31 stycznia 2014


NEW ORDER Lost Sirens, [2013] Rhino || Na początek mały eksperyment. Włączcie płytę "Waiting For The Sirens' Call". Pamiętajcie, że macie do czynienia z zespołem, który praktycznie jest Joy Division bez Iana Curtisa. Post-punk, depresja, czarno-białe fotografie, szare płaszcze. Na wysokości utworu (nomen omen) "Guilt Is A Useless Emotion" wyobraźcie sobie, że wszystkie wokale nie należą do Bernarda Sumnera, ale do Lady Gagi. Pasuje? I to jak.

To nie tylko dowód na mój ulubiony relatywizm muzyczny, ale i przyczyna sukcesu New Order. Ich bezbłędne, przebojowe i radosne kompozycje mają potencjał spodobać się niemal każdemu. Od ponurych miłośników żyletek czy podtatusiałych "koneserów starego rocka" po gwiazdeczki gej-klubów i słuchaczy komercyjnych stacji radiowych. New Order w XXI wieku to zaledwie dwa albumy, "Get Ready" i "Waiting For The Sirens' Call", ale ten drugi doczekał się wreszcie swoistego rozwinięcia.

Pozostałe utwory z tej samej sesji nagraniowej miały zostać pierwotnie wydane niedługo po właściwym albumie. Historia grupy, jak i planowanego materiały, trochę się jednak skomplikowała. New Order praktycznie rozpadli się w 2007 roku, by wkrótce powrócić, ale bez Petera Hooka, legendarnego basisty, będącego obok Sumnera jednym z filarów New Order / Joy Division. Stosunki między zespołem a Hookiem są obecnie bardzo napięte, basista odmawia im prawa do posługiwania się szyldem New Order czy wykonywania utworów Joy Division na koncertach. Grupa bowiem nadal koncertuje, Hook głównie syczy w wywiadach a "Lost Tapes" jest najprawdopodobniej ostatnim wydawnictwem oryginalnego składu New Order.

Niby samodzielna pozycja w dyskografii, niby mini-album, niby odrzuty, "Lost Sirens" formalnie bliżej mają do "Not Music" Stereolab niż "Amnesiaca". Fajnie jednak, że materiał sprzed niemal dekady ukazał się i w międzyczasie praktycznie się nie zestarzał. Pierwszego przeboju doczekał się zresztą już wcześniej, piosenka "Hellbent" trafiła bowiem na kompilację "Total: From Joy Division To New Order" robiąc tam za ostatnią, powtórnie gitarową kropkę w dziejach grupy.

Otwierające płytę "I'll Stay With You" to typowe, pogodne, energetyczne i emocjonujące New Order. Zgodnie z tytułem nieznośnie słodkie "Sugarcane" brzmi z kolei jak typowy singiel... Pet Shop Boys. Ale wspomniane "Hellbent" to z kolei najbardziej rockowa odsłona zespołu, mocno gitarowa i niemal zgrzytliwa. Gitara Sumnera zresztą ogólne zdaje się dominować na "Lost Sirens" nad równie charakterystycznym basem Hooka. Ale oprócz tego mamy tu akustyczno-egzotyczne "Recoil", pop-rockowe "I've Got A Feeling", orkiestracje w "Californian Grass", niemal rave'owy "Shake It Up" oraz remiks "I Told You So", na "Waiting For The Sirens' Call" elektro-dubowy, tutaj a'la pustynna psychodelia. 6/10 [Wojciech Nowacki]

29 stycznia 2014


ELEKTRO GUZZI + HOLY [25.01.2014], MeetFactory, Praha || Widzicie na scenie klasyczny zestaw gitara + perkusja + bas. Czego się spodziewacie? Szeroko pojętego rocka. Co otrzymujecie? Techno. Jednym z najprzyjemniejszych koncertowych doznań są niespodzianki. Nie należę do osób, które chodzą do "klubów", ale na konkretne eventy. Tym razem wyjątkowo w mroźny praski weekend zachciało mi się koncertu. Wiadomo, jesteśmy po jesiennym sezonie, wiosenny jeszcze się nie zaczął, ale skoro jesień spędziłem praktycznie w całości na koncertach w MeetFactory, nie zaszkodziło sprawdzić, czy przypadkiem nie szykuje się coś na sobotni wieczór. I owszem, Elektro Guzzi, czyli według zapowiedzi elektro na kytaru, basu a bicí. Chętnie!

