27 czerwca 2014


LANA DEL REY Ultraviolence, [2014] Polydor || O tym, jak istotnym zjawiskiem w popkulturze jest Lana Del Rey świadczy to, że praktycznie niemożliwym jest pisać i rozmawiać wyłącznie o jej muzyce. Owszem, wydanie drugiego albumu przynosi zwyczajową porcję porównań do debiutu, rozważania na temat utrzymania (lub nie) poziomu, poszukiwania zmian i rozwoju. Ale w przypadku Lany nadal istotniejsze są pytania o jej tożsamość. Jest kreacją czy nie. Jeśli tak, to czy odpowiada za nią sama, czy złowroga wytwórnia a może nadal tata, którego konto na Twitterze poświęcone jest dziś niemal w całości córce a nie handlu domenami. Czy naprawdę jest dziś tak ponura, czy naprawdę chce umrzeć młodo, czy jej teksty są feministycznym antidotum na wszechobecną radość popu czy submisywnymi fantazjami na temat autodestrukcji?

Tymczasem już przy okazji "Born To Die" pisałem, że Lana Del Rey jest w takim samym stopniu artystyczną kreacją, co praktycznie każdy w świecie muzyki (nie tylko) rozrywkowej. Jej postać wyróżnia się jednak totalnym dopracowaniem i perfekcyjną świadomością. Publicystyka do dziś nie rozszyfrowała Lany a rozpisując się o jej życzeniu śmierci tylko udowadnia, że całkowicie zapomniała o istnieniu Elisabeth Grant. Emocje Lany podsuwane są nam pod nos na zakrwawionej tacy, o tym, co czuje Lizzy wiemy bardzo mało albo zupełnie nic. Ale nie należy wątpić, że przynajmniej część jej własnych doświadczeń użyta została jako podstawa dla "Ultraviolence". Podobnie jak Stefani Germanotta do stworzenia Lady Gagi wykorzystuje swoje ciało, Lana Del Rey jest projekcją duszy Lizzy Grant.

Po niecałym tygodniu od premiery "Ultraviolence" opinie zgrupowały się w dwóch obozach, płyta jest albo nudna, albo lepsza od "Born To Die". Rozumiem nieprzychylnych, minorowa atmosfera i tempo "Ultraviolence" nie muszą i pewnie nie powinny trafić to każdego, są to jednak głównie ci, których Lana nie przekonywała już od początku. Nowym albumem niestety ciężko będzie jej zyskać sobie nowych miłośników, ale wystarczy przecież ponad milion fanów, którzy kupili "Born To Die" w samych Stanach Zjednoczonych. Reszta nie będzie miała możliwości dostrzec imponującej zmiany jakościowej muzyki Lany Del Rey i ominie ich jeden z najistotniejszych albumów współczesnego popu.

Zniknęły hiphopowe elementy i irytujące pseudo-taneczne zabiegi produkcyjne. Patetyczne orkiestrowe aranżacje zredukowane zostały do śladowego minimum. Produkcyjne mankamenty znikały już na "Paradise", zbiorze świetnych singli, kompozycyjnie utrzymanych jednak w stylu "Born To Die". "Ultraviolence" przynosi zmianę w samym kształcie piosenek, ale po miejscami płaskim i jakby nieprzystającym do stylu i wizerunku debiucie, największą nadzieję miałem na prawdziwe żywe aranżacje. I to właśnie otrzymujemy, prawdziwe gitary, żywą perkusję, produkcyjną przestrzeń za którą w większości stał Dan Auerbach z The Black Keys. Lana Del Rey zyskała dokładnie takiego muzycznego partnera jakiego potrzebowała, jej muzyka zaś stała się prawdziwsza, żywa i bardziej ludzka, choć w dramatyczny sposób.


"Cruel World" to zjawiskowy wstęp i jedna z najbardziej wyjątkowych kompozycji Lany. Żywe instrumenty kreują atmosferę z początku lat 70-tych, pobrzmiewa tu lekko The Velvet Undergound i Jefferson Airplane. Napięcie budowane jest stopniowo, niemal w soundtrackowy sposób i tak oto piosenka sięga niemal siedmiu minut. Jednak kluczowy jest tu niebanalny refren i histeryczny wokal Lany, która dosłownie goes crazy. Minorowy nastrój utrzymany zostaje oczywiście w tytułowym "Ultraviolence" prowadzonym przez pianino i pląsającą gitarę w znów niebanalnym refrenie. I'm your jazz singer and you're my cult-leader śpiewa Lana w finale oferując nam kolejny muzyczny klucz. "Shades of Cool" tworzy bowiem jazzową atmosferę, bez jazzowego instrumentarium a Lana wciela się tu w diwę z lat 50-tych. Przede wszystkim jest to koronny dowód wielkiej muzycznej zmiany, gdy piosenka rozdzierająco eskaluje i pojawia się najprawdziwsze gitarowe solo.

"Brooklyn Baby" przynosi odrobinę wytchnienia od gęstniejącej atmosfery, Lana pozwala sobie na sporą dozę dowcipnej (auto)ironii gdy śpiewa I get high on hydroponic weed, And my jazz collection's rare lub My boyfriend's pretty cool, But he's not as cool as me. To jednak całkowicie poważny wers They judge me like a picture book, By the colors, like they forgot to read powinien zapaść w pamięć wszystkim obcującym z Laną Del Rey. "West Coast" nie jest bynajmniej lekką piosenką, ale z pewnością najbardziej nietypowym singlem, rytmicznym, pełzającym, wręcz nerwowym.


W połowie albumu poziom minimalnie opada, "Sad Girl" i "Pretty When You Cry" to dwie jazzująco-popowe piosenki, ale wraz z powolnym i niepokojącym na niemal trip-hopowy sposób "Money Power Glory" pojawia się kolejny potencjalny przebój. Niepokój, odrobina szaleństwa i ciągle rosnące napięcie czynią świetną kompozycję również z "Fucked Up My Way Up To The Top". Dla kontrastu finałem albumu są urokliwe "Old Money" i chyba najlżejsze w zestawie "The Other Woman".

