28 grudnia 2015


GUNS N' ROSES Chinese Democracy, [2008] Geffen || Właściwie w ten album można walić jak w bęben nawet bez podjęcia trudu posłuchania płyty. Wszystkie lata, które minęły od rozpadu Guns N' Roses Axl Rose poświęcił na robienie z siebie podręcznikowo infantylnej, bufoniastej, despotycznej gwiazdy rocka. Setki wypowiedzi o genialności albumu przy jednoczesnym ciągłym oczernianiu Slasha wywołały dwie rzeczy. Po pierwsze, nikt nie był już w stanie znieść biadolenia Rose'a. Po drugie, spodziewano się płyty fenomenalnej, nawet pomimo tego, że nie brano Axla zupełnie na serio. Zresztą brać Rose'a na poważnie jest po prostu niemożliwe. Najzagorzalsi fani zespołu liczyli jednak na cud.

Przez długie lata album pozostawał w stadium produkcji pochłaniając prawie 13 milionów dolarów. Oczywiście fakt ten wywołał setki ironicznych komentarzy ze strony dziennikarskich autorytetów. Ba, nawet producent Dr. Pepper’a postanowił przyłączyć się do śmiechów, przyrzekając solennie, że w dniu premiery "Chinese Democracy" każdy dorosły Amerykanin dostanie darmową puszkę napoju (potem się mistrzowsko z tego wykpił). No a Axl, jak to Axl, tu pomarudził na niezrozumienie ze strony świata, tam pogroził komuś procesem, tu przyjął albo wywalił jakiegoś muzyka. A płyty wciąż nie było.W szeregach Gunsów panował zresztą nieopisany bałagan i chyba nawet sam Rose nie wiedział, kto u niego aktualnie gra. W trakcie prac nad płytą przez zespół przewinęły się takie indywidualności jak Buckethead, (niezwykle utalentowany gitarzysta, nękany jednak przez specyficzne anomalie osobowościowe, lubił choćby nagrywać w kurniku a na głowie nosi kubeł po kurczakach z KFC), Ron "Bumblefoot" Thal czy Josh Freese. Wszyscy oni byli utalentowanymi muzykami, ale branymi chyba z łapanki, zresztą stanowili wyłącznie narzędzie w rękach Rose'a. Nie trzeba zbytniego wysiłku, by wyobrazić go sobie jak nuci pod nosem melodyjkę, żądając aby podwładni odtworzyli ją na instrumentach. W jaki więc sposób miała z tego całego bałaganu wyjść dobra płyta? Szanse na to były znikome.

Pomimo nieustających starań zespołu, aby podtrzymywać medialny szum, w zasadzie jeszcze długo przed premierą wygasły wszelkie złudzenia.  Tak więc gdy w bólach, po wielu latach, narodził się szósty album Guns N’ Roses krytycy mogli sobie wreszcie poużywać. Przeważały oczywiście recenzje negatywne i zjadliwe, choć nie brakowało również ostrożnie obojętnych. Mało kto odważył się jednak powiedzieć cokolwiek pozytywnego na temat zawartości "Chinese Democracy". Można oczywiście próbować wyjaśniać to psychologią tłumu Przez kilka ładnych lat produkcji w dobrym tonie leżało naśmiewanie się z Axla, nie wypadało więc po premierze zacząć płytę wychwalać. Ryzyko narażenia się na ironiczne uśmiechy kolegów po fachu było zbyt duże, a nikt nie lubi wychodzić na ignoranta. I faktycznie, byłoby to bardzo prawdopodobne wyjaśnienie powodów dla których "Chinese Democracy" spotkało się z tak chłodnymi reakcjami. Problem w tym, że reakcje te nie wynikały ze złośliwości dziennikarzy, a z prostego faktu, że to album beznadziejny.