Austriackie trio Bernhard Breuer, Bernhard Hammer i Jakob Schneidewind grają i chcą grać techno. Używają do tego najprostszych dostępnych dla nich środków, czyli standardowego rockowego instrumentarium. Nie kryje się za tym żadna przeintelektualizowana filozofia i jest to jednym z największych atutów Elektro Guzzi. Dopiero na bazie prostego punktu wyjściowego pojawił się atut. Skoro już zabieramy się za elektronikę to ograniczmy jej stosowanie do minimum. Efektem są choćby ostatnie dwie znakomite epki "Allegro" i "Cashmere", czy występ na festiwalu Sonar.


Nic dziwnego, że praski koncert okazał się stosunkowo krótki. Bez przerw między "kompozycjami" usłyszeliśmy tak naprawdę jeden kilkudziesięciominutowy stale przekształcany "set". A że różnica między klikaniem w laptopie a bezustannym nawalaniem w perkusję jest zasadnicza, po tak energetycznym wyczynie wiedeńczycy mieli prawo być wyczerpani. Przede wszystkim jednak byli niezmiernie uradowani. Jeszcze nie byłem świadkiem czeskiej publiczności tak zapamiętale domagającej się drugiego bisu. Transowa, motoryczna muzyka, ułożona w przemyślane struktury, "produkowana" na żywo przez, co po raz kolejny podkreślam, gitarę, bas i perkusję, w teorii brzmi złowieszczo, ale niesie ze sobą obezwładniająco pozytywny ładunek emocjonalny.

Uwielbiam żywe dowody na absurd podziałów gatunkowych, tym większą przyjemnością jest dla mnie odkrycie Elektro Guzzi. Muzyka rockowa, taneczna, elektronika, gitary, żywe instrumenty vs. "muzyka z komputera" to dziś nic więcej niż krzywdzące muzykę i artystów archetypy, szkodzą bowiem zbytnim zawężaniem grona odbiorców do okopujących się nisz. Jedyny możliwy dziś podział to spełnienie lub nie naszych emocjonalnych potrzeb. Elektro Guzzi grają akustyczne techno a w ich muzyce słychać krautrockowe pierwociny, biały szum a'la Fuck Buttons i ściany dźwięku niczym Mogwai, cóż więc zrobić z tym faktem? Nic, najlepiej tańczyć. Jak głoszą na swoim fanpejdżu to play techno is not a crime.


Jak zwykle plus dla MeetFactory za bezpretensjonalną atmosferę i punktualność eventu. Wspomnieć też trzeba o supporcie, bo wydany tuż przed końcem roku (darmowy) album "T" jednoosobowego projektu Holy uznany został za jedno z najciekawszych wydarzeń i nadzieję na przyszłość. Taneczny wesoły synth-pop, melodyjny house, odrobina piosenkowej odsłony dubstepu a'la James Blake tworzą naprawdę przyjemną całość. Šimon Holý nie dysponuje może wprawionym wokalem, sprawia wrażenie jeszcze mocno nieociosanego, ale można się do niego przyzwyczaić i zdecydowanie nadrabia świetnym talentem do tworzenia przebojowych melodii (vide "LOL"). Na żywo można się zatem bardzo dobrze bawić, o ile jest się w stanie strawić dla wielu nieznośną i wystudiowaną manierę choreograficzną Holégo. [Wojciech Nowacki]

10 stycznia 2014


MODERAT II, [2013] BPitch Control || Intro "The Mark" brzmi jak Berlin nocą, kolejny przerywnik "Clouded" to już raczej miasto o mglistym poranku, gdy wszystko powoli budzi się do życia. Ładnie się to spina, pomiędzy przerywnikami rozpościerają się jednak moderatowe słodkości, które zasadniczo nie wiążą się w szczególnie interesującą całość i nie oferują wiele więcej niż to, że są ładne.