Podobnie jak w przypadku "Born To Die" wraz z edycja rozszerzoną "Ultraviolence" otrzymujemy kilka dodatkowych utworów. Warto jednak trzymać się myśli, że są to tylko dodatki, album złożony z 14 piosenek byłby zdecydowanie za długi a bonusowe kompozycje rozbijałyby jego koncepcyjną całość. "Black Beauty" utrzymane jest w stylu płyty, ale zdecydowanie "ładniejsze". Skromne "Guns And Roses" ma lekko szkicowy charakter a "Florida Kilo" nawiązuje muzycznie do zupełnie innej Lany, niemal tej sprzed czasów debiutu.

Lana Del Rey na "Born To Die" była postacią rodem z przestylizowanych lat 50-tych, 60-tych, pod pastelowym wizerunkiem skrywającą olbrzymie frustracje i bardzo niechrześcijańskie pragnienia. Ale Ameryka się zmieniła i "Ultraviolence" jest dalszym ciągiem tej samej historii. Dekadę później Bob Dylan sięgnął po gitarę elektryczną a grzeczne dziewczęta i sfrustrowane gospodynie domowe stały się albo hippiskami na rogu Ashbury i Haight albo narkotycznymi boginiami nowojorskiej bohemy. Być może jest to historia, którą Lana Del Rey tylko odtwarza, ale jej opowieść, jej muzyka, mówi więcej niż większość dzisiejszego popu. 9/10 [Wojciech Nowacki]

25 czerwca 2014


LITTLE DRAGON Nabuma Rubberband, [2014] Because Music || Little Dragon to jeden z najsympatyczniejszych zespołów jakie można sobie wyobrazić. Świetne, energetyczne koncerty, oryginalna, ale bezpretensjonalna wokalistka, i oczywiście muzyka, przebojowa, chwytliwa i radosna, nawet wtedy gdy wpada w melancholijne tony. Rozdzierająca ballada "Twice" z nu-jazzującego debiutu użyta była już chyba w setce seriali, na grupę zwrócił też uwagę Damon Albarn a w ten sposób Little Dragon ruszyli w trasę z Gorillaz i pojawili się gościnnie na "Plastic Beach', dzięki czemu animowana formacja zyskała jedną z najlepszych piosenek w karierze. Ale pierwsza ukuta przeze mnie teoria mówi, że piosenka w serialu częściej szkodzi niż drastycznie podnosi popularność, druga zaś, że Damona Albarna bardziej się szanuje niż słucha. Dlatego to ze strony samych Little Dragon oczekiwałem ruchu, który zwrócił by na nich należną uwagę.

"Little Dragon" jeszcze jako tako odzwierciedlał chilloutowo-jazzowe zapędy Koop, duetu, który Yukimi Nagano wcześniej wspierała wokalnie. Ale to "Machine Dreams" pokazało w pełni własny, pomysłowy język grupy. Kanciaste electro-rytmy, zabawy tonacjami, aranżacyjne pułapki i wokal Yukimi, niby nie imponujący i pozornie chłodny, ale w otoczeniu dźwięków kreowanych przez pozostałych członków zespołu nabierający autentycznego żaru. Kto miał niewątpliwą przyjemność widzieć Little Dragon na żywo, wie, że dzięki wsparciu brodatych Szwedów Yukimi staje się raczej małym wulkanem niż smokiem. Dlatego też pewien byłem, że trzecia płyta będzie ostatecznym przypieczętowaniem ich sukcesu.

Ale wraz z "Ritual Union" pojawił się kłopot. Album ten pozostawił mnie zaskakująco obojętnym, do napisania o nim zbierałem się tak długo, że ostatecznie jego recenzja nigdy się tu nie ukazała. Skromność i redukcja brzmienia Little Dragon do najbardziej podstawowych składników była w tym momencie kariery błędem. Nie operowania ciszą od nich oczekiwaliśmy, single i charakterystyczne połamane rytmy tylko uwypuklały brak pomysłów na piosenki.


"Klapp Klapp" jako pierwszy singiel zadziałał niezwykle odświeżająco. Po dynamicznym jazzowym nawiązaniu we wstępie otrzymujemy autentyczny, mocno opleciony elektroniką przebój, bogaty, przestrzenny, bez zbędnych eksperymentów i w pełni zgodny z oczekiwaniami. Pierwszy i przygodny kontakt z "Nabuma Rubberband" mógł znów rozczarować, ale choć nie jest to mój wyśniony i pełny przebojów album Little Dragon, to jest zdecydowanie lepszy od "Ritual Union" i przynosi przede wszystkim drobne, ale zauważalne zmiany w brzemieniu zespołu.

Długo niesłyszane ślady dawnego nu-jazzowego wcielenia rozbrzmiewają w szurającym i niezwykle przestrzennym "Mirror". Produkcyjna przestrzeń jest właśnie największą nowością na „Nabuma Rubberband”, zwłaszcza w porównaniu ze smutnie płaskim „Ritual Union”. Śpiew Yukimi często wykorzystuje ponakładane linie wokalne, w tle obecne są elektroniczne pogłosy, w większości utworów znaleźć można wiele produkcyjnych ciekawostek, w miejsce dawniej dla Little Dragon firmowych aranżacyjnych.

Mimo brzmieniowego bogactwa jest tu bowiem jednocześnie prościej pod względem kompozycyjnym. Zespół zawsze flirtował z elektronicznym r’n’b, ale przy pomocy własnego i dość oryginalnego języka. Na „Nabuma Rubberband” jest tymczasem „normalniej”, piosenki w typie „Pretty Girls”, „Pink Cloud” czy „Cat Rider” mogą mieć obiecujące tytuły (zwłaszcza ostatnia z nich), ale okazują się zwyczajnymi, leniwymi r’n’b balladami. Najlepiej połączenie standardowego r’n’b z elektroniką wypada w finałowym i chwytliwym „Let Go”, słusznie zresztą wybranym na trzeci singiel.

W poszukiwaniach nowego języka Little Dragon wchodzą jednak na już obsadzone terytorium. Nad współczesnym r’n’b w wykonaniu Szwedów unosi się często duch Jamesa Blake’a, choćby w piosence tytułowej, załóżmy więc, że przynajmniej w teorii reprezentatywnej. Może traci na tym wcześniejsza oryginalność grupy, ale co z tego, skoro efekty są tak satysfakcjonujące. Szczególnie w jednej z najciekawszych kompozycji w zestawie, „Only One”, gdzie po pierwszej połowie wypełnionej wokalami opartymi na pogłosach nagle pojawia się mocny rytm, który szybko eskaluje wraz z głębokim basem i wokalną repetycją. Niemal Blake rodem z „Overgrown”.


