18 grudnia 2013


MOUNT KIMBIE [30.11.2013], MeetFactory, Praha || Zakończenie jesiennego sezonu koncertowego nastąpiło dla mnie ledwie parę dni po fatalnym występie Starfucker. Na Mount Kimbie jednak zapatrywałem się optymistycznie, duet wydał w tym roku świetną płytę, elektronika zawsze sprawdza się w ścianach praskiego MeetFacory. I faktycznie, nie dość, że poza nie było rozczarowania, to koncert ten okazał się chyba najlepszym na jakim byłem w tym roku.

Już frekwencja pokazywała, że możemy mieć do czynienia z dobrym eventem. Spośród wszystkich tegorocznych koncertów w MeetFactory Mount Kimbie przyciągnęli zdecydowanie największą widownię. Duża sala wypełniona była niemal po brzegi, powietrze pod sceną dosłownie skraplało się na czołach uczestników, oddychać można jednak było niezwykle przestrzenną i intymną zarazem muzyką.

Mount Kimbie próbuje się wpisywać w kontekst współczesnego post-dubstepu i nowego soulu a'la James Blake i spółka. Nie twierdzę, że nie jest to całkowicie prawdą, ale inspiracje i horyzonty duetu sięgają znacznie dalej w czasie i przestrzeni niż większość skupiającej na "tu i teraz" dzisiejszej elektroniki. "Cold Spring Fault Less Youth" bez wahania zaliczyć można do najlepszych albumów roku 2013. Na żywo Dominic Maker i Kai Campos mało, że bezbłędnie oddali wszystko to, co w ich studyjnej pracy najlepsze, ale i uwypuklili to, co w ich muzyce jest wyjątkowe i często nie do końca uświadamiane.

Jasne, nadal jest to szeroko pojęta elektronika, ale zaskakująca wielką rolę pełnią tutaj żywe instrumenty w najbardziej klasycznym zestawieniu gitara + bas + perkusja. Szczególną uwagę zwraca właśnie szurająca, niemal jazzowa perkusja, a obok pulsującego, choć nie szaleńczego basu, to proste gitarowe frazy i repetycje zbliżają Mount Kimbie do klasycznego ponadgatunkowego post-rocka sprzed ponad dekady. Motoryka ich kompozycji również ma bardziej post-rockową niż elektroniczną genezę a gradacje dźwięków i napięcia wskazują, że jest to właściwa etykieta. Jednocześnie ważną rolę pełnią tutaj wokale, kruche i delikatne, ale nie pretensjonalnie soulowe. Mount Kimbie łączą zatem to, co najlepsze w dzisiejszych trendach z alternatywą początku lat 00'. W efekcie otrzymujemy muzykę melodyjną i taneczną, ale jednocześnie złożoną.

Recepcja koncertu była szalenie entuzjastyczna, sami wykonawcy byli wyraźnie i szczerze uradowani, może nawet zaskoczeni. Pościelowe "Home Recording", kroczący "Blood And Form", wsamplowany King Krule w "Break Well", gitarowe ściany i kwaśny taneczny bis, wszystko to wywoływało kolejne fale emocji. Czy czegoś zabrakło? A i owszem. Pomijając kwestię braku merchendisingu, która trapić może jedynie największych muzycznych geeków, to sam koncert okazał się rozczarowująco krótki. Dla mnie wyglądało to tak, że najpierw się spociłem, potem wycofałem na tył, wypiłem butelkę Club Mate, wróciłem na front a za moment już były bisy. Szkoda, wielka szkoda. [Wojciech Nowacki] 

16 grudnia 2013


FOUR TET Beautiful Rewind, [2013] Text Records || Kieran Hebden w ciągu ostatniej dekady zasłużenie stał się jedną z najważniejszych postaci muzyki elektronicznej. Mowa oczywiście o twórczości pod jego solowym szyldem Four Tet, mało kto bowiem, poza największymi miłośnikami post-rockowych eksperymentów przełomu stuleci i labelu Domino, pamięta dziś o Fridge, nawet pomimo powrotu tria z nowym albumem w 2007 roku. W tym czasie Hebden był już instytucją. Kilka albumów Four Tet, w tym jeden powszechnie uznawany za klasykę nowego wieku, dziesiątki, jeśli nie setki remiksów, późniejsza współpraca z Thomem Yorkem, Burialem, Stevem Reidem, nie wspominając o takiej nobilitacji jak wykorzystanie jednej jego kompozycji w "House M.D."

