27 lutego 2013


ATOMS FOR PEACE Amok, [2013] XL Recordings || Ni stąd, ni zowąd, dwa lata temu światło dzienne ujrzał teledsyk z tańczącym Thomem Yorke’m, parę dni później równie nagle ukazał się kontrowersyjny „The King of Limbs”. Tym razem proces wydawniczy tradycyjnie podgrzewał atmosferę oczekiwania. Najpierw wieści u ukształtowaniu się nowego koncertowego składu Yorke’a, następnie informacje o wejściu do studia, pierwszy singiel i zapowiedź albumu. Oto jest, „Amok” Atoms for Peace.

Historia powstania i skład grupy są zatem powszechnie znane. Zamiast ekscytować się personaliami, tudzież lamentować, że „no fajnie, ale czemu nie nowe Radiohead”, wreszcie możemy zająć się tylko muzyką. Najpierw warto jednak zwrócić uwagę na sposób wydania płyty. Styl i forma są bowiem niemal identyczne jak w przypadku „The Eraser”. Nie da się zatem zaprzeczyć temu, że Atoms for Peace są wykwitem solowej działalności Thoma.

Od razu trzeba powiedzieć, że jeśli do kogoś nie przemawiały specjalnie ostatnie wydawnictwa z obozu Radiohead, to może przeżyć pozytywne zaskoczenie. Sam uznaję się, za radioheadowego die-harda, ale od czasów ciarek od „The National Anthem” i łez od „Pyramid Song” zawsze jest jakieś ale. „Hail to the Thief” był niespójny i za długi. Solowy „The Eraser” nieco zbyt surowy. „In Rainbows” spójne, rozsądne, ale zupełnie nieporywające. „The King of Limbs” paradoksalnie okazał się najciekawszym albumem od lat, choć muzycznym zjawiskiem nie był.

Na szczęście skok w bok podziałał na Yorke’a zbawiennie. Słychać, że nie mamy do czynienia z Radiohead, nie ma tu Greenwoodowych gitar, ale nie jest to też surowy Yorke solo, lecz po prostu faktycznie nowy i inny zespół. Choć „Amok” oparty jest głównie na perkusjonaliach, to okazuje się zaskakująco melodyjny, szczególnie w warstwie wokalnej. Ktoś ukrócił ciągoty Yorke’a do multiplikowania swego głosu, szczególnie w wysokich rejestrach, i opierania na tym całych „prześpiewanych” kompozycji. Dawno już nie słyszałem całego spektrum jego głosu i tylu ciekawych melodii w jego wykonaniu. Nareszcie możemy sobie z Yorke’iem nie tylko pojęczeć, ale i pośpiewać.

Produkcyjne perkusyjne szaleństwo słyszymy już od samego początku „Before Your Very Eyes…”, jest ono jednak zdecydowanie bogatsze niż na wystukanym na automacie „The King of Limbs”, również elektronika nie brzmi tu tak płasko. W „Stuck Together Pieces” bazą nadal są stuki i bity, ale Flea snuje w tle ciepłą, niemal jazzową linię basu, koronkowa zaś gitara przywodzi na myśl momentami… Johna Frusciante. Być może afrobeatowe ciągoty Pchły, z którymi pospełniał się z Damonem Albarnem i Tonym Allenem w ramach Rocket Juice and the Moon, odbiły się na połamanym rytmie „Reverse Running”. Najbardziej jednak zaskakują wyraźne inspiracje kraut-rockiem. „Ingenue” brzmi jak wzbogacony o melodię utwór Beak>, „Dropped” zaczyna się niemal kraftwerkowo, emocjonalne napięcie w tym utworze dalekie jest jednak od syntetycznego chłodu.


Właśnie, emocje, spora ich doza na „Amok” również zaskakuje. Singlowy „Default”, choć pozornie nieskomplikowany i mechaniczny, okazuje się, choć za pomocą innych środków, równie poruszający co „The Daily Mail”, najlepsza piosenka Radiohead ostatnich lat (dekady?). „Judge Jury and Executioner” zaś nie tylko tytułem odwołuje się do macierzystej formacji Yorke’a (była to alternatywna nazwa „Myxomatosis” na limitowanym wydaniu „Hail to the Thief”). Harmonie, melodyka, akustyczna gitara, wszystko tu przypomina dokonania Radiohead z ostatnich lat. I być może dlatego ten właśnie utwór wydaje się stosunkowo najsłabszy?

