30 kwietnia 2014


KITTCHEN Radio, [2013] self-released || Kuchnia to nie tylko pełne zapachów, ciepłe centrum domowego ogniska, miejsce w którym wspólnie z przyjaciółmi przygotowujemy sałatkę z rukolą, wieszamy rysunki swoich dzieci, karmimy kota i nalewamy sobie herbatę po ciężkim dniu w pracy. Kuchnia to także miejsce w którym straszy pusta lodówka gdy nie mamy sił by ruszyć się po zakupy, miejsce w którym beznadziejnie szukamy ulgi na kacu lub spędzamy upiornie ciche bezsenne noce aż do tej godziny kiedy blade światło świtu zaczyna przesądzać się przez żaluzje, jeśli akurat od Słońca nie odgradza nas sąsiedni blok.

Smutny i depresyjny stan kuchni oddał na albumie "Menu" anonimowy artysta skrywający się za maską kucharza, a zrobił to w tak dojmujący sposób, że udostępniony za darmo i bez rozgłosu na jego stronie internetowej materiał stał się najważniejszym i najlepszym czeskim debiutem 2011 roku. Powoli, ale systematycznie nazwa Kittchen krążyła po tutejszej scenie muzycznej zataczając coraz szersze kręgi, dokładnie rok po wydaniu "Menu" pojawił się "Dezert", album z remiksami pierwotnego materiału, za którymi stali m.in. Bonus, czyli znany nam hiperaktywny Martin Hůla, Martin E. Kyšperský, lider uznanego zespołu Květy, czy wreszcie kultowa formacja Bratři Orffové.

"Menu" powstało faktycznie w kuchni. Jak się później okazało, muzyk być może wątpiący, być sfrustrowany wcześniejszą działalnością w zespole, postanowił usamodzielnić się i wyłącznie z pomocą gitary i prostej elektroniki zarejestrował szereg kompozycji o formalnej jakości dema, ale jakości artystycznej bijącej na głowę większość konkurencji. Ten "kuchenny industrial" fascynuje przede wszystkim upiorno-groteskową atmosferą, przy jednoczesnym wielkim przebojowym potencjale bez wyjątku udanych melodii, oraz tekstami pełnymi smutku, samotności, alkoholu i miejskiego brudu. Kittchen i post-hudba powiedzą Wam o życiu w czeskim mieście wszystko to, czego nie przeczytacie w żadnym cukierkowym folderze.


Dla wielu najważniejszym sprzętem kuchennym jest radio. Wpuszcza do domowej intymności odrobinę powietrza z zewnętrznego świata i jest dokładnie ta zmiana jaką z sobą przynosi drugi album Kittchena. Pod profesjonalną produkcją skryła się (ale nie zniknęła) surowość debiutu, choć zarazem ulotniła się ta niemal przerażająca intymność "Menu". Pojawia się za to wreszcie żywa perkusja, która, właśnie, pojawia się, ale nie jest obecna tu stale. Sposób jej użycia do emocjonalnego akcentowania kompozycji zaskakująco przypomina tu... Sigur Rós z czasów "Ágætis byrjun" a zarazem pełzającą melancholię Low.

"Radio" to album przeplatany, być może zgodnie z tytułem. Różnego rodzaju sampli i field-recordingu jest tu jeszcze więcej niż na "Menu", niektóre kompozycje nie sięgają nawet dwóch minut, inne łączone są interludiami a taka "Zkouška spojení" rozpoczyna się jako się świetna piosenka, by po chwili okazać się tylko samplowanym wstępem do "Pod Prahou". Utwór ten jest zresztą jednym z kluczowym dla albumu. Z wolna rozdzierająca piosenka opowiada o innej, większej i podskórnej Pradze a opatrzona została ostatnio dość drastycznym teledyskiem. Inne najjaśniejsze punkty albumu to ponury "Exit", zespołowa i mocno eskalująca piosenka "Holka" czy oparta na stoner'owo-gitarowym bicie "Sobota".


O ile bowiem "Menu" było raczej zestawem świetnych piosenek, o tyle "Radio" stanowi zamknięty koncept, spójny, ale szczytujący w wymienionych wyżej kompozycjach. Znajdziemy tu typowe kittchenowe opowieści mocno osadzone w tutejszych realiach (praska "Sobota" czy mocno alkoholowy "Fotr"), ale zwłaszcza w porównaniu z "Menu" zaskakują tutaj kobiece elementy i bohaterki tekstów ("Holka" i "Berlin"). Klamra albumu jest jednak postapokaliptyczna. Na okładce pięknego białego winyla dostrzec można atomową chmurę. Tytułowe "Radio" nadaje po raz ostatni, bo wkrótce "wszystko się skończy", "Exit" rozgrywa wśród popiołów miejsca "gdzie jeszcze wczoraj była Praga" i wzywa do ucieczki na północ, bo "może tam będzie lepiej".