Wspomniany klasyczny album to oczywiście "Rounds" z 2003 roku, choć stanowiący rozwinięcie brzmienia Four Tet z wcześniejszych płyt (głównie urokliwie intymnego "Pause"), to konstytuujacy brzmienie zarówno tamtych lat, jak i Domino Records sprzed indie-rockowych czasów. Etykiety "emo-" lub "folkotroniki" może nie do końca się przyjęły, ale doskonale opisują ponadgatunkową i oryginalną twórczość Hebdena, cieplejszą i budzącą więcej emocji niż większość "żywej" muzyki.

Owe ciepło ustąpiło miejsca kwaśnej i kanciastej psychodelii na "Everything Ecstatic", albumie, który ukazał szersze możliwości Hebdena, ale jako trudniejszy w odbiorze nie miał szans powtórzyć sukcesu "Rounds". Ten nastąpił dopiero po dłuższej przerwie w roku 2010 wraz z niemal taneczno-house'ową płytą "There Is Love In You". I faktycznie, miłość do Four Tet znów powszechnie rozkwitła, album bezdyskusyjnie postawić można obok "Rounds", Hebden zaś udowodnił, choć wcale nie musiał tego robić, że po ponad dekadzie od debiutu Four Tet nadal znajduje się w czołówce.

Dyskontowanie sukcesu? Wręcz przeciwnie. Kolejne ruchy Four Tet sprawiały wrażenie czyszczenia szuflady i przygotowań do przeprowadzki z klubowych świateł do domowego undergoundu. Kolekcja całkiem udanych winylowych singli zebrana została w album "Pink", za darmo upubliczniony został także zestaw "0181", zawierający wczesne niepublikowane nagrania Four Tet z lat 1997-2001. Najważniejszym jednak gestem Hebdena, niekoniecznie muzycznym, było zaprzestanie wydawania dla Domino Records na rzecz własnego labelu Text Records. Odcięcie się od Domino, wielkiej, ale nadal niezależnej wytwórni, i wydawanie płyt własnym sumptem wpłynęło zasadniczo na dostępność muzyki Four Tet. Jasne, zakup mp3 nie stanowi problemu, gorzej jednak w przypadku fizycznych nośników i ich dystrybucji. Jakby Hebden wyraźnie chciał zaznaczyć, że interesuje go tylko produkowanie muzyki w domowym zaciszu i nic więcej. Co łączy się też z jego deklaracją, że nowy album Four Tet obejdzie się bez preorderów, Spotify, streamingów, singli.



Firmowe dzwonki Four Tet usłyszyły tylko w otwierającym całość, nomen omen, "Gong". Ten w duchu odrobinę post-dubstepowy krótki utwór opiera się na rozszalałych perkusjonaliach i wokalnym samplu, będąc tym samym w pełni reprezentatywny dla "Beautiful Rewind". Utwory ciężko tutaj nazwać kompozycjami, w większości są to krótkie, mocno perkusyjne szkice, praktycznie pozbawione melodii. Oraz emocji. Jest to też pierwszy album Four Tet, który ciężko nazwać przyjemnym, brzmienie jest tu bardzo surowe a pomysły proste, by nie powiedzieć prostackie. Materiał jest jednak jak zwykle u Hebdena świetnie wyprodukowany, dlatego też zyskuje przy bliskim, słuchawkowym kontakcie.

"Beautiful Rewind" najbliżej do również surowego, kanciastego i perkusyjnego "Everything Ecstatic". Tamta płyta była jednak zdecydowanie bardziej pomysłowa i melodyjna, choć nie w oczywisty sposób. Pobrzmiewały na niej inspiracje jazzem, kraut rockiem i psychodelią, na "Beautiful Rewind" doczytać można się ewentualnie nawiązań do dubstepu i hip-hopu oraz tej samej fascynacji automatami perkusyjnymi, której przesadnie uległ ostatnio Thom Yorke. Jego solowe dokonania przypomina zresztą "Your Body Feels", w kontekście maszynowego początku zatytułowany chyba ironicznie. Emocje były kluczem do sukcesu elektroniki Four Tet, bez tego czynnika Hebden zredukował się do szeregu setek bandcampowych artystów bawiących się w robienie elektroniki przed domowym komputerem.