Tak, łatwo w "Chinese Democracy" walić jak w bęben. Tyle, że jest to jak najbardziej zasadne. To co prezentuje zespół to nic więcej, jak młócka pozbawiona polotu, ikry, klasy i stylu. Nie mogę zrozumieć, co też Guns N’ Roses spodziewali się uzyskać. Zawojować rynek samą nazwą? Wyciągnąć jak najwięcej kasy na marketingowym szumie poprzedzającym premierę? Niestety, blask Gunsów zdążył przyblednąć już w połowie lat dziewięćdziesiątych (nie bez powodu nazywano ich Guns N’ Posers). Potem było już tylko gorzej. Co do zysków marketingowych to wątpię aby udało się odzyskać choćby połowę kosztów samej produkcji. No dobrze, ale co z muzyką? W połowie odsłuchu miałem wrażenie jakby ktoś podtruwał mnie chloroformem aż do utraty przytomności. W okolicach utworu "Sorry" zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, co przed chwilą robiłem. Zupełnie jakby ostatnie czterdzieści minut ktoś po prostu wyciął mi z życiorysu. Był czas, nie ma czasu! Siedzę i nie jestem w stanie przypomnieć sobie prawie nic z tego, co właśnie przesłuchałem, może poza okropnym łup łup eee, łup łup eee z początku utworu "Schackler's Revenge". Ktoś powie: "Hola, hola, Panie recenzencie. Niech Pan nie udaje, że ani razu nie przytupnął Pan nóżką!". Nie, ku***, nie przytupnąłem.

Byłem za to kilkakrotnie bliski przywalenia głową w ścianę. Co prawda płyta zaczyna się wzniośle od wypowiadanych półszeptem zdań po chińsku (istny Pink Floyd, można powiedzieć), tyle że potem jest naprawdę kiepściutko. Axl a to piszczy, a to wyje, czasami chce brzmieć jak Billy Corgan, innym razem jak Mike Patton. Co ciekawe, prawie nigdy nie brzmi jednak jak Axl Rose (może poza "Street Of Dreams"). A kompozycje? Jakie kompozycje? Na tej płycie nie ma kompozycji! Są zlepki napoczętych pomysłów, rozwijanych i sklecanych przez niezliczone tabuny niepowiązanych z soba muzyków. Jak się bardzo mocno zamyślę i dostatecznie znieczulę, to mogę polecić dwa utwory, znośny tytułowy i całkiem przyzwoity "If The World". Tyle że ta płyta trwa mordercze 65 minut! Jest to dawka zupełnie niestrawna, na potrzeby tego tekstu przyjąłem ją kilkakrotnie i ciągle mam po niej niesmak w ustach.

Gdyby "Chinese Democracy" nigdy nie powstało, a przeszło do historii jako jeden z wielkich, owianych legendą, niezrealizowanych projektów to stałaby się rzecz lepsza, tak dla Axla Rose'a jak i dla miłośników Gunsów. Myśli fanów zaprzątałoby dociekanie. co też mogło nas czekać na "tej epickiej płycie". Dzięki temu Guns N’ Roses nadal by intrygowali, wzbudzali zainteresowanie, chroniąc własną dyskografię przed albumem, którego miejsce jest jedynie na śmietniku historii. Dla wszystkich tych, którzy się ze mną nie zgadzają proponuje test: zanuć (bez włączania płyty) tu i teraz przynajmniej dwa utwory z "Chinese Democracy". Jestem pewien, że się po prostu nie da. I uwaga na marginesie: płytę byłem w stanie dostać w cenie 15 zł. Czyli jak by nie patrzeć rynek wycenia ją na równowartość trzech piw w tanim pubie. Co ma też swój własny ciężar gatunkowy, prawda? [Jakub Kozłowski]

22 grudnia 2015


DAVID GILMOUR Rattle That Lock, [2015] Columbia ||  Co mogę powiedzieć o najnowszej solowej płycie Gilmoura? No właśnie... niezbyt dużo. Jest to jeden z albumów całkowicie mi obojętnych. Ani nie wywarł na mnie przesadnie złego wrażenia, ani nie zachwycił. Nie ukrywam jednak, że bardzo czekałem na "Rattle That Lock", nawet pomimo zupełnej pomyłki, jaką stanowiła "The Endless River" Pink Floyd. Tamten album był marketingowym chwytem nastawionym na szybki zysk kosztem oddanych fanów legendy. Solowy album Gilmoura to z kolei dzieło o wiele bardziej przemyślane i, do pewnego stopnia, uczciwe. Wypełnione jest lepszymi, ciekawiej zaaranżowanymi kompozycjami, pięknym wokalem i ciepłą grą gitary. W najnowszych utworach dostrzegam również szczerą chęć odnalezienia się przez Gilmoura w nowych, nie do końca przez niego zbadanych stylistykach. Tyle że płyta nie posiada niestety "tego czegoś" co sprawia, że muzyka zawarta na albumie potrafi poruszyć wyobraźnię, zbudować spójny klimat i nastrój.