Zamykająca album "Bouřka" ma być happy-endem, nie jestem jednak pewien czy nadchodząca burza i wzmagający się wiatr mają zmyć popioły z "Exit" czy jeszcze je rozprzestrzenić. Znakomita i skończona płyta artysty dysponującego własnym i oryginalnym językiem, profesjonalna, choć mniej dziewicza od zjawiskowego debiutu. A że Kittchen odlicza czas jak w atomowym zegarze, to po raz kolejny 1 maja pojawi się na jego stronie nowe wydawnictwo - tym razem "Echo", czyli remiksowa odpowiedź na "Radio". I jeszcze jedno, nie, Panie Kittchen, na północy nie będzie lepiej, na północy jest Polska. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

28 kwietnia 2014


JOHN FRUSCIANTE Enclosure, [2014] Record Collection || Oto smutna historia gitarzysty nieznośnie popularnego zespołu, którego umiejętności i horyzonta zawsze wykraczały daleko poza stadionowo-radio-friendly-nudę macierzystej grupy, żerującej na dokonaniach z przeszłości. Historia artysty, który miał wszelki potencjał zostać wpływowym, inspirującym i autonomicznym wielkim nazwiskiem. Historia człowieka, który z niewyjaśnionych powodów zapadł na muzyczną amnezję, tracąc niemal wszystkie swe wyjątkowe umiejętności i katapultując się w przestrzeń poza czasem i rzeczywistością.

W 1994 roku wydaje schizofreniczny rockowy eksperyment "Niandra Lades And Usually Just A T-Shirt". Jakość dema, młodzieńcze krzyki, pierwsze zastosowania elektroniki, głównie jako środka zniekształcania dźwięku, ale przede wszystkim gitary, gitary i jeszcze raz gitary, skrywające pod pozornym brudem zalążki udanych melodii. Materiał nagrany po części podczas sesji do "Blood Sex Sugar Magik", po części podczas trasy koncertowej tuż przed odejściem z RHCP, stanowi dziś przede wszystkim historyczny dokument.

O ile "Niandra Lades And Usually Just A T-Shirt" doczekała się reedycji, o tyle jego drugi album "Smile From The Streets You Hold" z 1997 roku po ściągnięciu z rynku pozostaje do dziś niedostępny. Chaotyczny zlepek utworów zarejestrowanych w różnych okresach pogrążającego się życia Frusciantego całkiem szczerze i otwarcie wydany zostaje tylko i wyłącznie w celu zarobienia pieniędzy na narkotyki.

Frusciante wydostaje się z nałogu, powraca do RHCP i jednocześnie wydaje w 2001 roku "To Record Only Water For Ten Days". Domowa jakość materiału opartego na automacie perkusyjnym nie przeszkadza w tym, że jest to doskonały album. Skrzyżowanie Depeche Mode z "Kid A", świetne piosenki, absolutnie bezbłędne melodie, spójne, skończone a zarazem różnorodne. Każda piosenka natychmiast zapada w pamięć, ale "Going Inside" do dziś pozostaje jedną z najbardziej poruszających kompozycji Frusciantego.

"Shadows Collide With People" z 2004 roku to jego pierwszy profesjonalnie zrealizowany album i zarazem najprzystępniejszy materiał. Plejada gości, kompozycje osadzone w tradycyjnym, ale pomysłowym hard-rocku oraz przede wszystkim świetne melodie, mimo lekko przesadzonej długości albumu, sprawiły, że John Frusciante wstąpił na drogę bycia szeroko rozpoznawalnym i muzycznie istotnym jako w pełni samodzielny artysta, świetny kompozytor i wyśmienity gitarzysta, a nie tylko członek przebrzmiewającego zespołu.

Jeszcze w tym samym roku rozpoczyna pozornie szalony projekt "sześciu płyt w sześć miesięcy". Choć ostatecznie nie mieści się w przewidywanym pół roku a płyt ukazuje się siedem, to obezwładnia nie tyle ilość nowego, powstałego niemal na bieżąco materiału, co jego jakość. Oszczędniejszy, poważniejszy, ale bardziej zadziorny "The Will To Death" przesuwa akcenty w stronę alternatywnego rocka i uwydatnia współpracę z Joshem Klinghofferem. Zespołowe dokonanie "Automatic Writing", wydane pod szyldem Ataxia, i kontynuowane na "AW II", pokazuje Frusciantego w roli lidera i przynosi imponującą porcję noise'u z elementami kraut-rocka. "DC EP" to cztery świetne gitarowo-perkusyjne piosenki. "Inside Of Empitness" powraca w rejony hard-rocka, ale z noise'owo-punkowymi elementami i świdrującymi solówkami. Syntezatorowe i wspólne z Klinghofferem "A Sphere In The Heart Of Silence" to niemal synth-pop z krautowymi naleciałościami, "Curtains" wreszcie to zestaw prostych akustycznych piosenek. I piosenki właśnie to słowo klucz dla tego imponującego wyczynu, bowiem mimo tak szerokich inspiracji niesamowicie płodny Frusciante bez wyjątku komponuje świetne melodie.

Odrobinę mniej chwytliwych melodii przynosi w 2009 roku "The Empyrean", stosunkowo "normalny" regularny album i poniekąd kontynuacja "Shadows Collide With People", ale z pomocą żywego zespołu odtwarza klimat lat 70-tych, od klasycznego hard-rocka po niemal prog-rock, nie tylko z analogowymi klawiszami, ale i z sekcją smyczkową.

Po czym Frusciante "odkrywa" elektronikę, co zaskakuje w kontekście udanego eksperymentowania z zastosowaniem elektroniki na każdym z jego dotychczasowych wydawnictw. "Odkrycie" to skłania go do totalnego przewartościowania swych umiejętności, łącznie z powtórną nauką gry na gitarze, niemal od podstaw. Efektem jest w 2012 roku chaotyczna i archaiczna epka "Letur-Lefr" z silnymi hiphopowymi elementami oraz będący (niestety) jej rozwinięciem album "PBX Funicular Intaglio Zone", bardziej spójny, ale nadal bazujący na wyjątkowo archaicznej elektronice, od przebrzmiałego od dwóch dekad drum'n'bassu po niemal eurodance'owe bity. Frusciante pogrąża się dalej w 2013 roku epką "Outsides" z jednym 10-minutowym gitarowym solem zatopionym w dźwiękowej sieczce i brnięciem w swą nowoobjawioną muzyczną ideologię.