Drugi singiel, „Paris”, to kolejny trafiony przebój z chwytliwym refrenem. Na plus wyróżniają się jeszcze najciekawsze „Underbart” i „Killing Me”. Pierwszy, pełen napięcia w refrenie, rozpoczyna niemal disco-przestrzeń, by później skrywać w tle prawie deep-house’owy puls. Drugi zaś to najmocniej podbita elektroniką kompozycja na płycie, pełna wspomnianych kompozycyjnych ciekawostek.

Dostaliśmy od Little Dragon zatem bardzo dobrą płytę. Zrehabilitowali się po niezbyt udanym „Ritual Union”, ale jednoczenie jestem pewien, że stać ich na jeszcze więcej. Nadal nie jest to kropka nad i którym było „Machine Dreams”, choć są blisko. Połączone wcześniejsze inspiracje tworzą najdojrzalszą jak dotąd całość. Szkoda trochę, że w brzmieniowych poszukiwaniach tracą nieco na dawnej oryginalności i odświeżającej dziwności, ale końcowy efekt jest tak stylowy, że nie mogą utracić mojej sympatii. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

24 czerwca 2014


Tam razem skrzyżowanie po części "Pocztówek z obozu" i po części "Bohemofilii". W pierwszym cyklu prezentujemy najciekawsze odkrycia z Bandcampa, moim zdaniem jednego z najistotniejszych i najciekawszych mediów muzycznych, oferującego nieprzebrane bogactwo nowej muzyki bezpośrednio od twórców, czasem za darmo, czasem z możliwością finansowego wsparcia artysty. W swej "Bohemofilli" staram się zaś odczarowywać czeską muzykę i pokazywać różnorodność sceny, tak bliskiej nam geograficznie a zupełnie nieznanej. Sceny, która ze względu na historyczno-kulturowe zaszłości, nadal żyje w wyjątkowej i chyba nierozerwalnej symbiozie z sąsiednią Słowacją.

Bandcamp, niczym MySpace XXI wieku, daje możliwości nie tylko twórcom, by rozpowszechniać swoją twórczość w profesjonalnym cyfrowym kształcie i zbierać środki choćby na publikacje fizycznych nośników, ale umożliwił też tworzenie bardzo ciekawych i sprofilowanych netlabeli. Słowacki Exitab profiluje się na elektronikę i przy pierwszym spotkaniu zaskakiwać może jak bogata i światowa jest oferta tego małego kraju. Ale w końcu popularny żart mówi, że każdy słowacki twórca elektroniki chce brzmieć jak Amon Tobin. Rozwijają się jednak zarówno sami muzycy, jak i oferta Exitab, który to label wyrasta na jedno z najciekawszych środowisk Europy Środkowej. Przyjrzyjmy się zatem ich ostatnim wydawnictwom.

Stroon, czyli Dalibor Kocián, pojawiał się już wielokrotnie na łamach "Bohemofilii", jest bowiem artystom niemal hiperaktywnym. Regularnie wydaje kolejne tytuły, będące czymś pośrednim między epkami a minialbumami, oprócz tego single, w tym choćby swojsko zatytułowany "Krakow". Współpracuje wreszcie chętnie z innymi twórcami, jak Stratasoul czy Pjoni. Początkowo przylgnęła do niego łatka "słowackiego Buriala", jego najnowsze wydawnictwo "Impermanence" wykracza jednak poza pierwotne post-dubstepowe inspiracje. Znajdziemy tu charakterystyczne dla Stroona połamane bity i głębokie basy, ale typowy ponury nastrój świetnie odświeżają i ocieplają nowości - żeńskie chóralne zaśpiewy, ale przede wszystkim piękny wibrafon. W "Things That Snail Hears" Kocián gra wyłącznie na tym instrumencie a wszystkie elementy zręcznie przeplatają się już w początkowym "Bitter Wine", całość zaś nabiera miejscami filmowego charakteru.

"Hit The Lights" to już poważniejsza i zdecydowanie mroczniejsza podróż. Jacques Kustod to producent poruszający się wcześniej po różnych i niebanalnych terytoriach. Jego debiut w barwach Exitab to dwie ponad dziesięciominutowe części tytułowej kompozycji i cztery remiksy. Jej podstawą były nagrania terenowe na przedmieściach Bratysławy, ale dzięki kolejnym produkcyjnym warstwom, poutykanym tu i ówdzie drobnym hałasom, zniekształceniom, wyraźnemu rytmowi czy modulowanej gitarze, oddala się standardowej nudy dark ambientu w stronę niemal deep-house'u. Faworyt? Zdecydowanie "Hit The Lights" (Part II)", najbogatsza brzmieniowo i pełna przestrzeni.

Sky To Speak to obecnie trio, do audiowizualnego duetu, który tworzyli Matěj Kotouček i Ondřej Synáček, dołączył perkusista Erik Netušil i wszystkie te elementy wyraźnie słuchać na epce "Ruin". Bogate, ale lekko przybrudzone brzmienia mają faktycznie wielki potencjał wizualny a żywa, choć przekształcana perkusja dodaje głębi i niemal przebojowego potencjału. "Pilot" zbliża się bowiem do pastelowej retro-elektroniki, najbardziej zaś reprezentatywne "And Ruin Comes After" słusznie poddane zostało aż trzem remiksom, w tym innego przedstawiciela labelu - Casi Cada Minuto i jego firmowych, lekkich dźwiękowych plam.

Herzog Herzog, czyli Peťo Janovický, ma spore szanse stać jednym z najprzystępniejszych nazwisk labelu. Na koncie ma już debiutancki album "inTHISposition", epkę "Sitzfleisch!" oraz singiel "Urban Nova", zapowiadający drugi album. Na albumie, ostatecznie zatytułowanym "Sitzfleisch.", znalazły się również najciekawsze kompozycje z wcześniejszej epki, "GeeM" i "Leipzig", ale i sporo dalszych eksperymentów, mocno zagęszczających brzmienie miejscami archaicznej, lecz pomysłowej elektroniki. Wystarczy posłuchać "Lost Lost Lost" z żeńskim wokalem i żywą perkusją, czy niemal przebojowe, być może zgodnie z tytułem, "Ibiza 2079" z vocoderem w stylu elektronicznych wycieczek Mogwai. Różnorodność Herzog Herzog może zatem zapewnić projektowi szerokie grono odbiorców.