Zresztą Gilmourowi nie udało się tego osiągnąć na żadnym z poprzednich solowych projektów. Różnica pomiędzy na przykład "About Face" a "Rattle That Lock" polega jednak na emocjach, młodzieńczej werwie i wyczuwalnej radości płynącej z grania. Za każdym razem, kiedy wracam do nowego albumu mam wrażenie obcowania z dziełem doskonałego rzemieślnika, ale nie artysty. Oczywiście, produkcja jest bardzo dobra, utwory (przynajmniej w teorii) zróżnicowane a teksty inteligentne (głównie dzięki coraz bardziej intrygującej Polly Samson). Każdy utwór to jednak wprawne cięcie chirurga, wykonującego setny raz tą samą operację. Chirurga cenionego i pewnego swoich umiejętności, który wie jednak, że nie zrewolucjonizuje już swojego fachu.


Spośród wszystkich kompozycji zawartych na albumie najbardziej zapada w pamięć "Today", głównie dlatego, że wraz z początkowymi taktami odnosi się wrażenie, że muzyk w końcu postanowił wyrwać słuchacza z coraz bardziej otępiającej drzemki. Po utworach "Beauty" i "The Girl In The Yellow Dress" te kilka minut potrafi przepełnić prawdziwą radością. Wraca bowiem poczucie, że sam Gilmour czerpie przyjemność ze swej twórczości. Rozumiem doskonale, że dla osób z być może bardziej "wyrobionym gustem", wszystkich oddanych i bezkompromisowych piewców twórczości Pink Floyd "In Any Tongue" czy "Faces Of Stones" stanowić mogą ucztę melomana. Ciekaw jestem tylko, jak często będą do nich wracać.

Na plus wyróżniają się również bardzo pinkfloydowskie "5 A.M.", "And Then..." oraz "Dancing Right In Front Of Me". Utwór tytułowy (mający swoją drogą spory potencjał radiowy) zamiast zyskiwać wraz z kolejnymi odsłuchami zaczyna irytować. Sposób wydania wersji deluxe jest za to niezwykle bogaty. Oprócz twardego, wykonanego z przyzwoitego materiału pudełka otrzymujemy kilka ciekawych, choć w sumie bezużytecznych, gadżetów. Mamy więc: kostkę do gitary z wygrawerowanym nazwiskiem artysty, pocztówkę, książkę "Paradise Lost" Johna Miltona, plakat (niestety bardzo szybko wyciera się w miejscach zgięć) oraz dodatkową płytę DVD bądź Blu-Ray (zależnie od wydania). Całość prezentuje się więc efektownie. Co z tego jednak, skoro cały box szybko się na mojej półce niestety zakurzy.

Na koniec chciałem podzielić się jeszcze uwagą nie dotyczącą bezpośrednio "Rattle That Lock", ale środowiska miłośników Pink Floyd in toto. Przy okazji premiery "The Endless River" (co zapewne powtórzy się w przypadku solowej płyty Gilmoura) bardzo zaskakującym dla mnie był bojowy wręcz podział wśród melomanów na obóz "zachwyconych" oraz "zniesmaczonych" albumem. Przez obie frakcje na pewno przemawiają bardzo silne emocje i w zasadzie obie grupy mają rację, nikogo nie można zmusić do zachwytów bądź utyskiwań wbrew jego woli. A jednak sposób, w który niektórzy atakowali wszystkich, którym nie po drodze z "The Endless River" zaskoczył mnie zupełnie. Jeśli ceniony przeze mnie zespół lub album spotyka się ze wzgardą bądź niechęcią znajomych czy dziennikarzy wzruszam jedynie ramionami. Dlaczego miałbym się tym przejmować? Muzyka ma wywoływać emocje i niech je wywołuje. Pozytywne czy negatywne, o nie jest ważne. Śledząc prasę muzyczną, blogi i serwisy internetowe dochodzę jednak do wniosku, że obrońcy pinkfloydowskiej wiary są w Polsce bardzo silni. I czekają tylko, by naostrzyć pale dla niewiernych. Być może jest to wynikiem tego nieznośnego "elitaryzmu" cechującego miłośników zespołu. Elitaryzmu, z którego, jak przypuszczam, bardzo, ale to bardzo trudno jest im zrezygnować. 5/10 [Jakub Kozłowski]