"Enclosure" nazywa, z charakterystycznym dla niego w ostatnich latach patosem, ostateczną reprezentacją wszystkich jego muzycznych zamierzeń z ostatnich pięciu lat i domknięciem procesu rozpoczętego na "PBX Funicular Intaglio Zone". "Enclosure" od swego poprzednika może i mniej irytuje, ale też jeszcze mniej zapada w pamięć. Czasem nawet ładny syntezatorowy puls regularnie łamany jest chaotycznymi i niestylowymi bitami, charakterystyczna gitara pojawia się ledwie gdzieś w tle, perkusjonalia brzmią nieprzyjemnie płasko a jedyna brzmiąca jak skończona kompozycja ładna piosenka "Fanfare" tylko uwypukla w smutny sposób niezrozumiałe zagubienie Frusciantego.

Album absolutnie dla nikogo. Ani dla miłośników gitar, ani tym bardziej dla fanów elektroniki. Frusciante tonie w odstających od jakichkolwiek współczesnych muzycznych realiów eksperymentach i traci szansę na bycie istotnym nazwiskiem. Ledwie kilka śladów rozsianych na "Enclosure" wskazuje, że może istnieć jeszcze cień szansy. 3/10 [Wojciech Nowacki]

25 kwietnia 2014


"1926" uznany został za najciekwaszy powiew nadmorskiego post-rocka w 2012 roku. Intrygująco osadzony w trójmiejskiej rzeczywistości, zamiast wpisywać się w smutny nurt redukowania post-rocka do melodyjnego metalu z melancholijnymi okładkami nawiązywał do najciekawszych tradycji alternatywy lat 90-tych. Kierunek ten kontynuują dwie kolejne, równolegle wydane EPki: "Bury The Ghost" oraz "Orphans". To nadal, przynajmniej pod względem formalnym, post-rock w stylu Godspeed You! Black Emperor, choć nie tak monumentalny i z szerszymi inspiracjami. W ponad 20-minutowych kompozycjach znajdziemy bowiem nie tylko post-rockowe kaskady, ale również czytelne ślady i shoegaze'u, i noise'u, i amerykańskiego indie spod znaku Sonic Youth. Szkoda tylko, że ogólne wrażenie psuje umieszczony na "Orphans" okropny i niezrozumiały cover "Hope of Deliverance" Paula McCartneya. Piosenki zresztą okropnej również w oryginale.

Kaseciarz i jego pierwszy materiał "Surfin' Małopolska" był chyba pierwszym polskim bandcampowym wydarzeniem. Jakość lo-fi demówki, absurdalny punkt wyjściowy, ale skoro może być surf-rock znad Wełtawy, to dlaczego nie znad Wisły, i wreszcie po prostu bardzo dobry materiał. Pod zasłoną surf-rocka skrywał się jednak wysokiej jakości noise, wzbudzający tęsknotę za dawną trójmiejską sceną i nieodżałowanym zespołem na literę Ś. "Motörcycle Rock And Roll" przynosi po pierwsze lepszą produkcję, przy zachowanej jednak surowości brzmienia,  mniej tajemnicy, więcej zadziorności i bardziej piosenkowy charakter, w końcu pojawiają się i wokale. Może nie tak świeżo, jak za pierwszym razem, ale surf-noise to nadal jedna z najciekawszych krajowych propozycji.

Pan Stian już na naszych łamach gościł. Na EPce "Drugi ulubiony organ" chciał emigrować na Księżyc a spoken-wordowy charakter naprawdę udanie równoważyły ciekawe, głównie elektroniczne podkłady. Zeszłoroczny album "Złamane obietnice" pokazał Pan Stian jako zespół. Sebastian Pypłacz nadal eksponował swoje liryki, przy okazji rozwijając się wokalnie, ale najważniejsza zmiana dotyczyła muzyki. Żywy gitarowy rock, do tego mocno osadzony w bluesie. Spokojnie jednak, mimo Górnośląskiego pochodzenia, słuchacze nie musieli obawiać się bluesa a'la Dżem. "Złamane obietnice" to album zarazem klasyczny i świeży.

Przed miesiącem jednak Sebastian Pypłacz debiutował po raz kolejny, wydając EPkę "MurMur" po raz pierwszy pod swym nazwiskiem. Jako Pan Stian stawiał na słowa i poetykę, jako Meet The Ambient eksperymentował z ambientową elektroniką. Całkiem naturalnie zatem z połączenia obu tych wcieleń otrzymujemy... Sebastiana właśnie. "MurMur" to niespełna dwadzieścia minut profesjonalnych i ciekawych dźwięków oraz pełnej wreszcie integracji muzyki i słowa. Polecam zdecydowanie i czekam na więcej. [Wojciech Nowacki]

22 kwietnia 2014


NILS FRAHM Spaces, [2013] Erased Tapes || Nils Frahm i Ólafur Arnalds to dwa pierwsze imiona, które przychodzą do głowy na myśl o fuzji współczesnej klasyki z alternatywą. Za Arnaldsem stoi w pierwszym rzędzie równie nieprzemijalna, co lekko pretensjonalna moda na Islandię. Jednak już przy okazji relacji z bajecznego koncertu Frahma, pozwoliłem sobie opowiedzieć się bardziej po jego stronie. Z jednej strony jest pianistą bardziej klasycznym niż Arnalds, z drugiej zaś odważniej eksperymentującym, porusza się też po znacznie szerszym spektrum emocjonalnym niż jego kolega.