O przystępności nie ma już mowy w przypadku Obete Sekty. Wystarczy spojrzeć na bandcampowe tagi. Pod kompilacją "Sekta obetí" znajdziemy tak malownicze opisy gatunków jak deathcunt, shitgaze, demon conjuror czy cenobyte ballads. Pierwotny, zrodzony z frustracji mixtape "Obete sekty" ukazał się już w 2011 roku a stał za nim Tomáš Ferko, producent lepiej znany pod pseudonimem Teapot. Noise'owe gitary, punkowa surowość, przygodne sample i brudna elektronika pierwotnego materiały stały się podstawą dla zbioru jeszcze bardziej eksperymentalnych remiksów, których zwieńczeniem jest finalne 23-minutowe kolażowe monstrum. Nie dla każdego, choć z tytułem utworu "Každý štvrtok ráno jebem na prednášku" może utożsamiać się każdy polski student.

Sound Sleep to pierwotnie wyłącznie koncertowy projekt za którym stoi Dead Janitor. Ostatecznie jednak dwie identycznie zatytułowane piętnastominutowe kompozycje "Shape" zostały wydane, w tym i na limitowanej kasecie magnetofonowej. "Shape" brzmi jak ścieżka dźwiękowa do programu popularnonaukowego, wypełniona laboratoryjnym pulsem i mechanicznymi repetycjami. Od końca jednak pierwszej "strony" pojawiają się wyraźniejsze taneczne motywy a całość zmierza niemal w stronę Four Tet z okresu "Everything Ecstatic".

W barwach wytwórni debiutuje Foundling, urodzony w Wielkiej Brytanii producent, na Wyspach również koncertujący. Epka "Wake Up In Bits", wbrew tytułowi, opiera się raczej na minimalistycznych dźwiękowych plamach, niż na bitach, bardziej też pasuje do relaksu przed zaśnięciem, niż do energetycznego poranka. Lekko, miękko, przestrzennie, z powoli przelewającymi się ambientowymi falami, Foundling ukazuje cieplejszą stronę elektroniki.

Wspomniany już wyżej Dead Janitor to pod względem ilości zarejestrowanego materiału prawdziwy weteran słowackiej sceny. "Glacial Pace" to już jego trzeci album wydany przez Exitab a dodajmy jeszcze wcześniejsze tytuły wydane własnym sumptem. Miał zatem sporo możliwości by wypracować rozpoznawalny i zasadniczo niezmienny styl, bliski połamanym bitom Warp, techniczny i stosunkowo chłodny. Nowy tytuł nie przynosi w tym względzie żadnej zmiany, Dead Janitor to pewna marka labelu a że terytoria po których się porusza są szersze niż się wydaje świadczy wspomniane wyżej "Shape" zarejestrowane pod szyldem Sound Sleep.

Bez obaw i zbędnych wahań obserwujcie zatem działalność Exitab, zaglądajcie regularnie na Bandcampa, Tumblra i Facebooka, muzyczną propozycją się nie zawiedziecie a będziecie mieli możliwość obserwować ekspansję jednego z ciekawszych labeli naszej części Europy. [Wojciech Nowacki]

19 czerwca 2014


CUT COPY Free Your Mind, [2014] Modular || Pamiętacie darmowy album "Duality" za którym stał niejaki Captain Murphy a w istocie sam Flying Lotus? Ten gęsty hiphopowy mixtape układał się w złożoną z upiornych sampli opowieść o typowej new-age'owej sekcie. Charyzmatyczny, pozornie miłosierny lider, mający ocalić wyselekcjonowanych wiernych przed zagładą z kosmosu i trenujący ich w sztukach umysłowych w rzeczywistości przeprowadzał głębokie pranie mózgu.

Gdy Cut Copy bombardują mnie tekstami w rodzaju Shine brighter, shine on, Shine brighter than the sun, Free your mind, You gotta reach the sky if you want your life to shine to zamiast tanecznych podrygów czuję narastające mdłości. Rozumiem, Australia musi być strasznie fajnym, wesołym i słonecznym miejscem, ale liryki w rodzaju powyższego i wszechobecna tytułowa mantra Free your mind sprawia, że sam czuję się być poddawany praniu mózgu przez Cut Copy. Nie mam nic przeciwko radosno-beztroskiej muzyce, szczególnie o tej porze roku, ale o tym, że można nagrać taneczny album niepozbawiony ambicji przekonali nas już Hercules & Love Affair. Wesołkowata psychodelia przejawia się u Cut Copy nie tylko w muzyce, ale i w wyjątkowo niezdarnych tekstach, ba, pojawiają się nawet sekciarskie sample podobne do tych z "Duality". Tam jednak miały straszyć i budować literacką fikcję, Cut Copy tymczasem nie puszczają do słuchacza żadnego oka i wydają się być całkiem serio ze swoją new-age'ową słoneczną psychoterapią. Efekt jest nawet jeszcze bardziej przerażający.


Psychodeliczną opowieść rodem z kosmosu, pełną popkulturowych klisz i z zamierzonym tanim posmakiem serwują nam już przecież inni Australijczycy z Empire of the Sun, ale u nich przynajmniej wiemy, że jest to tylko rozrywkowa fasada i wizerunek. Słuchając "Free Your Mind" czujemy się słodko i niezręcznie. Najlepiej nie wgłębiać się w płytki przecież przekaz albumu i oddać się wyłącznie muzyce, choć pokłady radości i na nią mają nienajlepszy wpływ. Po wyjęciu dowolnie wybranej piosenki z kontekstu płyty mamy gotowy letni przebój. W całości jednak jest to dawka uderzeniowa i trochę nieznośna a Cut Copy zaczynają być karykaturą samych siebie w większym stopniu niż nasi Kamp!