„Amok” nie jest eksperymentem, niezobowiązującą zabawą, urlopowym side-projectem. Jest oczywiście w znacznej mierze popisem inwencji produkcyjnej i aranżacyjnej, brzmi bowiem doskonale, znacznie lepiej niż ostatnie albumy Radiohead. Atoms for Peace to pełnoprawny, niezwykle ciekawy i nowatorski zespół, którego dalsze losy, szczerze mówiąc, interesują mnie dziś bardziej niż zapowiadane na wrzesień wejście Radiohead do studia. Świetną wiadomością jest rozpoczęcie przez Atomy regularnego koncertowania w sezonie festiwalowym. Już wiemy, że wystąpią bardzo blisko nas, niemal za miedzą, na słowackim Bažant Pohoda, odbywającym się w dniach 11-13 lipca. Kto wie, kto wie… 8.5/10 [Wojciech Nowacki]
Zacząć musimy nietypowo, w styczniu bowiem życie Republiki Czeskiej obracało się niemal wyłącznie wokół pierwszych w historii tego kraju bezpośrednich wyborów prezydenckich. Upragnione odejście Václava Klausa niosło wielkie nadzieje, po części pogrzebane jednak przez ostateczny wynik drugiej tury. Mimo wsparcia większości mediów, mieszkańców największych miast i czeskich artystów wybory przegrał obecny minister spraw zagranicznych, chyba jedyny dziś czeski polityk rozpoznawalny i szanowany na świecie, Karel Schwarzenberg. Na Hrádzie zasiądzie w marcu Miloš Zeman, znany głównie z zamiłowania do ładnych dziewcząt, papierosów i alkoholu. Dużych ilości alkoholu. A podobno gorzej niż za Klausa być nie mogło.

W tym napiętym politycznym klimacie świat muzyki zdecydowanie wyhamował. Z ciekawszych premier płytowych wymienić należy „Milions Of” artysty skrywającego się pod pseudonimem Foolk i, wbrew nazwie, prezentującego alternatywną elektronikę. Szczególnie jednak cieszą informacje z obozu Tomáša Dvořáka. Na ranku pojawiło się już czwarte wznowienie winylowej edycji jego słynnego soundtracku do gry komputerowej „Machinarium“ studia Amanita Design. Dvořák skomponuje również muzykę do kolejnej gry z tego studia – trzeciej już części „Samorostu“. Pod szyldem Floex wydaje zaś klarnetowe downtempo w stylu Bonobo, z drugiego albumu „Zorya“ (wydanego niemal dekadę po legendarnym już debiucie) ukazać mają się niedługo aż dwa teledyski, w przygotowaniu zaś znajduje się EP z nowym materiałem. Wszystkie te wydawnictwa, niektóre za darmo, znajdziecie na Bandcampie Floexa.


Sporo również dzieje się u znanych nam doskonale Please the Trees. „She Made Love To The Moon“, pierwszy singiel z płyty „A Forest Affair“, doczekał się stylowego teledysku. Tymczasem ukazały się już dwa kolejne wydawnictwa grupy. Pierwszym jest epka „Please the Trees & Elpida“ nagrana wspólnie z dwudziestoosobowym chórem... emerytek. Projekt ten został zrealizowany w ramach szerokiej kampanii miającej zmienić wizerunek starszych ludzi w Republice Czeskiej, usłyszeć na nim możemy nowe wersje dwóch znanych już utworów Please the Trees oraz dwie premierowe kompozycje, unikatowe o tyle, iż śpiewane po czesku.


Na pierwszy dzień lutego natomiast zapowiedziano wydanie ściśle limitowanej płyty „A Live Affair“ bedącej rejestracją koncertowego chrztu ostatniego albumu.

W styczniu wreszcie powoli zaczęły ukazywać się pierwsze podsumowania roku 2012. Serwis musicserver.cz zdążył zreasumować rok w muzyce popowej. Wśród najważniejszych debiutów znaleźli się m.in. Gotye, Lana del Rey i... One Direction. Ciekawe prezentuje się podsumowanie popowych teledysków, za najbardziej szalony redaktorzy uznali „Gangam Style“, za najbardziej stylowy „Bad Girls“ M.I.A, za najbardziej „stripowany“ zaś „Genesis“ Grimes. Płyta „Visions“ tej ostatniej artystki, obok m.in. „Vows“ Kimbry, znalazła się na liście płyt niesłusznie zapomnianych. Wśród piosenek, które powinny być przebojami, ale stało się inaczej, wymieniono choćby „Power & Control“ Mariny & The Diamonds czy „Your Body“ Christiny Aguilery. Popową płytą roku 2012 została „Born to Die“ Lany del Rey przed „Halcyon“ Ellie Goulding i „The Silicon Veil“ norweskiej artystki Susanne Sundfør. Musicie przyznać, że jak na listę popową wygląda to całkiem nieźle.