Jesienne koncerty Frahma promowały jego ostatni album "Spaces", który tylko teoretycznie zaszufladkować można jako koncertowy. W przypadku tak niejednoznacznej muzyki niełatwo również rozdzielić działalność albumową i koncertową artysty. Model wydawania regularnych albumów pochodzi przecież ze świata muzyki rozrywkowej, podczas gdy świat muzyki klasycznej od zawsze opierał się na żywych wykonaniach. W efekcie, mimo pokaźnej dyskografii, Nils Frahm, zawsze chętnie wdający się w urocze rozmowy z fanami przy stoliku z merchandisem, zagadywany był przez nich na której płycie znaleźć mogą kompozycje, które właśnie usłyszeli. Problem polegał na tym, że w większości przypadków na żadnej.

Tak w głowie Nilsa pojawiła się idea płyty "Spaces", wydawnictwa w ostateczny sposób oddającego doświadczenie koncertu Frahma. Na albumie znalazły się zatem starannie dobrane i najlepsze fragmenty jego występów zarejestrowanych na przestrzeni lat 2012-2013. Mamy tu zatem kompozycje z wcześniejszych albumów pianisty, swobodne i improwizowane wariacje na ich temat oraz cały szereg utworów, które nigdy nie doczekały się studyjnego wcielenia. Po części zatem album koncertowy, po części kompilacja, faktycznie jednak powinien zostać zakwalifikowany jako regularny (i najlepszy) album Frahma, który sam zaproponował najwłaściwszy klucz do jego interpretacji. "Spaces" to nowa jakość, field recording bazujący na nagraniach z koncertów.


Klamrą spinającą album są dwa utwory, "Says" i "Hammers". "Says" rozbrzmiewa zaraz po żartobliwie dubowym wstępie, elektroniczny, bazuje na gradujących pętlach syntezatorów i pianina. "Hammers" pojawia się w drugiej połowie, rozdzielając kruche na ogół kompozycje zadziorną szybkością i niby przypadkowo zarejestrowanym wokalem Frahma. Końcówka albumu znów rozmywa się w delikatnych fortepianowych melodiach i prostych utworach, jak niezarejestrowany do tej pory "Went Missing", ale "Spaces" ma do zaoferowania daleko więcej.

"For-Peter - Toilet Brushes - More" rozpoczyna się od syntezatorowych plam, by poprzez potraktowanie fortepianu jako instrumentu perkusyjnego za pomocą... toaletowych szczotek, przerodzić się niemal w rozpędzoną piosenkę. "Improvisation For Piano, Laughs, Coughs And A Cell-Phone" to utwór, który dał początek idei "Spaces", z typowym dla Frahma humorem oddaje bowiem jego spontaniczność i niezbędną dla niego interakcję ze słuchaczami, będącymi zasadniczym elementem tworzonej przez niego muzyki, niemożliwym przecież do odtworzenia w studiu. Wreszcie "Said And Done" to niemal brutalny minimal, oparty na uderzeniach w klawisze, ale inkrustowany melodią.

Frahmowi należą się gratulacje. Nie tylko w pełni oddał kompleksowość i unikatowość własnych występów, ale i jednocześnie nagrał swoje najlepsze wydawnictwo, absolutnie uniwersalne i zasługujące na miejsce w każdej domowej kolekcji, niezależnie od codziennych gustów słuchacza. 8/10 [Wojciech Nowacki]

21 kwietnia 2014


INDIANS Somewhere Else, [2013] 4AD || Dania, paradoksalnie najbardziej tajemnicza część Skandynawii, dała nam już m.in. Efterklang. Muzycznie nie tak hype'owana jak Szwecja i Norwegia regularnie jednak eksportuje niezwykle ciekawych wykonawców i wyjątkowe albumy, choć nie zawsze przebijają się do szerszej świadomości. Znów za pośrednictwem labelu 4AD dała nam Indians, projekt za którym skrywa się niejaki Søren Løkke Juul a jego debiut "Somewhere Else" to płyta, która zdecydowanie zasługuje na większą uwagę.

Występując wcześniej w trzech lokalnych zespołach jako wokalista-klawiszowiec postanowił zmierzyć się z solową działalnością. Mając zaledwie parę ukończonych piosenek i jeden singiel na koncie otrzymał ofertę od 4AD nagrania dla nich całego albumu. Nie jest to oferta, którą można odrzucić, z pewnością również motywuje do zmierzenia się ze sobą. Søren zatem zaszył się w samotności w domu swoich przyjaciół w oddalonym od świata szwedzkim miasteczku i dzięki systematycznej pracy, alienacji i kontaktowi z naturą (ważnemu na tyle, że zawdzięcza mu swój artystyczny pseudonim) skomponował całość materiału na "Somewhere Else".