Pierwszy "Moderat" był albumem interesującym, jak zwykle zresztą, gdy dochodzi do połączenia sił dwóch różnych wykonawców. Solidna porcja momentami niepokojącej muzyki, stosunkowo "męskiej", czasem wręcz hip-hopowej, bliska również była Radiohead w ich flirtującej z elektroniką odsłonie. Moderat zresztą koncertował razem z Radiohead, ale ich supportujący występ podczas słynnego już poznańskiego koncertu była raczej pomyłką. Tysiące słuchaczy, wielka scena w pełnym słońcu, warunki totalnie niesprzyjające ich muzyce, stworzonej zdecydowanie do intymnych klubowych występów. Szkoda, że Radiohead nie przywieźli wtedy ze sobą do Polski Bat For Lashes.

Zarówno Apparat, jak i Modeselektor, powracali jeszcze do nas z własnymi koncertami, z sukcesami wydali kolejne swoje albumy ("The Devil's Walk" Apparat i "Monkeytown" Modeselektor) i można przypuszczać, że ich wspólny projekt był jednorazową ciekawostką. Szkoda, że tak się nie stało, "II" jest bowiem płytą zasadniczo niepotrzebną.


Najmniej odpowiadającym mi składnikiem tego albumu jest znacznie bardziej niż na debiucie wyeksponowana rola Apparata. Sascha Ring ze swoimi melancholijnie słodkimi wokalami czyni z dzisiejszego Moderat ot taką elektronikę dla smutnych dziewczynek z ambicjami. Zamiast intrygujących kompozycji otrzymujemy po prostu ładne piosenki. O ile "Moderat" brzmiał jak faktyczna fuzja dwóch wykonawców w nową jakość, o tyle na "II" również muzycznie bardziej słyszalny jest udział Ringa niż Modeselektor. Kompozycje jednak przepływają jedna za drugą nie pozostawiając wiele za sobą i jakkolwiek materiał jest dobrze wyprodukowany to ma się poważne wątpliwości czy czasem zbyt szybko się nie zestarzeje.

Na szczęście jest też "Ilona", instrumentalny utwór, zdecydowanie ciekawszy i ciemniejszy od otaczającej go słodyczy, jest i "Gita" z bardziej hip-hopowym podkładem, jest "Therapy", choć oparte na wszystkich zgranych moderatowych patentach to przyjemnie mocne, czy wreszcie dziesięciominutowe "Milk", które zginęłoby w ciekawszym otoczeniu, ale na "II" robi za bardzo fajny instrumental. Singlowe zaś "Bad Kingdom", które zupełnie nie ujęło mnie jako zapowiedź albumu po którym oczekiwałem znacznie więcej, faktycznie okazuje się najbardziej chwytliwą kompozycją.

W przypadku "II" nie chodzi o to, że jest płyta jest zła, bynajmniej, nie jest i przyjemnie przygrywa w tle nie przyciągając zbytniej uwagi. Z nie do końca jednak dla mnie zrozumiałych powodów jest albumem zdecydowanie przecenianym, podczas gdy wielu innych wykonawców zasługuje na większą uwagę, nie posiadając jednak tak atrakcyjnego szyldu. 5/10 [Wojciech Nowacki]

6 stycznia 2014


MORCHEEBA Head Up High, [2013] [PIAS] || Słodka Morcheeba dość mocno wykoleiła się w przeciągu ostatniej dekady. Bracia Godfrey pozują na wesołków w wywiadach i rzadko mają coś interesującego lub poważnego do powiedzenia. Ich ruchy w ostatnich latach uchyliły jednak rąbka zapewne prawdziwszego wizerunku Godfrey'ów jako koniunkturalnych skurczybyków. Odejście Skye (a dla 99,9 % fanów Skye = Morcheeba) początkowo próbowali wynagrodzić sobie nową, ale niemal identyczną wokalistką ("The Antidote"), następnie modelem producenckiego projektu ("Dive Deep"). Wyniki sprzedaży, pozycje w rankingach, zainteresowanie mediów i słuchaczy gwałtownie spadało, więc nie było wielką niespodzianką przeproszenie się ze Skye Edwards i nagranie pierwszego od 8 lat albumu w klasycznym zestawie.

