haunted” czy „Copy of A”. Pulsu materiałowi dodają raczej typowe dla Reznora repetycje, choćby w utworze „Satellite”.

A co z zarzutem, że Trent Reznor jest już za stary aby cedzić słowa o depresji/bezmocy/bezsensie? Och, nie bądźcie śmieszni. Wszystko już było, dzieje się znów i zawsze będzie. I wtedy znów będziecie potrzebować gwoździ. 7/10 [Wojciech Nowacki]

21 września 2013


GOLDFRAPP Tales of Us, [2013] Mute || Z Alison Goldfrapp nigdy nie było łatwo. Czasem królowa parkietu, czasem leśna nimfa, w każdym z tych wcieleń równie inteligentna i przekonywująca, z dyskretnym wsparciem swej szarej eminencji Willa Gregory'ego.

Po klasycznym "Felt Mountain" osobowość Alison zaczęła wibrować. Z każdą kolejną płytą jej wahnięcia między tanecznym disco a akustyczną melancholią stawały się coraz silniejsze. Cykl wydawniczy albumów Goldfrapp nie przynosi żadnych zaskoczeń, choć różnica między eurowizyjno-pastelowym "Head First" a "Tales of Us" tym razem szczególnie wielka. O ile nie jest to dowód schizofrenicznej osobowości to z pewnością dwubiegunowej. Nawet jeśli muzyka Goldfrapp była bezwstydnie słodka i przebojowa (często z naciskiem właśnie na "bezwstydnie") to teksty Alison do beztroskich najczęściej nie należały. Czasem ukojenie przynosiło jej tanecznie uniesienie, czasem, jak i tym razem, smutna kontemplacja i eskapizm.

Pierwsi słuchacze odbierają "Tales of Us" jako piękną płytę. Pojawiają się jednak głosy krytyczne o niepowodzeniu odtworzenia brzmień z "Felt Mountain" i wyczerpaniu się zdolności kompozytorskich i zmysłu melodycznego Goldfrapp. Choć "Tales of Us" wpisuje się w cykl melancholijnych albumów duetu, to jest to w istocie zupełnie nowy materiał i wbrew pozorom udana próba osiągnięcia nowego brzmienia. Innego i niekoniecznie dla wszystkich przekonywującego.


Otwierający album "Jo" jest kompozycją niezwykle minimalistyczną, opartą na jednym prostym powtarzalnym motywie. W prostocie tkwi piękno, trzeba być jednak świadomym tego, że minimalizm jest jedną z nowych dla Goldfrapp i charakterystycznych dla "Tales of Us" cech. Nawet singlowa "Anabel" prezentuje się bardzo skromnie, "Drew" zaś bardzo nieśmiale zwraca się w stronę dawnych przebojów Goldfrapp. Orkiestracje nie przytłaczają i dalekie są od rozbuchania. Oparta głównie na nich "Ulla" zaskakuje jednak głównie pojawieniem się akustycznej gitary.

Centralnym punktem płyty wydaje się "Alvar", najdłuższy w zestawie, o niepokojącej, gęstniejącej atmosferze. Mrok utrzymuje się w kolejnej, zdecydowanie wyróżniającej się za sprawą mocnej, rozdygotanej elektroniki piosence "Thea". Melodii faktycznie nie znajdziemy tutaj wiele. Finałowy "Clay", podobnie jak pierwszy singiel "Drew" najbardziej przypomina starsze utwory Goldfrapp, ale to powtarzalność, brak wyraźnej melodii oraz czasem narastające napięcie charakteryzują większość materiału.

"Tales of Us" to niezwykle sensualna płyta, która szepcze prosto do ucha. Słuchaczowi towarzyszy obraz Alison Goldfrapp obserwującej z okien angielskiego dworku zamgloną łąkę, ale czyż ból w jej głosie w zadymionym "Laurel" nie przypomina raczej samej Billie Holiday? Nie, nie ma mowy o wyczerpywaniu się pomysłów Goldfrapp, w dyskografii duetu nie ma chyba tak spójnej, skromnej i ciemnej płyty. Jest to również album niezwykle brytyjski, w tym względzie porównywalny chyba tylko z "Dr. Dee" Damona Albarna. Rozumiem jednak rozczarowanie tych, którzy oczekiwali raczej kolorowego blichtru. "Tales of Us" zapewnie nie stanie się najpopularniejszym albumem Goldfrapp, jest jednak pozycją wyjątkową i jako taką należy ją cenić. 7/10 [Wojciech Nowacki]