Zarówno Empire of the Sun, jak i Kamp! słychać w naiwnie kolorowym, ale bezwstydnie tanecznym "We Are Explorers". W tej piosence mamy pop-post-meta-psychodelię XXI wieku, ale Cut Copy sięgają i głębiej. Tytułowe "Free Your Mind", pomijając tekst, to kolejny z fajniejszych utworów, zakotwiczony jest mocno w latach 90-tych rezonując zarówno eurodancem, jak i odrobiną rave'u a'la Primal Scream. Do pierwotnej kwasowej psychodelii lat 60-tych sięgają zaś w "Dark Corners & Mountain Tops", choć już z gorszym efektem. Od tytułu "Meet Me In The House Of Love" mogą zazgrzytać zęby, ale głębszy elektroniczny bit naprawdę cieszy. I tu moim faworytem pozostaje "Let Me Show You Love" z pełzającym, hipnotycznym i niemal deep-house'owym podbiciem.

Reszta albumu rozpływa się jednak w tęczowej marmoladzie. Szkoda, Cut Copy zawsze byli zespołem radosnym, szczególnie na "In Ghost Colours", powszechne uznawanym za ich najlepszą płytą. Ja jednak najbardziej cenię "Zonoscope", na którym pokazali że wcale nie muszą być tak jednowymiarowi. "Free Your Mind" jest płytkie, ale jeśli umówimy się, że jest to album czysto użytkowy, to możecie spędzić na jego tle kilka przyjemnych chwil. 5/10 [Wojciech Nowacki]

WILD BEASTS Present Tense, [2014] Domino || Wild Beasts nie mają histeryczno-brodatej bezczelności Yannisa Philippakisa z Foals. Pojawili się zbyt późno, by zyskać sobie status "klasyków-indie", przynależny takim zespołom jak Franz Ferdinand. Nie są tak przereklamowani jak Kasabian czy Arctic Monkeys. Ale to Wild Beasts są najciekawszym co Wielka Brytania ma do zaoferowania w dziedzinie indie-rocka. I bez medialnego młynu będącego udziałem wyżej wymienianych z wolna i stopniowo zdobywają sobie rosnące grono oddanych miłośników. Dobra robota.

Po dziwnym i intrygującym debiucie oraz wyśmienitej płycie "Two Dancers", trzeci album "Smother" był jednak lekkim rozczarowaniem. Intymny, stylowy, przepięknie wyprodukowany, okazał sie zbyt wyciszony i zbyt pościelowy. Szczególnie w porównaniu z "Two Dancers", gdzie proporcje między tanecznym nerwem a stłamszoną pościelą były idealnie wyważone. Wild Beasts po drugim albumie potrzebowali czegoś, co ostatecznie zogniskowało by na nich uwagę, "Smother" mimo całego swego uroku nawet nie udawało, że miałoby spełnić to zadanie. W łóżku z Wild Beast zawsze jest przyjemnie, ale po "Two Dancers" wiedzieliśmy, że może być ciekawiej, bardziej różnorodnie, drapieżniej. Żadna łóżkowa rutyna.

Od pierwszych syntezatorowych dźwięków "Present Tense" słyszymy, że napięcie wróciło. Album ten nie jest może objawieniem do którego stworzenia Wild Beast są z pewnością zdolni, ale można ostrożnie stwierdzić, że jest to ich najlepsza i najdojrzalsza jak dotąd płyta. I gdy Hayden Thorpe śpiwa w "Wanderlust" Don't confuse me with someone who gives a fuck, wiemy, że zespół wydaje się nadal nie odczuwać żadnego ciśnienia.


Położenie zdecydowanie większego nacisku na syntezatory nie oznacza bynajmniej drastycznego powrotu do tanecznych brzmień. Sztuką, którą Wild Beasts opanowali perfekcyjnie jest całkowite zespolenie elektroniki z gitarami, dźwięków analogowych z cyfrowymi, do tego stopnia, że czasem nie jesteśmy w stanie rozpoznać, czy perkusja jest tu żywa, czy z automatu. Równowaga jest utrzymywana cały czas, w czym pomaga jak zwykle bezbłędna produkcja. Jeśli w "Daughters" pojawia się coś na kształt syntezatorowego sola, to w "Pregnant Pause" odkrywamy grę harfy.

Wielką siłą Wild Beasts są też jak zwykle piosenki. Nie stosują tanich i oczywistych chwytów, działają odrobinę podskórnie, ale efekt pozostaje długotrwały i uzależniający. Oczywiście mamy tu świetne single, najnowsze "Mecca", nerwowy i kluczowy dla płyty "Wanderlust" oraz "A Simple Beautiful Truth", najmniej typowe w zestawie, z motywem jak z polskiej dyskoteki, ale nadal będący po prostu bardzo fajną piosenką. Singlowy potencjał niesie też quasi-tytułowy "Past Perfect", chwytliwe i jednocześnie skromne "Silver Spot", czy leniwie intymne "Nature Boy".


Z Wild Beasts natychmiast kojarzy się charakterystyczny falset Thorpe'a, nadal będący jego znakiem rozpoznawczym, choć już bez operowej ekwilibrystyki rodem z lekko szalonego debiutu "Limbo, Panto". Ale moją uwagę przyciąga zawsze Tom Fleming i jego baryton, zwłaszcza, że kompozycje w których przejmuje rolę głównego wokalisty należą do najmroczniejszych i najbardziej hipnotyzujących zarazem, jak ponure i kroczące "Daughters" czy "A Dog's Life".

Proste składniki a efekt unikatowy. Muzyka Wild Beasts i nastrój przez nią kreowany przeplatają się wzajemnie tworząc nierozerwalną całość. Typowy dla nich homoerotyczny posmak tylko potęguje wyjątkowość ich brzmienia. I skoro nie przeskadza to nawet recenzentom "Teraz Rocka", możemy z satysfakcją założyć, że Wild Beasts rosną i rosnąć nie przestaną. 8/10 [Wojciech Nowacki]

15 czerwca 2014


WYE OAK Shriek, [2014] City Slang || Świat poprzetykany jest ukrytymi skarbami. Jak dąb biały, symbol stanu Maryland, który powalony został przez burzę mając niemal pół tysiąca lat. Pamięć drzewa przetrwała w nazwie duetu z Baltimore, kolejnego skarbu wartego odkrycia, ale kto wie, czy nie stanie się ona raczej ku temu przeszkodą. Botaniczna nazwa, koszulki w liście, zdjęcia z rogaczem i etykieta "indie-folku" gotowa. A przecież każde miasteczko w każdym stanie ma przynajmniej jeden indie-folkowy duet, dlaczego więc mielibyśmy zwrócić uwagę akurat na Wye Oak?