Recepta na sukces gwarantowana, tymczasem "Blood Like Lemonade"  jako reunion-album naprawdę zaskoczyło. Brak wyraźniejszych przebojów, choć to właśnie zaciążyło na wynikach płyty, ewentualnie można jeszcze zrozumieć, potrafię sobie wyobrazić, że Skye i Godfrey'owie potrzebowali się znów kompozycyjnie dotrzeć. Bardziej jednak zadziwiała ponura, niemal funeralna atmosfera albumu, zarówno muzycznie, jak i przede wszystkim w tekstach. To naprawdę nie był dobry ruch, zamiast ekstatycznego powrotu otrzymaliśmy chyba wynik upuszczenia wszystkich dawnych napięć i emocji panujących w Morcheebie. Może słusznie, może potrzebnie, może właśnie dlatego to "Head Up High" brzmi jak prawdziwy reunion-album tria.


Udział dodatkowych wokalistów na "Charango" podobno miał być oznaką nadchodzącego kryzysu i odejścia Skye. E tam. Nie każdy może nagrać rewelacyjny duet z Kurtem Wagnerem z Lambchop i album wypełniony tak przebojowymi kompozycjami. "Head Up High" najbliżej właśnie do "Charango". W przeciwieństwie do jednolitego "Blood Like Lemonade" znów jest różnorodnie, znów mieszają się tu różne stylistyki, znów pojawiają się goście, choć daleko tej płycie do rozmachu "Charango". Niepokojące disco "Face of Danger", wesołe "To Be", nośne "Do You Good" i mocny refren w "Release Me" to wreszcie dokładnie to, czego można po Morcheebie oczekiwać. W dubowym "Make Believer" Skye wciela się w rolę młodszej siostry Grace Jones a "Call It Love" brzmi niemal jak rockowa ballada z lat dziewięćdziesiątych w wykonaniu zespołu, który śpiewał niegdyś przecież Rock and roll music's a thing of the past.

Tytuł, okładka, piosenki, śpiew o miłości już w pierwszym utworze. "Head Up High" nie jest płytą ani wybitną, ani modną czy oryginalną. Niemniej tak właśnie powinien brzmieć powrót Morcheeby. Po prostu przyjemnie. 6.5/10 [Wojciech Nowacki] 

5 stycznia 2014


ARCTIC MONKEYS AM, [2013] Domino || Arctic Monkeys to interesujący przypadek grupy, która udanie wychodzi z pobłażliwie czasem traktowanego kręgu młodzieżowego indie-rocka lat 00’, wkraczając na terytorium zarezerwowane dla „prawdziwego” dorosłego rocka pełnego deluxe reedycji klasyków i pogardy dla wszystkiego co młodsze niż 20 lat. Pojawili się jako ostatni chyba wielcy debiutanci brytyjskiej „nowej rockowej rewolucji”, dysponując potężnym pierwszym albumem, idiotyczną nazwą i masowym wsparciem ś.p. MySpace’a. To właśnie oni, nie Franz Ferdinand, ostatecznie przekształcili wizerunek Domino Records z niezależnego ambitnego labelu mieszającego alternatywne i folkowe brzmienia z elektroniką przełomu stuleci w nadal niezależnego giganta indie i zdobywcę okładek NME.