20 grudnia 2015


MY DYING BRIDE Feel The Misery, [2015] Peaceville || Andrew Craighan, wieloletni gitarzysta i autor repertuaru My Dying Bride wspominał po premierze "Feel The Misery", że muzyczna zawartość nowej płyty nie była wynikiem jakichkolwiek kalkulacji. Craighan nie starał się nagrać kolejnego albumu powielającego schemat poprzednich muzycznych dokonań zespołu, nie budował utworów w taki sposób, jaki od niego oczekiwano. Zamiast tego pisał muzykę przede wszystkim dla siebie. Brak nacisków ze strony pozostałych muzyków (jak sam wspominał w wywiadzie, w tym czasie nie było w pobliżu nikogo, z kim można by ustalić wspólny kierunek prac) zaowocował albumem na którego kształcie bardzo wyraźnie odciska się wpływ jednej osobowości. "Feel The Misery" udowadnia, że jedynie ta metoda artystyczna jest w stanie zaowocować czymś nieoczywistym i intrygującym. Odżegnując się od powielania dotychczas stosowanych schematów My Dying Bride nagrało album, który wraz z premierą wchodzi do kanonu death doom metalu. Czyni to zresztą z wielką klasą.

Niezwykle trudno jest pisać o muzycznej zawartości "Feel The Misery" bez popadania w infantylny patos czy dziecinne porównania. Internet pełen jest zresztą takich na kolanie pisanych recenzji, w których dokonania My Dying Bride referowane są za pomocą tandetnej pseudo goth-metalowej nomenklatury. Większości recenzentów wydaje się, że jasno określona stylistyka zespołu wymusza na nich samych dostosowanie stylu pisania do gotyckich zapatrywań. W konsekwencji odbiera to powagę tak zespołowi, jak i samym muzycznym krytykom. Abstrahując już od tego, że na najnowszym albumie My Dying Bride gotyku jest stosunkowo niewiele, nie brakuje za to pokaźnej dawki mrocznego death metalu. Jednak o "Feel The Misery" pisać jest niezwykle trudno przede wszystkim dlatego, że muzyka My Dying Bride jest nieefektowna. Nie poraża i nie przykuwa uwagi przy pobieżnym zapoznaniu, docenienie jej to kwestia wielu godzin poświęconych nie tylko na odsłuch, ale również na lekturę tekstów czy podziwianie pięknej szaty graficznej digipaku.

Aaron Stainthorpe niejednokrotnie powtarzał, że muzyki My Dying Bride nie da się dawkować czy słuchać bez zaangażowania. O ile takie słowa w ustach jakiegokolwiek innego muzyka uznałbym za świadomie budowaną strategię marketingową mającą na celu zaintrygowanie niedzielnego słuchacza, to Stainthorpe'owi akurat wierzę. Nie tylko dlatego, że My Dying Bride nigdy nie zbliżył się do mainstreamu na tyle, aby zespół mógł odnieść realne profity z uprawianego zawodu (marketing jest tu więc zbędny). Ważniejsze jednak, że My Dying Bride faktycznie wdraża swoją dewizę w życie, rezygnując częstokroć ze znaczących zysków. Nie zobaczymy My Dying Bride na festiwalu rockowym, gdzie muzykom przyszłoby grać dla żłopiących piwsko rubasznych zastępów z wciśniętymi na łepetynę rogatymi hełmami z plastiku. Nie będziemy mieli również przyjemności oglądania My Dying Bride na scenie w blasku słońca w roli nietrafionego rozgrzewacza przed (nie przymierzając) Amon Amarth. Bycie fanem My Dying Bride wymaga poświęceń wyrażających się nie tylko w ograniczonych możliwościach obserwowania zespołu na żywo, ale również w konieczności poświęcania mu odpowiedniej ilości czasu i uwagi. Ale wszelki trud włożony w poznanie muzyki My Dying Bride zwraca się w dwójnasób.