Portal Muzikus zaś dla odmiany swe podsumowanie zaczął od kategorii związnej z rubryką Punk&Core. Tutaj zwyciężył album „A Flash Flood of Colour“ Enter Shikari oraz teledysk „State of Grace“ Hot Water Music. Wśród refleksji na temat zeszłorocznych odkryć i debiutów niespodzianka w postaci polskiego akcentu – debiutu „UL/KR“.


Tradycyjnie na koniec styczniowa muzyka do darmowego pobrania. Pierwszym tytułem w nowym roku netlabelu Exitab jest elektroniczo-postrockowy „Made of Numbers“ Subject Lost, polski Mad-Hop proponuje zaś „Netvor“, najnowszą epkę Karaoke Tundry, słowackiego DJ-a o ukraińskich korzeniach. [Wojciech Nowacki]

25 lutego 2013


FOALS Holy Fire, [2013] Transgressive || Jak to się stało? Kiedy Foals z jednego z wielu średnio rozpoznawalnych indie-rockowych zespołów z fajnym debiutem stali się grupą z najbardziej wyczekiwaną płytą ostatnich miesięcy? Jasne, po drodze było „Total Life Forever”, które niemal otarło się o Mercury Prize, była mroźna „Spanish Sahara”, niezbyt zresztą reprezentatywna dla Foals kompozycja.

Zamiast ulec zapomnieniu w rockowo-alternatywnej masie podgrzali atmosferę wokół siebie wydając dwa rewelacyjne single i czyniąc z „Holy Fire” jedną z kluczowych premier początku roku 2013. Gitary umarły, rock jest archaiczny i wszystko już było? Określanie części muzyki rockowej mianem „indie” nabrało w ostatnich latach pejoratywnego znaczenia. Z jednej strony hipsterska młodzież porzuciła gitary na rzecz elektroniki, z drugiej zaś twardogłowi rockiści całą współczesną muzykę uznają za wtórną zabawę w imitowanie, sami zaś z wypiekami na twarzy czekają na siedemnastą reedycję „The Wall”.

Tymczasem każdy z zespołów takich jak Foals, Everything Everything czy Wild Beasts, posiada własny, ukształtowany i charakterystyczny styl, a ponadto wnosi naprawdę nową jakość do muzyki rockowej. Everything Everything może być jednak dla wielu za trudne, Wild Beasts zbyt eteryczne, obie zaś te grupy mają kontrowersyjnych wokalistów. Foals tymczasem dysponują charyzmatycznym wokalistą o krzykliwym, ale jednak bardziej konwencjonalnym głosie oraz przede wszystkim – niesamowitym talentem do tworzenia przebojów.

A wbrew pozorom muzyczne postawy kompozycji Foals nie należą do banalnych. To, co wydaje się rozrywkowym dance-punkiem, bazuje w istocie na math-rockowych wręcz strukturach. Pewnie, nowemu albumowi daleko do punkowej wręcz zadziorności debiutanckich „Antidotes”, stanowi bowiem naturalne rozwinięcie drogi obranej na „Total Life Forever”. Ale kiedy ostatnio słyszeliście tak agresywny i przebojowy singiel jak „Inhaler”?


Mocy, pulsujący i pełen napięcia utwór, który jak żaden inny sprawia, że chce się jednocześnie krzyczeć i… tańczyć. „My Number” zaś to już niesamowicie żywotna i bezpretensjonalna taneczna piosenka. Każdy chyba marzy o posiadaniu numeru telefonu Yannisa Philippakisa, pewnego rodzaju, ekhm, napięcie telefoniczne dodatkowo uwypukla alternatywna wersja teledysku.