Historia potoczyła się dalej jednak nietypowo. Zamiast albumu nr 2 „takiego samego jak debiut i odnoszącego sukces z rozpędu”, albumu nr 3 „pokażmy, że eksperymentujemy i utraćmy połowę fanów” oraz albumu nr 4 „powróćmy po latach do pierwotnego brzmienia niewywołując najmniejszego zainteresowania mediów”, czyli plus minus dziejów takich zespołów jak Interpol, The Strokes, czy Franz Ferdinand właśnie, jakimś cudem wyszli z modnego kręgu współczesnego „indie” wstępując na ścieżkę bogów rocka.


Tym cudem zasadniczo okazał się Josh Homme. Wystarczyło pozadawać się regularnie z prawdziwym bogiem rocka i dodać nieco klasycznych riffów, by pokazać zatwardziałym rockistom, że gitarowe granie nie przestało być interesujące wraz z dubeltówką Kurta Cobaina. Po gówniarsko-krzykliwym debiucie Arctic Monkeys każda kolejna regularnie wydawana płyta faktycznie przynosiła stopniowo coraz bardziej dojrzałe i interesujące dźwięki. Można było przypuszczać, że proces ten zaowocuje w końcu albumem równie istotnym, lecz totalnie innym od „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not”. Wielu, łącznie z redakcją NME (album roku 2013, serio?), uważa, że jest nim „AM”. Jest? Nie.

Duch Queens of the Stone Age unosi się już w pierwszym utworze, znajdziemy tu również sporo firmowych od pewnego czasu dla Arctic Mokeys blacksabbathowych riffów. Natychmiast rozpoznawalny jest tutaj nadal wokal Alexa Turnera. Jest to jednocześnie jedyny chyba element, który przynosi autentyczny progres, Turner coraz odważniej i dojrzalej operuje swoim głosem, szkoda jednak, że nie przekłada się to na melodie. Wokalista wyraźnie zatraca się przekombinowanych i połamanych liniach wokalnych, w większości zupełnie niezapamiętywalnych. Jego charakterystyczne liryki dominują, spychając na dalszy plan muzykę, aczkolwiek również kompozycje nie przynoszą na „AM” nic specjalnie interesującego.


Opinie o stylistycznej różnorodności tego albumu (od post-punku po hip-hop) można spokojnie włożyć między bajki. Jedyna prawdziwe dramatyczna (dosłownie) zmiana następuje w połowie albumu, gdy piosenki o tak potencjalnie atrakcyjnych tytułach jak „No.1 Party Anthem” i „Mad Sounds” okazują się niemal soft-rockowymi balladami. Całość zupełnie nie angażuje, brzmi przyciężko i dość surowo zarazem. Dawna gówniarska zadziorność Arctic Monkeys czasem irytowała, ale „AM” zdecydowanie brakuje tamtej lekkości.

Nie ma jednak specjalnie nad czym rozpaczać. Arctic Monkeys nadal wydają się być fenomenem ograniczonym do Wielkiej Brytanii, Open’era i zachwyconych redaktorów „Teraz Rocka”. Bo czy znacie osobiście jakiegoś oddanego fana Arctic Monkeys? Ja nie. 5/10 [Wojciech Nowacki]

2 stycznia 2014


M.I.A. Matangi, [2013] Interscope || „Matangi” była płytą wyczekiwaną już w 2012 roku. Jej poprzedniczka „/\/\/\Y/\” spotkała się w roku 2010 z, delikatnie mówiąc, mieszanym przyjęciem. Za ciekawsze dokonanie uznano opublikowany ledwie pół roku później mixtape „Vicki Leekx”, zawierający fragmenty utworów pochodzących z tej samej sesji, lecz nieumieszczonych na płycie. Wkrótce jeden z nich doczekał się przemiany w pełnowartościowy singiel mający się znaleźć na planowanej czwartej płycie M.I.A. „Bad Girls” nie tylko zobrazowane zostało udanym teledyskiem, ale i stało się najpopularniejszym singlem M.I.A. od czasu „Paper Planes”.