Szczęście uśmiechnęło się do Wye Oak teoretycznie wraz z wykorzystaniem tytułowej piosenki z ich trzeciego albumu "Civilian" w serialu "The Walking Dead". Teoretycznie, bo czyż nie ma nic gorszego od kolejnej szkatułki "zespołu od piosenki z serialu / reklamy". José Gonzáles przecież już na zawsze pozostanie "tym, od reklamy z piłeczkami".

Może stąd właśnie kryzys, który dotknął Jenn Wasner. Do dziś bowiem wszystkie promo-teksty poświęcone Wye Oak piszą o "indie-folku" i "piosence w serialu". Gitarzystka, basistka i główna kompozytorka wyszła z twórczej niemocy sięgając nieśmiało po swoje marzenie - po syntezatory. Jasne, muzyka roi się o zespołów, które nagle postanowiły "pójść w syntezatory", z lepszym lub gorszym skutkiem. Ale dźwięk Wye Oak stał się na "Shriek" po prostu pełniejszy, z jednej strony jakby już kompletnie ukształtowany, z drugiej zaś obiecujący, że to zaledwie początek. A tym samym jest to jeden z najciekawszych albumów jakie słyszałem w ostatnich miesiącach.


Album rozpoczynają dźwięki syntezatorów, ale zaraz potem w rozmarzonej piosence „Before” pojawia się instrument kluczowy dla brzmienia Wye Oak – gitara basowa. Jenn Wasner nie tylko z gitarą, ale i przede wszystkim z basem radzi sobie nawet lepiej i zdecydowanie przyjemniej niż St. Vincent. Bas nie tylko napędza świetny singiel „Glory”, ale i retro-elektroniczne „Sick Talk” z dream-popowym refrenem.

Dream-pop spod znaku Beach House to zresztą najtrafniejsze odniesienie dla dzisiejszego wcielenia Wye Oak, co słychać już w tytułowym „Shriek” z tą różnicą, że proponują muzykę znacznie od Beach House cieplejszą i jakby bliższą słuchaczowi. Bliską i jednocześnie zapraszającą do podążania za śpiewem Wasner. Jest bowiem coś wciągającego w niebanalnych melodiach i refrenach Wye Oak, przebojowych, ale zarazem nie tak oczywistych. Obojętnie czy jest to seksowne „Despicable Animal” czy „I Know The Law”, tak rozmarzone, że osiągające niemal pułapy klasycznego 4AD.


Nie tylko gra na basie, ale i wokal jest pełen pewności siebie, ot zwyczajny kobiecy śpiew, bez diwa-ekwilibrystyki, nadzwyczajnych możliwości i wysilonej oryginalności, ale z naturalnością i siłą porównywalną z Cat Power. Albumy to zresztą tylko przedsmak, miałem wielką przyjemność uczestniczyć w koncercie Wye Oak i siła duetu zaskakuje porównywalnie z charyzmą Wasner.

A całkowicie wystarczyłyby single. „The Tower” i „Glory” to dwie całkowicie odmienne piosenki i dwie moje ulubione ostatnimi czasy. Poszarpany, syntezatorowy „The Tower” z lekko wyliczankową linią wokalną do oczywistych nie należy, pozornie prosty, ale znajduje miejsce i na solówkę, i na eskalację napięcia, i na smyczki. „Glory” to już bezwstydnie przebojowa kompozycja, która całkowicie otwarcie uderza świetną melodią, funkowym basem i niemal masowym potencjałem.

Nie dajcie się zatem zwieść etykietom, potencjał Wye Oak rodzi wielkie nadzieje na przyszłość, ale pokazuje duet z już ukształtowanym stylem i wielkimi umiejętnościami instrumentalnymi i kompozytorskimi. Kolejny ukryty skarb czekający na odkrycie. Oby jak najszybciej. 8/10 [Wojciech Nowacki]

9 czerwca 2014


HERCULES & LOVE AFFAIR The Feast of The Broken Heart, [2014] Moshi Moshi || Muzyka którą oferuje nam Andy Butler przynosi przede wszystkim wielkie poczucie ulgi. Wreszcie nie trzeba się silić na intelektualny czy emocjonalny wisiłek, umieszczanie we właściwym kontekście istotności, ważności, oryginalności. Otrzymujemy muzykę, która pozwala nam po prostu beztrosko się bawić, czyli "The Feast Of The Broken Heart" staje się pierwszą letnią płytą tego roku. Ciekawostka polega na tym, że letnia beztroska Hercules & Love Affair jest pozorna i ma swoją cenę.

Potężny rudy facet lubi fotografować się bez koszulek i odświeżać te dawne trendy w muzyce elektronicznej, które leżą niebezpiecznie blisko kategorii guilty pleasure i przez co wydają się najbardziej pociągające. Z jednej strony revival disco, z drugiej wycieczki w stronę deep house'u, całość mocno osadzona w estetyce tanecznych lat dziewięćdziesiątych plus wizerunek będący skrzyżowaniem greckiej świątyni i gejowskiego klubu okazały się niespodziewanym sukcesem w 2008 roku. Choć akurat największą zasługą kolektywu Butlera było ukazanie, że Antony Hegarty może wykrzesać z siebie o wiele więcej niż płaczliwe ballady.

Od świetnego pełzającego bitu "Hercules Theme 2004" album utrzymuje jednolite tempo, może się i nie rozwija, ale również nie puszcza, wytrwale eksplorując chwytliwe taneczne techniki. Jeśli czegoś na "The Feast Of The Broken Heart" może brakować to wyraźniejszych refrenów, album nabiera przez to w całości stricte rozrywkowo-użytkowego charakteru, ale kopalnią przebojów się nie stanie. Choć oczywiście singlowe "Do You Feel The Same?" obezwładnia, "My Offence" przypomina GusGus z czasów "Forever" a "5.43 To Freedom" wciąga głębszym bitem, pomysłowymi samplami i późniejszą eskalacją, przez co wcale nie wydaje się, że utwór ten trwa niemal 6 minut.