Płytę otwiera intro w którym usłyszeć można słowa Once is to much for me, a thousand never enough, idealnie podsumowujące całą płytę. Zaraz potem jednak następują oba wspomniane wyżej genialne single, co jest zabiegiem oczywiście niebezpiecznym, póki co bowiem, skutecznie przyćmiewają resztę „Holy Fire”. Każdy jednak utwór jest niewątpliwym przebojem. Lirycznie rozdzierający „Late Night” stopniowo nabiera rumieńców by w końcówce zaskoczyć solówką. Festiwal koronkowych gitar mamy w „Milk & Black Spiders”. „Providence” zaś, mimo tego, że składa się zaledwie z kilku wersów tekstu, nie jest bynajmniej przerywnikiem, lecz szarpanym gitarowym szaleństwem, za sprawą słów I’m an animal, just like you kojarzy się z równie energetycznym „Animal” Pearl Jamu. Finałowy, medytacyjny „Moon”, szczególnie dzięki przestrzennej noise’owej solówce brzmi jak Sigur Rós po wymianie Jónsi’ego na Yannisa.

Philippakis dobrze wie o co chodzi, gdy wyśpiewuje I’m a bad habit. Foals w niewytłumaczalny do końca sposób porywają i uzależniają. Może po prostu dawno nie słyszeliśmy tak dobrych i przebojowych piosenek, niebędących rzewnym rockowym resentymentem, ale śmiałym i świadomym tworzeniem własnego języka. Mamy zaledwie luty, ale „Holy Fire” już można ogłosić płytą roku. Być może, gdyby skrócić ją o parę minut, uczucie niedosytu sprawiłoby, że mielibyśmy do czynienia z albumem totalnym. 8/10 [Wojciech Nowacki]

23 lutego 2013


JELLY BELLY How Old Were You In The 90’s? EP, [2013] Starcastic || Pamiętacie lata 90-te? Z pewną trwogą odkrywam, że w czasach gdy czytałem komiksy TM-Semic, kupowałem kasety na straganach za 30.000 zł, tudzież w białej albie przyjmowałem święte sakramenta, spora część z Was była jeszcze płaczliwymi infantami. Trudno pogodzić się z myślą, że dorosłymi dziś ludźmi są osoby rodzące się w czasach, gdy ja, wraz z pojawieniem się ułamków zdałem sobie sprawę z tego, że nie, w życiu nie ogarnę matematyki.

Rzecz w tym, że każde pokolenie ma swoją dekadę sentymentu. Dla plus minus trzydziestolatków są to właśnie lata 90-te. Jelly Belly określają się często mianem zespołu, który nie dostrzegł ich końca. Wyraz swej nostalgii dali tytułem najnowszej epki, ale spokojnie, nie znajdziemy tu nawiązań do eurodance’u, new metalu i boysbandów. „How Old Were You In The 90’s?” jest bowiem zbiorem remiksów utworów z poprzedniego wydawnictwa grupy – świetnej epki „Über Alles”.

W wywiadzie dla internetowego wydania czeskiego czasopisma muzycznego Fullmoon, basista Mišo Hudák wyjaśnił, że format epki daje zespołowi większe możliwości zabawy z procesem nagrywania i przeróżnymi konceptami niewymagającymi sztucznego dopompowania do formatu albumowego. I szczerze mówiąc, po wspomnianym „Über Alles” i genialnym „Deaf Till 30” nawet specjalnie nie oczekuję po słowackich shoegazerach nagrania pełnowymiarowego albumu.

O dźwiękach kreowanych przez Jelly Belly miałem już parokrotnie okazję pisać. W tym miejscu przypomnę tylko, że to koszyckie trio tworzy najlepszą gitarową muzykę jaką słyszałem w ostatnich latach. „How Old Were You In The 90’s?” zaś dodatkowo uwypukla rolę elektroniki w noise’owych pejzażach Jelly Belly. I wspomnianą nostalgię za latami 90-tymi. Już bowiem „Trainspotting”, czyli przepracowany „Dublin” z „Über Alles”, nie tylko tytułem odsyła do kultowego filmu tamtej dekady, ale mocno klubowym, rave’owym wręcz i niepokojąco-narkotycznym klimatem. Po niemal 9 minutach transowego zapomnienia, krótki „Walk With Me”, nie tak bardzo znowu odbiegający od oryginalnego „Tobruk”, przywodzi na myśl raczej triphop spod znaku Massive Attack i Tricky’ego.