Przedziwna jest to płyta. Najwłaściwszym dla niej określeniem było by "album jednego utwóru", gdyby nie pejoratywny wydźwięk takiego stwierdzenia. Rzecz w tym, że świadomie czy nie (a wolę myśleć, że tak), cały album podporządkowany jest jednej kompozycji, finałowemu i tytułowemu "Somewhere Else". Całość jest tak skonstruowana, jakby wszystkie utwory, powoli, ale intensywnie eskalujące zmierzały ku wielkiemu emocjonalnemu wytchnieniu jakim jest "Somewhere Else", jedna z najlepszych kompozycji jaką miałem przyjemność usłyszeć w zeszłym roku. Wielką przyjemność.


Większość piosenek utrzymana jest na równym, rozmarzonym poziomie, choć dominującą tu dream-popowa stylistykę przełamuje dziwny folk w utworach "I Am Haunted" i "Cakelakers". Prawdziwie fascynujące jest jednak odkrywanie poutykanych tu i ówdzie drobnych okruchów, jakoby zapowiadających finalne "Somewhere Else". W "Birds" słyszymy charakterystyczne frazowanie Sørena, melodia "Magic Kids" brzmi jak bezpośredni wstęp do "Somewhere Else", taką rolę pełni jednak "Melt". Mamy tu znów charakterystyczny wokal, emocje eskalują niemal nieznośnie w oczekiwaniu na wytchnienie, wreszcie słowa everything just went away / from the start bezpośrednio zapowiadają "Somewhere Else".

Everything feels right / right here / right from the start słyszymy w tej fascynująco pięknej kompozycji. Świeżość i tęsknota zarazem, emocjonalna ulga i zadziwienie jak wszystkie elementy poutykane po całym albumie zapadają się tutaj w jedną całość. Z tego punktu widzenia płyta ta jest majstersztykiem. Prawdą jest jednak to, że żadna inna piosenka nie dorównuje tytułowej. Nie jestem bynajmniej pewien, czy album wypełniony utworami takimi jak "Somewhere Else" nie był by nadużyciem i emocjonalną torturą. Wolę widzieć w tym świadomą decyzję Indians, artysty, który już udowodnił jak wielkim talentem może się poszczycić. 7/10 [Wojciech Nowacki]

10 kwietnia 2014


MÚM Smilewound, [2013] Morr Music || Jesienne koncerty Múm były słodko-gorzkim doświadczeniem. Zespół, choć w zmienionym składzie, potrafi bezbłędnie odtworzyć czar sprzed ponad dekady, ale z prezentacją nowego ma już wyraźne problemy. Owszem, większość słuchaczy z zasady odrzuca nowe wcielenie Múm, które wyłoniło się w 2007 roku. Je jednak cenię dość zasadniczą zmianę brzmienia, poszerzenie instrumentarium i przesunięcie akcentów z elektroniki w stronę indie-folku. Problemem zatem jest samo "Smilewound", będące płytą po prostu słabą.

Czasem starają cię nawiązać do wesoło-freak-folkowego wcielenia z "Go Go Smear The Poison Ivy", jak w "When Girls Collide". Czasem nowe wokalistki kopiują wczesne brzmienie Múm, jak w "Underwater Snow", ale kompozycyjnie żadne z tych rozwiązań do nikąd nie prowadzi. Nadanie melancholijnej głębi "Slow Down" polega na niemiłosiernym rozwleczeniu tej piosenki i już na tej wysokości album traci zdolność podtrzymywania uwagi.


"One Smile" okazuje się całkiem miłe, singlowy "Candlestick" na moment wyrywa album z ogólnego marazmu, choć i tak w przeciwieństwie do starszych singli Múm nie jest w stanie zakotwiczyć się w pamięci. Wyróżniają się "Sweet Impressions" oraz "Whistle", ale tylko jako koncepcyjne ciekawostki. Pierwszy bowiem utwór to cover piosenki Hjaltalín z ich drugiego albumu "Terminal" (pytanie po co). Drugi, zamieszczony jako bonus, to wcześniejszy singiel z gościnnym udziałem... Kylie Minogue, ale czy melancholijnie wzdycha i szepcze popowa supergwiazda czy wokalistki Múm również ciężko rozpoznać.

"Go Go Smear The Poison Ivy" i "Sing Along To Songs You Don't Know" były oczywiście albumami diametralnie innymi niż trzy pierwsze płyty klasycznego Múm, ale pełne były ciekawych pomysłów, intrygujących rozwiązań oraz, po prostu, fajnych melodii. Każdy z tych trzech elementów stanowi poważny brak "Smilewound", które tym samym jest pierwszą tak naprawdę poważniejszą wpadką Múm. 4/10 [Wojciech Nowacki]

9 kwietnia 2014


WASHED OUT Paracosm, [2013] Sub Pop || "Within And Without" brzmiało jak perfekcyjny soundtrack do sobotniego poranka w łóźku. Komfortowa, pościelowa atmosfera była tak dojmująca i oczywista, że dopiero później można było zdać sobie sprawę z identycznego przekazu okładki pierwszego albumu Washed Out. Nawet żywsze (i bardzo udane) single "Eyes Be Closed" i "Amor Fati" nie mogły przełamać tego skojarzenia. Światło zza zasłon, zmięta pościel, śniadanie do łóżka. I bardzo dobry album.

"Paracosm" zaczyna się niemal dosłownie w tym samym momencie. W krótkim instrumentalnym intrze poranek trwa nadal, ale powoli przenosi na zewnątrz. Weekend's almost here now / It's getting warmer outside / It all feels right słyszymy w piosence "It All Feels Right" i upewniamy się, że Ernest Greene nadal doskonale i w pełni świadomie kreuje porządaną atmosferę. Tym większa szkoda, że tym razem zawodzą muzyczne środki.