Jedyną emocją jaką potrafi wzbudzić "Beautiful Rewind" jest irytacja, spowodowana głównie wspomnianymi samplami wokalnymi. Jeden z dwóch najciekawszych utworów, "Kool FM", popsuty został jednocześnie najbardziej denerwującym samplem. Jako jedyny jednak wydaje się dokądś prowadzić a głęboki, potężny bas stanowi ogromną ulgę po dominujących płaskich automatach. Drugim niezłym utworem jest "Unicorn", bynajmniej nie za sprawą zachęcającego tytułu. Więcej tutaj wreszcie przestrzeni, całość opleciona jest ładnymi koronkowymi syntezatorami, po zabiegu z nagłym wyciszeniem ma się wrażenie, że tytułowy jednorożec mógłby tak urokliwie biec jeszcze kilka dobrych minut w całkiem interesującym kierunku. "Unicorn" ma najbliżej do wcześniejszej twórczości Four Tet, w otoczeniu starszych kompozycji jednak nie wyróżniałby się tak mocno jak na "Beautiful Rewind".

Ciężko określić dla kogo jest ta płyta. Najprawdopodobniej dla samego Hebdena. To miło, że postanowił się z nami podzielić szkicami ze swego notatnika, bo niestety ciężko te 11 utworów nazwać czymś więcej. Dobrze też, że nadal eksperymentuje i nie stoi w miejscu. Pozbawiając jednak Four Tet tego, co esencjonalne, Hebden spada kilka kategorii w dół albo całkowicie wycofuje się z wyścigu zadowalając się pozycją dawnego mistrza, który może sobie wreszcie pozwolić na wszelkie dziwactwa. Szkoda. 4/10 [Wojciech Nowacki]

13 grudnia 2013


CINEMON Perfect Ocean, [2013] self-released || Kiedy pierwszy raz usłyszałam materiał z "Three Days EP" pomyślałam sobie "Wow". Gdy na początku tego roku odtworzyłam singiel "Nobody`s Gonna Put Out The Fire", pomyślałam "Wow razy milion". Potem, w maju zobaczyłam ich na żywo i przepadłam. Taka irracjonalna miłość do dźwięków. Gdyby mogły się zmaterializować i stać się mężczyzną to wyglądałyby jak Johny Depp... tak, ale ja nie o tym...

Od wydania ostatniej EPki minął ponad rok. W przeciwieństwie do poprzedniczki "Perfect Ocean" jest płytą przemyślaną i nagraną z większą dbałością o szczegóły. Bardziej postawili tu na wypieszczone, melodyjne piosenki a garażowe brzdąkanie zamietli gdzieś pod izdebnikowy dywan. Przyznaję, że trochę brakuje mi tego pazura i brudu z "Three Days EP", ale dojrzewanie artysty i poszukiwanie nowych kierunków to rzecz naturalna i z pewnymi zmianami trzeba się pogodzić.

Jeśli mowa o godzeniu się ze stanami rzeczy to cały ten krążek nieco o tym opowiada.  Dokładniej mówi o dążeniu do nieosiągalnej doskonałości i o tym, że czasem powinniśmy sobie po prostu odpuścić (z mocnym naciskiem na "sobie"). We got to learn to let go słyszymy w kawałku zatytułowanym "Ride", w którym swoich talentów udzieliła gościnnie Sylwia Urban.

Do współpracy panowie zaprosili także Zuzannę Skolias z grupy Time For Funk, jednak numer z jej udziałem nie znalazł się na nośniku fizycznym. Dostępny jest za to w wersji elektronicznej, a mowa o aranżacji "Perfect Day Alise" z repertuaru PJ Harvey.

Panowie z Cinemon zaserwowali nam łącznie ponad 43 minuty muzyki zamknięte w jedenastu kawałkach (wliczając bonus track). Wydawnictwo otwiera powolny "Messenger", który przywodzi na myśl dokonania White`a czy chłopaków z Black Keys. Kawałek udany, super się go słucha i zasługuje na ocenę bardzo dobrą.

Dalej mamy wspomniane już wcześniej "Nobody`s Gonna Put Out The Fire", jest to niezaprzeczalnie jeden z najlepszych utworów na płycie a także w historii zespołu. Mam tu tylko jedną pretensję. Otóż, mój ukochany numer został zgładzony przez... no właśnie - nadmierne wygładzenie. Całe flow tego numeru poszło..., ale nadal można posłuchać go w wersji live i jest super.

Kolejną mocną pozycję zajmują "Remember Me", "Ride" (o którym wyżej) oraz następujący po nim utwór "Coma". Ten ostatni z miejsca przypadł mi do gustu i bardzo często do niego wracałam pod koniec odsłuchu, kiedy zaczynał się "Cold Sea" (taka nieco męcząca w moim odczuciu ballada).