11 września 2013


PANTHA DU PRINCE & THE BELL LABORATORY Elements of Light, [2013] Rough Trade || W 1675 roku Isaac Newton sprzeciwił się teorii obowiązującej od początków nowożytnej nauki, mówiącej o tym, że światło jest falą, podobną do fali dźwiękowych. Światło bowiem miało poruszać się jedynie po prostych liniach, podczas gdy fale znane są ze swobodnego zaginania. Wg Newtona zatem światło to cząsteczki, cząstki materii poruszające się z ogromną prędkością ze źródła we wszystkich kierunkach począwszy. Cząsteczkowa teoria światła obowiązywała przez cały niemal XVIII wiek. Ok. roku 1800 Thomas Young przeprowadził słynny eksperyment, potwierdzający, że światło, podobnie jak fale dźwiękowe czy fale na wodzie, podlegają zjawisku dyfrakcji, tworząc w ten sposób kolory. Falowa teoria światła powróciła w pełnej krasie, choć nie potrafiła wyjaśnić problemu medium świetlnej fali, czyli tego, co konkretnie podlega falowaniu. W roku 1900 Max Planck zasugerował, że światło zachowuje się jak fala, która jednak emitowana jest w stałych porcjach zwanych kwantami. Był to początek największej naukowej rewolucji, która niczym Marię Antoninę na szafocie uśmierciła klasyczną fizykę i dała początek mechanice kwantowej. Dziś zatem światło, w zależności od potrzeb, traktowane jest jako fala lub jako cząsteczki, przy czym są to tylko metafory pomagające nam zrozumieć niebywały świat kwantów.

W 1510 roku nieznany z imienia muzyk zagrał na dzwonach ratuszowej wieży flandryjskiego miasta Oudenaarde, dając początek karylionowi. Ten niezwykły i potężny instrument mieści się najczęściej w kościelnych i ratuszowych wieżach, składa się minimalnie z 23 dzwonów, na których gra się przy pomocy klawiatury, niemal na kształt organów. Pierwszy karylion na ziemiach polskich pojawił się w 1561 roku na gdańskim ratuszu, największy zaś, bo liczący 50 dzwonów i ważący ponad 17 ton, można zobaczyć i usłyszeć również w Gdańsku, w kościele św. Katarzyny.

W 2010 roku Hendrik Weber, znany jako Pantha du Prince, wydał „Black Noise”, jedną z najlepszych i najważniejszych płyt muzyki elektronicznej ostatnich lat, łącząc elementy tanecznego house’u i niemieckiego minimal techno z żywymi instrumentami. Charakterystyczne dla „Black Noise” było niezwykle klimatyczne zastosowanie różnego rodzaju dzwonów, stąd następnym krokiem stało się stworzenie „symfonii” na elektronikę, perkusję i trzytonowy karylion złożony z 50 dzwonów. Efektem jest „Elements of Light”.


Album rozpoczynają niemal pozytywkowe dźwięki „Wave” przypominające atmosferą „Vespertine” Björk. Fala przechodzi w cząsteczki, w „Particles” pojawia się bit, ale nadal wygrywany na dzwonach, wreszcie pojawia się i elektronika oraz wyraźniejszy pierwiastek taneczny. W połowie płyty następuje wyciszenie, przy którym ciężko wyobrazić sobie coś lepszego niż „Particles”. Ale ponad siedemnastominutowy „Spectral Split”, choć rozwija się podobnie, okazuje się jeszcze bogatszy i bardziej przestrzenny. Finałowe „Quantum” to podobny do „Wave” krótki epilog. Czcionka z okładki, przypominająca cyrylicę lub średniowieczny gotyk, kojarzy się z miejskimi księgami, karylion kreuje wizję miasta, ratuszowej i kościelnych wież, w mieście tym ukryte są jednak kluby, w których mieszczanie wszystkich warstw tańczą do ścieżki dźwiękowej opowieści o naturze światła. Brzmi to równie szalenie, co spójnie. Pantha du Prince od elektroniki zbliżył się do współczesnej muzyki konkretnej, nie tracąc nic ze swojej przystępności. Przeżyciem bardziej intensywnym od „Elements of Light” może być jedynie usłyszenie (i zobaczenie) tej karylionowej symfonii na żywo. 9/10 [Wojciech Nowacki]