Tego, że Greene nie pozostanie w zamierającej niszy chill-wave'u można było być pewnym, podobnie jak tego, że w większym stopniu sięgnie po żywe instrumenty. Tym razem wybrał sobie stylistykę słoneczno-popowej psychodelii lat 60-tych, lekko hippiezującą i oczywiście przełożoną na język współczesnej elektroniki. Neo-psychodelia i żywe instrumenty charakteryzują "Paracosm" w takim samym stopniu jak jej aranżacyjne przeładowanie, jednorodność i kompozycyjna miałkość.

Piosenki przepływają całkowicie nierozróżnialnie jedna w drugą, spójny klimat nie był bynajmniej wadą na "Within And Without", ale tutaj zatopiony został w dźwiękowej magmie bogatych aranżacji, którym nie towarzyszą pomysły na wyraźniejsze melodie. Płyta brzmi tak gęsto, że tytułu utworu "Weightless" nie można traktować inaczej niż ironicznie.


Album przepływa zbyt szybko by przykuć uwagę, przy staraniach o głębsze przesłuchanie zaczyna lekko męczyć. Senny wokal Greene'a, skryty pod warstwami efektów, nie wymaga większej uwagi, wszystkie teksty to tylko prosty weekendowy eskapizm. Nie znaczy to jednak, że poszczególne kompozycje są złe. Poza w oczywisty sposób najlepszym i od razu wyróżniającym się "All I Know", zdecydowanie zyskują po wyjęciu z kontekstu albumu. Jako całość jednak "Paracosm" nie przekonuje. 4/10 [Wojciech Nowacki]

8 kwietnia 2014


WARPAINT Warpaint, [2014] Rough Trade || Pojawiły się w 2010 roku, wieści o nich zataczały coraz szersze kręgi, każdy niemal po zetknięciu się z Warpaint ulegał ich czarowi. Oprócz znakomitego debiutu dziewczęta miały już na koncie równie udaną epkę, wokół zespołu pojawiały się pewne znane nazwiska, żeby wspomnieć Johna Frusciante czy Josha Klinghoffera. Trzeba wreszcie przyznać, że dziewczęcy zespół rockowy to w dalszym ciągu nieczęsto spotykana i automatycznie intrygująca idea.

Siła Warpaint opierała się na kliku składnikach. Po pierwsze, lejące się melodie oparte na chwytliwych wielo- i pogłosach. Po drugie, niebanalne kompozycje, często łamane niespodziewaną zmianą tempa czy emocjonalnym skokiem, ale w dalszym ciągu spójne i skończone. Wreszcie po trzecie, atmosfera, hipnotycznie kojąca, ale z podskórnym napięciem, sięgająca po klasyczne, choć niekoniecznie najbardziej wtedy popularne wzorce: od shoegaze'u po The Cure.

Po czterech latach można było o Warpaint niemal zapomnieć. Aż pojawił się singiel "Love Is To Die", przynajmniej mnie mocno rozczarowujący, ze zgrzytającą zmianą tonacji w refrenie, niby najbardziej w karierze Warpaint popowym, ale dalekim od zwiewnej lekkości jakiejkolwiek kompozycji z "The Fool". Rzadko pierwszy udostępniony utwór okazuje się dziś reprezentatywny dla nadchodzącego albumu w przypadku wykonawców tak utalentowanych i intrygujących jak Warpaint. Tym większe rozczarowanie, gdy okazało się, że "Love Is To Die" to najbardziej wyróżniająca się na płycie piosenka i zarazem najbardziej chwytliwa. I tylko dlatego, że zdążyliśmy się z nią mocno osłuchać i przyzwyczaić.


Na "Warpaint" brakuje bowiem przede wszystkim melodii. Ich przebłyski pojawiają się w "Feeling Alright" i "Drive", reszta jednak zlewa się w atmosferyczną, choć jednolitą i przy powierzchownym kontakcie nierozróżnialną całość. A brak wyraźniejszych melodii niespecjalnie zachęca do głębszego wsłuchania się. Podobnie jak brak drugiego jak dotąd charakterystycznego dla Warpaint elementu, czyli niebanalnej konstrukcji kompozycji. Wyróżnia się jeszcze jako tako atmosferyczne "Keep It Healthy" i psychodelizujące "Disco//Very", ale reszta albumu brzmi jedynie jak zapis luźnego jamowania w studiu. W czym jest nawet pewien urok, zwłaszcza gdy na powierzchnię wypłynie hipnotyczna linia basu w "Hi" czy syntezator w "Biggy".

Zostaje zatem klimat, ale to za mało do utrzymania poziomu "The Fool" i "Exquisite Corpse". Za nazwaniem albumu "Warpaint" stał fakt, że jest pierwszym wydawnictwem stworzonym w pełni po ustabilizowaniu się składu grupy w 2009 roku. Najwidoczniej Warpaint są lepszym powstającym zespołem niż zespołem już uformowanym. Przynajmniej jeszcze nie. 5/10 [Wojciech Nowacki]

7 kwietnia 2014


ELBOW The Take Off And Landing Of Everything, [2014] Fiction || Zjawiskowy debiut, Mercury Prize za czwarty album, najnowszy, szósty już, debiutuje w Wielkiej Brytanii na pierwszym miejscu. A mimo to, Elbow nadal pozostaje archetypem zespołu niedocenianego. I szczerze mówiąc, już mi to zbytnio nie przeszkadza. Kto zazdrośnie strzeże Elbow jako "swój" własny ulubiony zespół, może być spokojny. Komfortowi niemal intymnej więzi z Elbow niespodziewany sukces "The Take Off And Landing Of Everything" niczym nie zagrozi.