W przypadku "Feel The Misery" nie należy jednak skupić się na poszczególnych elementach budujących spójną klimatyczne całość. Daleki jednak jestem od uznania kompozycji Craighana za nieciekawe. Wręcz przeciwnie, każdy utwór w doskonały sposób rozkłada akcenty powodując, że nie nużą pomimo swej (najczęściej znaczącej) długości. Sposób, w jaki utwory Craighana potrafią obudzić uwagę słuchacza nawet po kilku minutach monotonnego tempa najlepiej ilustrują końcowe riffy  "To Shiver In Empty Halls", "A Thorn Of Wisdom" czy "Within A Sleeping Forest". Mam jednak wrażenie, że ich siła oddziaływania rośnie, gdy są traktowane jak rozdziały tej samej opowieści a nie jako oddzielne byty. Bo o to właśnie chodzi w muzyce My Dying Bride, o opowiadanie historii, budowanie nastroju. I tego właśnie zabrakło odrobinę na nużącym "A Map Of All Our Faliures".

Zamieszanie w obozie My Dying Bride, którego najbardziej dostrzegalnym przejawem jest powrót po latach Calvina Robertshawa, wyszło muzykom na dobre. Na albumie ponownie usłyszymy głębokie, dobre technicznie (na ile jestem to w stanie ocenić) growle Stainthorpe'a, potrafiące w intrygujący sposób przełamać sztampę, która niewątpliwie nawiedziłaby album, gdyby pozostać jedynie przy czystych wokalach. Ta różnorodność stanowi naprawdę olbrzymią zaletę albumu. Tak samo zresztą jak wspomniane już riffy Craighana (fenomenalne "And My Father Left Forever" i "A Cold New Curse") czy doskonała praca perkusji. Brakuje mi jednak charakterystycznych dla My Dying Bride skrzypiec pięknie wzbogacających brzmienie "Turn Loose The Swans" czy "Like Gods Of The Sun". Głównie z tego powodu stawiam "Feel The Misery" odrobinę niżej niż te klasyczne płyty zespołu. Jest to jednak album naprawdę znakomity. Powiem nawet, że najlepszy od lat. Szkoda tylko, że tak niewielu go doceni. 8/10 [Jakub Kozłowski]

18 grudnia 2015


Po pierwsze, końcówkę roku zdominowała nam zdecydowanie elektronika, po drugie zaś, Słowacy. Nazwa cyklu pozostaje zatem myląca, ale w najlepszym razie lekko naciągana, ale "Czechosłowakofilia" jednak nie brzmiałaby zbyt dobrze a poza tym sceny czeska i słowacka, choć z pewnością różniące się w wielu istotnych szczegółach to jednak są sobie naturalnie bliskie na wielu poziomach. Choć z drugiej strony, jakby przyczepić się porządnie, to nazwa "Bohemofilia" nie obejmuje nawet całej Republiki Czeskiej , bo podle historycznych prawideł nie obejmuje Morawian i Ślązaków. Miejmy zatem nadzieję, że bracia Słowacy wybaczą mi publicystyczną nieścisłość.

Nvmeri to słowackie trio, które debiutowało jeszcze w 2010 roku albumem "From The Dust" wydanym pod nazwą The Uniques. Debiutancki self-titled już pod nowym szyldem ukazał się w roku 2013 a od tego czasu stopniowo ujawniane są szczegóły nowego materiału. Składniki brzmienia Nvmeri brzmią znajomo, od synth-popu po math-rock, wydawać się zatem może, że to kolejna grupa łącząca indie-gitary z elektroniką, ale jak pokazuje "Scales" grupa świetnie odnalazłaby się na letnich festiwalach i to nie tylko showcase'owych. Owszem, nowy singiel wychodzi od rozstrojonego ambientowego podkładu, ale bardzo szybko zdominowany zostaje przez cięte gitary rodem z post-punkowego przełomu lat 80-tych i 90-tych. Największym wyróżnikiem Nvmeri jest jednak wokal. Dla wszystkich zmęczonych identycznymi krzykliwymi chłopcami ze świata indie-rocka i synth-popu, matowy głos przypominający Petera Gabriela czy Guy'a Garvey'a przynosi więcej niż odświeżające wytchnienie. Zaintrygowani czekamy zatem na album, który wydać ma jedna z najciekawszych słowackich oficyn Gergaz Label.