Hercules & Love Affair celowo prowadzony jest przez Butlera jako kolektyw, stąd też kluczowa rola udzielających się wokalnie gości, zazwyczaj dalekich od bycia heteronomatywnymi. Na debiucie był to Antony, na lekko nijakiej "Blue Songs" Kele Okereke, ale "The Feast Of The Broken Heart" skradł całkowicie John Grant. Dawny lider The Czars, poliglota, przyjaciel Sinéad O'Connor, która pojawiła się na solowej płycie Granta, poświęconej bolączkom dorastania jako gej w Stanach, za co cover jego kompozycji "Queen Of Denmark" zamieściła na swoim ostatnim albumie. Obecnie mieszka na Islandii, gdzie współpracuje m.in. z muzykami wspomnianego GusGus, do bycia HIV pozytywnym przyznał się podczas występu z Hercules & Love Affair właśnie a o doświadczeniach z czasów, gdy dowiedział się o byciu nosicielem, śpiewa w "I Try To Talk To You", piosence nie mniej tanecznej od reszty płyty.

Duch GusGus unosi się nad nowym Hercules & Love Affair całkiem wyraźnie. Islandczycy powracają zresztą na dniach z nowym albumem "Mexico", jeśli więc wszystko się uda będziemy mieli już dwie idealne płyty na lato. Nie mam nic przeciwko. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

4 czerwca 2014


ZOË HOWE Florence + The Machine. Głos wszechmogący, tłum. Joanna Karwecka, In Rock 2013 || Często nawet biografie uznanych artystów o kilkunasto-, kilkudziesięcioletnim stażu pozostawiają uczucie niedosytu. Zazwyczaj mam wątpliwości obcując z dziejami wykonawcy, który jeszcze żyje, czy zespołu, który nadal funkcjonuje. Ostatecznej konkluzji zawsze będzie brakować, ale najczęściej biografie klasyków okazują się mniej lub bardziej wartościowe. Natomiast książki poświęcone nowym artystom, często praktycznie debiutantom, mającym na koncie dwie, trzy płyty najczęściej są tylko pamiątkowym gadżetem dla najwierniejszych fanów, powstałym tylko dlatego, że w krótkim czasie muzyk taki osiągnął szalone szczyty popularności. Z pewnością znacie te wszystkie "prawdziwe historie" Lady Gagi czy innych Britney Spears piętrzące się w tanich książkach. Jak zatem podejść do biografii Florence Welch?

Co przekonuje do zasadności jej napisania jest przede wszystkim muzyczno-artystyczne tło dzisiejszej Wielkiej Brytanii, gdzie każdego dnia dzieje się tysiące rzeczy a prasa muzyczna głębszej refleksji na ten temat nie dostarcza. Wiemy niemal wszystko o Londynie lat 60-tych, 70-tych, ale dzisiejszy klimat angielskiej sceny muzycznej jawi się nam tabloidowo-powierzchownie. Warunki w jakich mogła zaistnieć Florence + The Machine z pewnością są warte zbadania, pierwsze rozdziały książki przynajmniej w pewnym stopniu się do tego zbliżają. Zaskakiwać może fakt, że dzisiejsze mechanizmy splotów okoliczności, menedżerów, producentów, mediów, wytwórni płytowych są zasadniczo niezmienne od bodaj 50 lat.

Stosunkowo szybko opowieść wpada w schemat: Florence ma zaśpiewać na rozdaniu kolejnych nagród, Florence się stresuje, Florence występuje i odnosi oszałamiający sukces, Florence się upija. Plus obowiązkowy i obszerny akapit o kreacji którą na sobie miała. Najciekawiej oczywiście prezentują się zatem pasaże o powstawaniu kolejnych kompozycji i nagrywaniu albumów. Ale że płyt ma na koncie tylko dwie... Narracja kończy się zresztą na pierwszej połowie 2012 roku i ciekawe przedsięwzięcie jakim było "MTV Unplugged" zostaje ledwie wspomniane. Trafnie jednak zostały scharakteryzowane różnice między krwisto-pogańskim "Lungs" a krystalicznym "Ceremonials" w stylu art-deco.

O ile o rodzinie Florence dowiadujemy się sporo, o tyle im bliżej czasów nam współczesnych, tym mniej informacji o jej życiu prywatnym a o istnieniu jej późniejszego partnera dowiadujemy się głównie ze zdjęć. Nie jest to oczywiście niezbędne, ale autorka często gęsto rozpisuje sie o wpływie miłosnych rozterek na twórczość (i nastroje) Florence. Szczególnie Matt Alchin nie tylko zapoznał ją z Fleetwood Mac, ale i stał się bohaterem jednej z jej pierwszych piosenek "My Boy Builds Coffins". Wsród okoliczności powstania piosenki pojawia się jednak zgrzyt w postaci albo roztrzepania, albo lekkiej mitomanii Florence, gdy czytamy jej słowa: Miałam siedemnaście lat, byłam po raz pierwszy zakochana i wywieźli mnie na wakacje. Działo się to w czasach, gdy nie istniały SMS-y. Serio? Plus minus 2003 rok i w UK nie istniały SMSy? Za kolejny zgrzyt odpowiada młodsza siostra Florence, która, gdy wokalistka zastanawiała się nad rozpoczęciem farmakoterapii ze względu na swoje nienajlepsze nastroje, stanowczo jej to odradziła, twierdząc, że właśnie ten lęk jest częścią tego, co tworzysz. Bardzo odpowiedzialnie.

Materiałem źródłowym do książki jest szereg wywiadów i artykułów prasowych, co widać wyraźnie w jej charakterze. Sprawia bowiem wrażenie bardziej zeszytu pełnego chaotycznych wycinków prasowych zbieranych przez zachwyconą fankę, niż skrupulatnej biografii. Umacnia to tylko język, pełen kolokwializmów (odwaliła niezły numer) i często nieznośnie dziewczyński. Cytowanie członków fanklubu, często wymienianych z imienia (ale po co?) nie wnosi zaś do materiału niczego poza kolejnymi pokładami lukru.