"Asleep In The Back" był wielkim albumem, dwa kolejne niewiele mu ustępowały, "The Seldom Seen Kid" mu dorównywał, być może dlatego, że przyniósł lekką odmianę brzmienia w stronę niemal słodko-stadionowego patosu, ale przy zachowaniu znakomitych pomysłów na wielkie kompozycje. Pomysłów, których zabrakło niestety na "Build A Rocket Boys!". Została słodycz, ale zniknął zespół a piąty album Elbow brzmiał bardziej jak szkicownik luźnych idei na solową płytę Guy'a Garvey'a.

Rozstania przykra rzecz. Jednak koniec wieloletniego związku Garvey'a wydawał się być iskrą potrzebną Elbow do odzyskania dawnego żaru. Poniekąd potwierdzały to pierwsze opinie o "The Take Off And Landing Of Everything". Rzekomo powrócić miała dawna pijacka agresja, napięcie w tekstach i w muzyce a zespół miał opuścić odkrytą w ostatnich latach przyjemną niszę muzyki dla zadowolonych panów w średnim wieku. Dobra wiadomość jest taka, że "The Take Off And Landing Of Everything" jest faktycznie innym albumem niż "Build A Rocket Boys!". Zła, że niekoniecznie albo niewiele lepszym.


Znów słychać tutaj zespół, na "Build A Rocket Boys!" w większości ledwie skromnie akompaniujący w tle. Ale Gurvey tym bardziej nie daje o sobie zapomnieć choćby na chwilę. Tym razem strategia jest inna, "The Take Off And Landing Of Everything" jest płytą absolutnie prześpiewaną. Gurvey jest wyśmienitym wokalistą, jego głos to wyjątkowe narzędzie, tutaj jednak zdecydowanie nadużywane. Nie dość, że nie pozwala choćby na moment przejąć wiodącej roli muzyce, to jeszcze sprawia przykre wrażenie, że do tego, co niegdyś potrafił przekazać jedną brutalnie celną frazą, dziś potrzebuje paru zwrotek i powtórzeń refrenu a czasem i połączenia paru kompozycji w jeden utwór (jak "Fly Boy Blue / Lunette" i "Real Life (Angel)").

Większość też kompozycji oscyluje między 5-7 minutami nie oferując żadnego progresu. O ile bardziej odświeżające by było skrócenie części z nich o połowę, przy jednoczesnym zachowaniu jednego, dwóch dłuższych utworów jako emocjonalnych dominant albumu (jaką z pewnością jest utwór przedostatni, tytułowy zresztą). Bottle i fuckers w kroczącym, barowym "Charge" agresji nie czyni, w ostatecznym rozrachunku album okazuje się zestawem bardzo równych i bardzo ładnych piosenek. Na tyle ładnych i równych, że na wysokości "My Sad Captains" robi się to już nieznośne.

Wspomniane tytułowe "The Take Off And Landing Of Everything" to rozdzierająco rozśpiewane Elbow jakie lubimy. Coś muzycznie innego pojawia się na szczęście w "Colour Fields" i "Honey Sun", podniośle kuliminującym, ale opartym na jamowym początku i perkusyjnym automacie. Singlowy "New York Morning" to też Elbow'owy klasyk, choć mocno ocierający się o U2. Podobnie jak "Real Life (Angel)" zmierzające w stronę Coldplay. Stąd być może pierwsze miejsce albumu w UK. Elbow bynajmniej nie tracą na tożsamości, ale najwidoczniej nawet najsilniejsze emocjonalne przeżycia nie są już w stanie wyciągnąć ich ze swojej strefy komfortu, którą odnaleźli w ostatnich latach. 7/10 [Wojciech Nowacki]

3 kwietnia 2014


Cześć i czołem! Nasz kraj odwiedziła w końcu wiosna (nieśmiało bo nieśmiało, ale jednak...). Znów zabrano nam godzinę snu, co poszczególnym jednostkom może objawiać się między innymi notorycznymi spóźnieniami do pracy i wzmożonym zapotrzebowaniem na kofeinę. Moi drodzy, teraz powiem co się stanie. Ten odcinek utonie w deszczu. I trochę w Rosji. Ale nie do końca. W każdym razie... zanim to nastąpi, chciałabym opowiedzieć wam o pewnym zjawisku (bynajmniej nie atmosferycznym). 

Otóż wiele stron poświęconych muzyce, wydaje składanki (Wojciechu, dlaczego my jeszcze tego nie robimy?!). Jedne są słabe a inne są całkiem spoko. Wśród tych drugich znalazła się kompilacja zatytułowana "Cold Wind Is A Promise Of A Storm". Jest to właściwie wydanie dwupłytowe. Zebrano na nim polskich artystów z gatunków post-rock, ambient czy post-metal. Utworów jest aż dwadzieścia a każdy z nich należy do innego zespołu, tak więc jest w czym wybierać i jest czego słuchać. Jeśli zastanawiacie się kto odpowiada za stworzenie tego projektu, nie pozostaje nic innego jak tylko wyeksplorować bandcampa.

