11 maja 2014

Recenzja We Call It A Sound "Trójpole"


WE CALL IT A SOUND Trójpole, [2014] self-released || Gdy naczytacie się o koncepcie stojącym za “Trójpolem” mogą was dopaść wątpliwości. Album podzielony na trzy części, dubową, r’n’b, folkową, zwłaszcza w polskich warunkach stylistycznie lekko niebezpieczne, grozi brakiem spójności i naturalności. Na szczęście „Trójpole” okazuje się płytą daleko bardziej uporządkowaną niż wcześniejsze dokonania We Call It A Sound, zaskakująco spójną i windującą duet w dojrzalsze i ciekawsze rejony.

„Homes & Houses” było próbą odnalezienia się w świecie avant/synth-popu, nieufnie traktowana w kraju elektronika zawsze zasługuje na kolejne odkrycie, materiałowi temu zdecydowanie brakowało jednak kontroli i wyraźniejszych melodii, choć w efekcie okazał się przynajmniej całkiem niezłą podstawą dla remiksów. We Call It A Sound zredukowało się następnie do duetu braci Majerowskich i być może wzajemne braterskie współinspirowanie się kolejnymi pomysłami pomogło pchnąć We Call It A Sound w bardziej intrygujące strony.

Strony te bynajmniej nie rozbiegają się, lecz splatają się ostatecznie w jedną całość. Spośród trzech hipotetycznych części „Trójpola” najłatwiej wychwycić finalną folkową, ale swoiście pojmowany folk przewija się tu wcześniej, również na poziomie tekstów. „Tatarak” wykorzystuje stosunkowo łatwy lirycznie motyw i z lekko bagiennego pulsu wyłania się energiczna, uporządkowana piosenka, na długo przed oczywistym, folklorystycznym wstępem do „Na Dalekiej”.

Słowa są istotną nowością w twórczości We Call It A Sound. Zwrot w stronę języka polskiego może łatwo okazać się manewrem nieudanym, lecz w przypadku „Trójpola” jest to kolejny wielki plus. Teksty nie wydają się skupiać się na jakimś zasadniczym przekazie, bardziej przypominają najczęściej dość zręczną zabawę słowem i dźwiękiem, jaką w naturalny, ale nie przez wszystkich umiejętnie wykorzystywany sposób oferuje polszczyzna. W tekstach czuć lato na dworze, obok współczesnych kolokwializmów pojawiają się tradycyjne folkowe motywy, w efekcie wyłania się tu obraz (wielko)polskiej wsi, gdzie obok słonecznego pola rzepaku spokojnie rozsypuje się betonowy przystanek PKS.

Wokale, delikatnie mówiąc, do najmocniejszych stron We Call It A Sound nie należały, paradoksalnie zmiana języka wyraźnie pomogła. Polszczyzna wymogła większe wplecenie słów w muzykę, bardziej uporządkowana struktura piosenek wymusiła większą kontrolę nad głosami, choć nadal zdarza się przeszarżować z własnymi możliwościami (frazowanie w „Bajkach” i sylabizujące „W Pełnym Słońcu”). We „Fluorescencjach”, jednej z najbardziej udanych piosenek, wokal nadal jest lekko wysiłkowy, ale całkowicie kontrolowany przez świetną kompozycję.


Początek płyty, z lekko pustynną motoryką, koronkowymi gitarami i produkcyjnymi ozdobnikami, wydaje się być pierwszą (jedyną?) polską odpowiedzią na to, co od paru lat w muzyce alternatywnej proponuje Yeasayer, bynajmniej bez oskarżeń o wyraźne kopiowanie. W trójce „Wstręt” – „Tatarak” – „Barwy Ochronne” mamy po prostu tak samo udanie wyważone proporcje między niebanalnym a przebojowym, naturalnym a pomysłowo zaaranżowanym.

W centralnym punkcie albumu tkwią wspomniane już „Fluorescencje”, w synth-popowym otoczeniu o mocnym retro posmaku, którego nie powstydził by się Com Truise. Pastele i neony lat osiemdziesiątych płynnie jednak przechodzą w folkowe zaśpiewy, dalekie jednak od ludowych klisz pojawiających się swego czasu w polskiej muzyce rozrywkowej. Bracia umiejętnie sięgnęli po lokalne tradycje, ale ze współczesnego punktu widzenia i obojętnie czy słyszymy klarnet w „Na Powiach” czy syntezatorowe plamy w „Smugach”, czujemy, że ten w ostatecznym rozrachunku „synth-folkowy” kierunek całego „Trójpola” jest najbardziej pożądanym na przyszłość. 7/10 [Wojciech Nowacki]