Jan Jiskra tworzy muzykę elektroniczną głównie pod szyldem Moduretik z użyciem analogowego sprzętu, sekwencerów, automatów perkusyjnych osiągając efekt minimalistyczny efekt dark ambientu, syntezatorowego popu, atmosferę nowej fali i przede wszystkim stylową atmosferę lat osiemdziesiątych. Charakteryzuje go ponadto zamiłowanie do takich nośników jak tanie i wygodne CD-R, choć już poboczny projekt Neden ukazał się również na winylu a najnowsze MO-DU na limitowanej kasecie. "MOD01" to znów niezwykle stylowa retro-elektronika, tym razem ze zdecydowanym naciskiem na analogową kosmiczną atmosferę i odtworzenie elektronicznych, ale zaskakująco ciepłych brzmień klasycznej niemieckiej elektroniki, pierwotnego eksperymentalnego ambientu i kosmische musik. A przez ilustracyjny charakter materiału nad całością unosi duch światów kreowanych przez Lema i klasyczną fantastykę.



O Subject Lost wspominaliśmy już choćby przy okazji albumu "Expo Nova", który choć nagrany w domowym zaciszu, okazał się jedną z najbardziej docenianych czeskich płyt z elektroniką zeszłego roku. Za albumem podążyła epka z remiksami i dość niespodziewanie kolejna p.t. "Shelter" z nowym autorskim materiałem, którą jednak miała zamknąć drogę Subject Lost i stworzyć warunki dzięki którym Petr Adamec mógł rozpocząć nowe poszukawiania. Ich efektem jest najnowszy album "Nemesis", który jednak nie odbiega znacząco od wcześniejszych brzmień. Nadal słychać echa gitarowego post-rocka, ambientu, IDMu, ale jednocześnie całość nabrała jeszcze bardziej ilustracyjnego i zarazem melodyjnego charakteru.



O odmianę brzmienia pokusił się także jeszcze drastyczniej Stroon, słowacki producent, który wyszedł od post-dubstepowych początków, nawiązał współpracę z szeregiem przedstawicieli niezwykle prężnej słowackiej sceny, skupionych wokół labeli Exitab, Gergaz czy ajlávmjuzik, ba, wydał nawet singiel o swojsko brzmiącej nazwie "Krakow". Epki, czy może raczej minialbumy Dalibora Kociana ukazywały sie z godną podziwu regularnością aż najnowszy tytuł "Chosen Months" przyniósł największą i zdecydowaną zmianę. Elektronikę, rytm czy dźwięki wibrafonu zastąpiła gitara - surowa, modyfikowana, dronowa, po części industrialna po części shoegaze'owa a zahaczająca nawet o wolniejsze obszaru metalu. Czy zmiana zaszła również na żywo będzie można się przekonać na praskim Festivalu Spectaculare, gdzie Stroon supportować będzie Emikę.


Bulp zaś to debiutant, który epkę "Endian" wydał w zaprzyjaźnionym labelu Starcastic, który znać musicie choćby za sprawą Please The Trees, Prodavača czy Prince Of Tennis. A że wydawnictwo to wszechstronne to pozostajemy przy elektronice, choć tutaj stosunkowo najlżejszej i najbardziej przystępnej. Nic dziwnego zatem, że Bulp supportował HVOB, materiał jest lekki, rytmiczny i pozytywny a i chwytliwie odnosi się do relaksującego downtempa lat dziewięćdziesiątych.