Teraz będzie o pogodzie (ducha) a potem o Rosji (w kontekście innym niż Wam się wydaje). Deszcze padają we Włoszech głównie wiosną i jesienią. Ideą, która towarzyszyła powstawaniu składanki, o której za moment opowiem była wizja muzycznego obrazu deszczu. Deszczu spersonalizowanego, traktowanego bardziej jako stan ducha aniżeli fizyczne zjawisko. Za wydawnictwo odpowiedzialna jest niezależna wytwórnia płytowa Seashell Records (label trochę z Palermo a trochę z Berlina). "Pluviôse" został wydany 7 września 2013 roku i zawiera dziewięć utworów, pochodzących z różnych stron świata. Z dumą możemy podkreślić, że na pierwszej pozycji znajduje się utwór Tobiasza z Coldair! A jeden z moich ulubionych, to ten.

Na zakończenie czeka Was wycieczka na wschód. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich wydawnictw nie będzie to składanka. Współautorką projektu jest rosyjska poetka mieszkająca w Polsce, której tożsamość pozostaje tajemnicą. Poprosiłam Macieja Domagalskiego (współautora) o krótki opis projektu: Kluczowym elementem są teksty, które powstały jako kolaże fraz zaczerpniętych z internetu. W pewnym stopniu dotykają rosyjskiej rzeczywistości (polityka, kościół), ale są dalekie od dosłowności, dają duże pole do interpretacji. Muzyka robi za tło, powstała do wcześniej nagranych tekstów. Jest w 100% sklecona z mniej lub bardziej przetworzonych sampli, jakieś tam moje prywatne, naiwne spojrzenie na glitch. Brzmienie celowo kiepskie, bo jestem twardogłowym wyznawcą lo-fi. Potem jeszcze zapytał czy da się tego w ogóle słuchać. I odpowiedź na to pytanie, to już Wasze zadanie! [Agnieszka Hirt]

2 kwietnia 2014


GRIZZLY BEAR Shields: B-Sides EP, [2013] Warp || Nie znoszę specjalnych wzbogaconych edycji ukazujących się plus minus rok po właściwym albumie, jest to jedna z najgorszych i najbardziej nieuczciwych praktyk na rynku muzycznym. Niestety, coraz bardziej powszechna. Problem w tym, że kierowana jest głównie do największych fanów, przypadkowi słuchacze obejdą się bez dodatkowego dysku z nowymi utworami, odrzutami czy żywymi nagraniami. Grizzly Bear akurat zaproponowali w miarę eleganckie rozwiązanie. „Shields”, jedna z najważniejszych i najlepszych płyt rockowych ostatnich lat, ukazała się w dwupłytowej edycji rozszerzonej „Shields: Expanded”, ale dodatkowy dysk można zakupić również osobno jako epkę „Shields: B-Sides”. Z tym, że wyłącznie w mp3 lub na winylu.

Latem 2011 roku grupa podjęła pierwszą próbę nagrania następcy „Veckatimest”, albumu, który okazał się wielkim sukcesem i promowany był szeroko zakrojoną trasą koncertową. Może zmęczenie i oczekiwania, może niesprecyzowane napięcie w zespole, a może mityczne światła Marfy sprawiły, że z sesji tej na „Shields” trafiły tylko dwie kompozycje (ale za to najlepsze, „Sleeping Ute” i „Yet Again”). Drugie podejście, już w innym miejscu, okazało się tym właściwym a nagrania z dwutysięcznego miasteczka Marfa w Teksasie trafiły na półkę owiane lekką tajemnicą.


Trzy dema z Marfy pokazują, że w czasie sesji faktycznie wibrowały w zespole podskórne emocje. „Taken Down” czerpie bezpośrednio z tradycji amerykańskiego folku, stopniowo jednak jego atmosfera rozdzierająco wręcz się zagęszcza. „Everyone I Know” to krótka i po prostu smutna piosenka. Pochmurne „Will Calls” dociera zaś do granic agresywności, choć jest to oczywiście agresja w wykonaniu Grizzly Bear. Co ciekawe, choć to zaledwie dema, nie odbiegają jakością dźwięku znacząco od dwóch odrzutów z właściwej sesji do „Shields”. W „Listen and Wait”, poza firmowym napięciem w wokalu i radio-friendly długością, nic nie wskazuje dlaczego akurat ta piosenka została wybrana na nieformalny singiel promujący to wydawnictwo. Ale „Smothering Green”, stopniowo nabierający rozmachu lo-fi walczyk, należy do najlepszych kompozycji Grizzly Bear.

Na cyfrowej edycji „Shields: B-Sides” znalazły się trzy remiksy. I nie oszukujmy się, możemy filozofować o sztuce remiksu i dekonstrukcji oryginału, ale najczęściej oczekujemy guilty pleasure w postaci ulubionej piosenki na epickim bicie. Niestety, tym większym rozczarowaniem okazuje się remiks „Gun-Shy” Lindstrøma, brzmiący jak tysiące przypadkowych amatorskich przeróbek z YouTube’a. Za podejściem Nicolasa Jaara do „Sleeping Ute” stał faktycznie koncept, charakterystyczny gitarowy motyw brzmi tutaj wręcz upiornie, szkoda jednak, że całość lekko się rozmywa nie prowadząc do żadnej konkluzji. Na tle tych dwóch skrajnych podejść typowo, lecz satysfakcjonująco prezentuje się dopiero „A Simple Answer” w remiksie Liars. 6/10 [Wojciech Nowacki]