Wydawało się, że M.I.A znajduje się na fali wznoszącej, udany singiel, featuring na „MDNA” Madonny, udział w jej teledysku razem z Nicki Minaj i wreszcie słynny fuck podczas wspólnego występu w przerwie Super Bowl. Nic tak nie napędza medialnej koniunktury jak wkurzenie Madonny i obnażenie hipokryzji przebrzmiewającej Królowej Popu. Tymczasem o albumie, który zdążył się już dorobić oficjalnego tytułu „Matangi”, nie słychać było nic poza kolejnymi przekładanymi datami premiery. Gotowa do wydania płyta z nie do końca znanych i zrozumiałych powodów przeleżała na półkach Interscope ponad rok. Wydaje się, że impulsem do jej dość nagłego wydania był, jak zwykle bojowniczy, tweet M.I.A. grożący udostępnieniem „Matangi” za darmo w sieci.


Długi okres oczekiwania nie tylko nie zaszkodził M.I.A., ale i prowadząc w pewnym stopniu do wyciszenia medialnej atmosfery, sprawił, że „Matangi” powszechnie uznana została za powrót do formy z dwóch pierwszych płyt i jeden z najlepszych albumów minionego roku. Tymczasem muszę przyznać, że lubię „/\/\/\Y/\”. Owszem był to album chropawy, momentami wręcz nieprzyjemny (oparte na wiertarkach „Steppin’ Up”), ale różnorodny w szalony wręcz sposób, ze świetnymi moim zdaniem singlami „Born Free” i „XXXO”, czy wreszcie z profetycznym, jak się wkrótce okazało dzięki Snowdenowi, „The Message”.

Na tym tle „Matangi” przy pierwszym kontakcie okazuje się rozczarowująco niezapamiętywalna. Poza znanym już od lat „Bad Girls” ciężko od razu wyłonić potencjalne przeboje, całość zaś jej spójna do granic jednorodności. Nie znaczy to, że nie ma tu szaleństw, ale Maya Arulpragasam emanuje tu spokojem. Zgodnie zresztą ze swoim prawdziwym imieniem Matangi, które dzieli z indyjską bogini, zdaje się unosić nad światem, który kapryśnie, lecz miłosiernie obserwuje.


Spokój bije już z dźwięku „ohm” otwierającego zaskakująco intymne, choć krwiście zatytułowane intro „Karmageddon”. „Ohm” pojawia się raz jeszcze, lecz paradoksalnie w bojowniczym utworze „Warriors”. Matangi objawia się jako goddes of word ("Bring The Noize"), w utworze tytułowym zdaje się wyliczać kraje nad którymi czuwa. Waleczna to bogini, lecz jej bronią są faktycznie słowa, obserwacje M.I.A. wydają jednym z najciekawszych elementów jej płyty. Pomijając utarczki z Madonną czy Drake'iem, padają tu słowa YOLO? I don’t even know anymore What that even mean though If you only live once why we keep doing the same shit? Back home where I come from we keep being born again and again and then again and again That’s why they invented karma ("YALA"). W pozornie bezmelodyjnym "Only 1 U" mocno brzmią Making money is fine But your life is one of a kind. Maya powraca z impetem (M.I.A. coming back with power power! w "Come Walk With Me"), ale i z samorefleksją (I used to be a bad girl now I'm even better w "Lights").

Choć początek albumu brzmi dość surowo, później znajdziemy na nim jednak popowe melodie ("Come Walk With Me"), melancholijne wręcz piosenki ("Exodus" / "Sexodus" z samplem od The Weeknd), czy nawet całkiem taneczne utwory ("aTENTion"). Strasznie fajnie brzmi chórek rodem z lat 60-tych w "Boom Skit" czy dubowe "Double Bubble Trouble ". Podsumowując, "Matangi" wypełniają dźwięki znacznie przyjemniejsze niż poprzedniczkę, ciekawsze są tu czasem rzeczy dziejące się w tle niż same kompozycje i melodie, jednak czwarty album M.I.A. to typowy grower. O ile na "/\/\/\Y/\" wracam najchętniej do wybranych piosenek, to "Matangi" kusi do kolejnych powrotów jako spójna, lecz niebanalna całość. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]