W tej wspomnieniowej żonglerce stylistyk, „π” (zremisowane „Vegas”) odsyła bardziej do wczesnego Amona Tobina, a „Guanine, Adenine, Thymine, Cytosine” (zremiksowany „Berlin”) zaś do IDM—owej elektroniki spod znaku wytwórni Warp. To już z pewnością moja nadinterpretacja, ale w ciągu tych kilkunastu minut muzyki, fascynacje elektroniką lat 90-tych wydają się być ułożone chronologicznie! Tak czy inaczej, warto dać się porwać i traktować „How Old Were You In The 90’s?” jako autonomiczne wydawnictwo, które na dzień dzisiejszy sprawia mi nawet minimalnie większą przyjemność niż oryginalne „Über Alles”. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

P.S.: Marzeniem chłopaków z Jelly Belly jest posiadanie tłumów wiernych fanek, krzyczących, rwiących sobie włosy i mdlejących na ich widok. Szczególnie zatem polskie dziewczęta proszone są o pobieranie dzieł Jelly Belly.

17 lutego 2013


NOSAJ THING Home, [2013] Innovative Leisure || Album “Home” rozpoczyna utwór tytułowy i faktycznie, można poczuć się jak w domu. Jest swojsko, bezpiecznie, bez porywu i bez niespodzianek. Wydaje się, że nie jest to tylko figura retoryczna, ale rzeczywisty zamysł stojący za drugą płytą Jasona Chunga.

„Drift”, obok „There Is Love In You” Four Tet i „Black Noise” Panthy du Prince, była płytą kluczową dla elektroniki końca pierwszej dekady XXI wieku. Niedługi, podszyty hiphopową rytmiką i skrzący się pomysłami album nie sprawił jednak, żeby Chung stał się szczególnie popularną i rozpoznawalną postacią. Stworzył kilka świetnych remiksów (dla Flying Lotusa, The xx czy Radiohead), jego własna twórczość zasługiwała na zdecydowanie większą uwagę.

Stąd, nie ukrywam, spore oczekiwania i nadzieje związane z następcą „Drift”. Pierwszym singlem było „Eclipse/Blue” z wokalnym udziałem Kazu Makino z Blonde Redhead. Główną niespodzianką był sam wokal, zastosowany po raz pierwszy w czysto instrumentalnej do tej pory twórczości Nosaj Thing. Sam utwór, piosenka właściwie, brzmi bardzo w stylu Blonde Redhead, Kazu Makino najwyraźniej znajduje się pod mocnym elektronicznym wpływem „Penny Sparkle”, ostatniej płyty swej macierzystej formacji. Jeśli chodzi o Nosaj Thing, zaistniało niebezpieczeństwo, że jedyny postęp ograniczać się będzie do zaproszenia wokalistów, co jest częstym przypadkiem elektronicznych instrumentalistów odkrywających nagle jak rewolucyjny jest śpiew (vide Silver Rocket na polskim poletku).


Na (nie)szczęście na „Home” znajduje się jeszcze tylko „Try” z udziałem… Toro y Moi. I ten całkiem ciekawy utwór brzmi już faktycznie jak Nosaj Thing z wokalem Chaza Bundicka, a nie kolejna piosenka Toro y Moi. Reszta albumu to już instrumentalny standard Nosaj Thing. Okazuje się jednak, że być może jednak pójście na całego w stronę wokali nie byłoby najgorszym pomysłem. O ile bowiem kompozycje z „Drift” były zaskakujące, pomysłowe i inteligentne, o tyle „Home” brzmi jako całość nijako. Żaden fragment nie zapada w pamięć, „Glue” posiada trochę bardziej taneczny charakter, w „Safe” słychać dalekie echa dubstepu, wspomniany już „Try” przypomina retro-elektronikę w wykonaniu Com Truise.

Muzyce Com Truise też można czasem zarzucić lekką nudę, ale ten przynajmniej posiada własny rozpoznawalny styl. Tego zdecydowanie brakuje na „Home”, album przepływa, lecz jest zbyt krótki nawet na muzykę tła. Brakuje tu inwencji, charakterystycznego dla „Drift” hiphopowego podbicia. Nosaj Thing ze zdolnego dzieciaka zaostrzającego apetyty swoim debiutem zmienił się w zdolnego dzieciaka bawiącego się w elektronikę godną darowego downloadu z Bandcampa. Szkoda.

Już po wydaniu „Home” pojawiły się informacje, że to części utworów dogrywa wokale Elin Kastlander ze szwedzkiego duetu jj. Dziwny to i spóźniony zabieg, niemniej „Home” choć rozczarowało, to nie jest bynajmniej płytą złą. Ale Nosaj Thing nadal pozostaje „tylko” wielką nadzieją. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]