"Mike The Headless Chicken" to jedyny czysto instrumentalny numer na albumie. Pierwsze o czym pomyślałam kiedy zobaczyłam jego tytuł to "brzmi jak nazwa jednego z kawałków Primusa", no ale stylistycznie oczywiście zupełnie inaczej.

Słabych momentów na tym krążku jest bardzo mało, dlatego odpuszczam sobie rozpisywanie się na ich temat. "Perfect Ocean" mieni się wszystkimi odcieniami błękitu a każdy z nich jest na swój sposób piękny i sprawia, że powietrze wokół słuchającego ogrzewa się o kilka stopni. Zanim pomyślicie, że się spaliłam zakończę tę recenzję... Album bardzo dobry, bardzo polecam i wystawiam równie dobrą ocenę. 8/10 [Agnieszka Hirt]

10 grudnia 2013


LOGOPHONIC Borderline, [2013] Music Is The Weapon || Krążek "Little Pieces" wypuścili niespełna rok temu, więc jako pierwsze nasunęło się pytanie: czy to będzie na pewno świeży i wystarczająco dobry materiał?

Na koncertach potrafią brzmieć nie jak dwójka, ale trójka muzyków. Jedną z najfajniejszych rzeczy, które utkwiły mi w głowie po ich występach na żywo jest fakt, że wykonują cover kawałka Massive Attack i w dodatku robią to świetnie. Autorami tego całego zamieszania są trójmiejscy muzycy Maciej Szkudlarek i Krzysztof Stachura a wszystko upięte pod nazwą Logophonic.

Kiedyś byli w bliskim związku z efektami wypuszczanymi ze swoich laptopów, potem porzucili je dla efektów podłogowych. Tak nagrali zarówno ten, jak i poprzedni krążek. Po wysłuchaniu singla promującego z udziałem gościnnym Wiosny byłam spokojna. A jak z resztą wydawnictwa?

"Borderline" jest ciekawszy niż wcześniejsze kompozycje. Nie da się też ukryć, że technika poszła na warsztat i słychać znaczną poprawę zarówno jeśli chodzi o instrumentarium, jak i o technikę śpiewu. Na krążku znajdziecie dziewięć pozycji, z czego większość z nich wyśpiewana po polsku.

Moimi faworytami są wspomniany już wcześniej singiel "Mamy Czas" (Mateusz Romanoski z Fuck You Hipsters słusznie zauważył, że ta kompozycja mogłaby zasilić dokonania Myslovitz jeszcze za czasów Rojka), "Brytan", kawałek który pokazuje, że Szkudlarek wie, co to melorecytacja w dobrym wydaniu a przy okazji tekst jest nie byle jaki, na koniec "Owad", tak jakoś zapałałam do niego sympatią.

Najbliżej brzmieniowo do "Little Pieces" jest chyba numerowi zatytułowanemu "Incision", jest to też niestety jeden z nudniejszych utworów na całej płycie. Z drugiej strony, na przykładzie poprzedniego wydawnictwa, zdaję sobie sprawę, że takie "This Is War", które w audio brzmi średnio, na koncertach wypada cudownie.

"Spotlight" można określić jako swoistą bombę energetyczną, która ma za zadanie wybudzić słuchacza z letargu w jaki wprowadziły go spokojniejsze kompozycje.

Oglądaliście "Erratum" z Tomaszem Kotem w roli głównej? Instrumentarium Logophonic pasuje mi właśnie do tego filmu. Jest klimatyczne, głębokie i smętne. A ten film jest dokładnie taki. Co więcej, kawałek "Wyżej" z miejsca przywołuje mi wspomnienie pewnej sceny z tego filmu. Kiedy filmowy Michał ze swoim starym przyjacielem wspinają się na starą wieżę ratownika (chyba, że była to inna wieża).

Nie jest łatwo nagrać spokojny album, którego granica ciężkości przebiega gdzieś pomiędzy ambitnym popem a rockiem. Teksty w większości napisane po polsku to też spore ryzyko odrzucenia przez słuchaczy. Jeśli te dziewięć pozycji okazałoby się być odrzutami z "Little Pieces", to znaczyłoby to, że panowie co lepsze pomysły wrzucili do szuflady a potem dopieszczali je długimi tygodniami.

Gdybym miała oceniać poprzedni krążek to oceniłabym go o dwa punkty niżej niż ten. A "Borderline"... nie jest idealnym tworem, ale na ocenę dobrą sobie zasłużył. 7/10 [Agnieszka Hirt]