Kulejący język to jedno, ale wpadki w tłumaczeniach i pracy redakcyjnej to rzeczy, których spokojnie można było uniknąć. Regularnie powtarza się tu radosne ćwierkanie Florence, mające zapewne oznaczać tweetowanie. Digtalowo brzmi jak mały językowy potworek. Za zamiłowanie artystki do rudych włosów odpowiadać ma postać Rogue z "X-Mena" i nie trzeba być znawcą komiksu, by błędnie nie odmieniać prostej nazwy grupy mutantów. Ale prawdziwie bolą błędy w nazwach innych wykonawców i ich utworów. I tak zamiast The Von Bondies mamy Von Blondies, zamiast Klaxons - The Klaxons, a zamiast piosenki Arcade Fire "In The Backseat" - kuriozalne "In The Basket" (!).

"Głos wszechmogący" to niezobowiązująca lektura na jedno popołudnie, ale jednocześnie praca, która ulegnie szybkiej dezaktualizacji. I nawet najwierniejsi fani dysponujący znajomością języka angielskiego, w dobie powszechnego dostępu do sieci, chętniej chyba sięgną do oryginalnych materiałów w Internecie niż do książki Zoë Howe. Ja biografię Florence przeczytam chętnie. Ale za jakieś piętnaście lat. [Wojciech Nowacki]

3 czerwca 2014


DVA Nipomo, [2014] Label HomeTable || DVA oraz Please The Trees to najbardziej rozpoznawalni u nas wykonawcy czeskiej sceny alternatywnej. Obie formacje mają też spore ambicje i, dzięki konsekwentnej pracy, niemałe możliwości. Please The Trees nagrywali z amerykańskim producentem, regularnie koncertują w Stanach i bywają częstymi gośćmi SXSW. DVA również wyruszyli w trasę po Stanach, nagrali sesję dla nowojorskiej stacji radiowej WFMU a ich trzeci regularny album ukazuje się w dystrybucji tamtejszego labelu Northern Spy.

Dlaczego akurat DVA? Ich szalona muzyka leży oczywiście u podstaw, ale szczególną zasługę miał tutaj wydany w 2012 roku soundtrack do gry "Botanicula" uznawanego indie-studia Amanita Design, wcześniej odpowiedzialnego za sukces "Machinarium" (wtedy dźwiękowej ilustracji podjął się Tomáš Dvořák vel Floex). Zarówno gra, jak i ścieżka dźwiękowa, a zwłaszcza jej winylowa edycja, zgarnęły szereg nagród a DVA zyskali więcej czasu na nagrywanie nowego albumu. I podobnie jak Please The Trees zaczęli z wolna oddalać się od lokalnej sceny muzycznej, będąc za granicą jej reprezentantami, ale niekoniecznie reprezentatywnymi.

Oryginalność DVA leży czasem niebezpiecznie blisko braku akceptowalności, najczęściej albo się ich uwielbia, albo nie znosi. Ciężko też odpowiedzieć na pytanie na ile jest to oryginalność wystudiowana, choć tu akurat pomóc mogą koncerty. Przy żywym kontakcie z DVA łatwiej bowiem uwierzyć, że są autentycznie szaleni. Zwłaszcza Bára Kratochvílová burzy ściany swego autystycznego świata w niepokojąco ekspresyjny sposób, jej małżonek Honza chętniej bowiem zamyka się nad produkowaniem kolejnych dźwięków. Jest w ich muzyce, zachowaniu, wizerunki coś, co nie pozwala słuchaczowi na bliski, osobisty kontakt. Dziwność DVA można jedynie albo doceniać, albo nie.

Ja doceniam i lubię w ich twórczości te momenty, gdy stają się bliżsi słuchaczowi i mniej wyabstrahowani od rzeczywistości, gdy słychać, że za ich muzyką stoją prawdziwe osoby, normalni muzycy a nie spersonifikowane symptomy schizofrenii. Dlatego właśnie "Nipomo" wydaje się być ich najlepszym jak dotąd albumem.


"Mulatu", pierwszy singiel, jest szalone, ale dokładnie w taki sposób jaki lubimy. Rozpędzone, z plemiennym zaśpiewem, free-saksofonem i przede wszystkim opatrzone świetnym i szczerze niepokojącym animowanym teledyskiem autorstwa Amanita Design. "Nunki" już bardziej wpisuje się w standardy indie-folku, bazując na islandzkiej w posmaku połamanej rytmice. Północne inspiracje pojawiają się tu zresztą częściej, w opartym na dzwonkach, wieczornym "Vespering", czy kojarzącym się z múm "Zoppe".

Jest to jednak na szczęście ledwie część odniesień, które przyłożyć można do "Nipomo". Niemal całkowicie instrumentalny "No Survi", dzięki samplom i elektronice w ciekawy sposób zbliża się do estetyku nu-jazzu. Elektronika i syntezatory pełnią zresztą na "Nipomo" większą niż to tej pory rolę, słychać to w "Meteora", czy w finale "Vampira". Ten drugi utwór jest zaś przykładem typowego quasi-teatralnego wcielenia DVA. "Meteora", będąc wyciszoną piosenką, oferuje natomiast beztroską nadmorską atmosferę, obecną też w słoneczno-pingpongowym "Surfi".

Wizytówką płyty jest otwierający ją utwór tytułowy. "Nipomo" to stosunkowo normalna i zaskakująco dojrzała kompozycja, z mocnym basem, gitarą i żywą perkusją, pełną produkcyjnych i aranżacyjnych ciekawostek. Jedynie jak zawsze wymyślony język przypomina tu o eksperymentatorstwie duetu. "Teksty" zresztą czasem naprawdę mają przenosić określony przekaz, jak w dedykowanej kotu piosence "Javorníček".

Zaskoczenie polega na tym, że w swej "wymyślonej" muzyce DVA nadal mają sporo do zaoferowania. Z jednej strony więcej żywych instrumentów, z drugiej wyraźniejsze zastosowanie syntezatorów, przy bogatych produkcyjnych dodatkach, mogą sprawić, że DVA przestaną być wyalienowani gdzieś w kosmosie własnej wyobraźni a jednocześnie nadal będą intrygować. "Wokal" Báry irytuje na szczęście tylko miejscami w centralnych punktach albumu. Poza tym "Nipomo" jest albumem ciekawym, profesjonalnie dopracowanym i zbawiennie dojrzalszym. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]