[Wojciech Nowacki]

16 grudnia 2015


SUNDAYS ON CLARENDON ROAD Unward, [2015] self-released || Album wydany w lutym, własnym sumptem na płycie kompaktowej, w niewielkim środkowoeuropejskim kraju, od pewnego czasu w formie cyfrowej dostępny do darmowego pobrania. Powiedzieć, że niełatwo natknąć się na taką muzykę to grubymi nićmi szyty eufemizm. Nasze geograficzne, medialne, dystrybucyjne przyzwyczajenia siłą rzeczy ograniczają nas do specyficznych kręgów a świadomość ogromu muzyki poukrywanej po całym świecie ledwie czai się gdzieś w podświadomości. Przeczytajcie zatem o "Unward", pobierzcie album i posłuchajcie tego niezwykle zręcznego materiału.

Męski duet Jonáš Zbořil i Jan Tůma z przylepioną etykieta indie-folku rodzić może naturalnie skojarzenia z Kings Of Convenience, polskimi Twilite i szeregiem następców Simona i Garfunkela, ale z błędu subtelnie mogła wyprowadzić już epka "Walking Into Limbo" z 2012 roku. Skromniejsza od tegorocznego albumu, może jeszcze lekko nieśmiała, lecz z już ukształtowanym brzmieniem, łączącym miejski folk z subtelnym elektronicznym podbiciem. Ale już wtedy pojawiły się zarówno charakterystyczne linie wokalne ("Growing"), jak i odważniejsze wejścia w elektronikę ("Midtown Greenway").

Można założyć, że dłuższa przerwa prze wydaniem pełnowymiarowego debiutu tylko przysłużyła się dopracowywaniu brzemienia duetu, ale tym bardziej "debiutowość" "Unward" jest tylko umowna. Nie ma tutaj poszukiwań i ostrożnego badania własnych możliwości, nie, Sundays On Clarendon Road prezentują się jako twórcy z własnym i już ukształtowanym brzmieniem, pełnym chwytliwych i autorskich chwytów, firmowych zagrań i przede wszystkim świetnie zaaranżowanych i wyprodukowanych piosenek, niebanalnych i przebojowych zarazem. Potencjał na przyszłość? Skądże znowu, to już zrealizowana wizja, a i anglojęzyczne teksty tylko upewniają, że przy sprzyjających okolicznościach mieliby szanse na zagraniczny sukces.


Wizytówką Sundays On Clarendon Road może być już "Wild Galaxy", które spokojnie odnalazłoby się na dzisiejszej modnej warszawskiej scenie. Faktycznie zaczyna się gdzieś na pograniczu indie-folku i avant-popu, efektownie punktowane klawiszami stopniowo dodaje elektronikę i eskaluje w chwytliwy i emocjonujący refren. Tytułowe "Unward" wychodzi od folkowej narracyjności i dodając subtelny bit i wokalne harmonie z napięciem porusza się na granicy eskalacji. "Slow Slow Slow" to bezdyskusyjny synth-popowy przebój i po prostu świetna piosenka. W "Yellow Room" pojawia się charakterystyczna, szarpana linia melodyczna wokalu a piosenka wędruję w stronę klasycznej niegdyś elektroniki.

W piosenkach Sundays On Clarendon Road pojawić się może filmowa narracja, twardsza elektronika, taneczny podkład, elementy deep-house'u, avant-pop, indie-rockowe zagrywki na gitarach, folkowy spokój, a wszystko to umiejętnie podane w formie 3-4 minutowych kompozycji. Poza bogatą i klarowną produkcją szczególne zatem wrażenie robi struktura piosenek i ich niebanalna konstrukcja przy jednoczesnej popowej zwiewności. Nieuprawnione zatem byłyby glosy mówiące, że Sundays On Clarendon Road po prostu podążają za zachodnimi trendami i udanie je naśladują. "Unward" jest zbyt udane i zbyt zręczne. 8/10 [Wojciech Nowacki]

14 grudnia 2015


BOY WONDER & THE TEEN SENSATIONS Radical Karaoke, [2015] self-released || Zmięta pościel, plakaty na ścianie, gitary w panterkę, jajka na śniadanie, obcisłe slipy, papierosy, pizza, tatuaże, karaoke Batman i Robin, winyle, stare filmy. Rock'n'roll. Pop. Trochę strumień świadomości z internetowego newsfeedu, trochę zwyczajne codzienne życie. Radykalizm karaoke Boy Wondera najbardziej przejawia się nie w tym, że mamy jednego faceta z gitarą i podkładem z taśmy, ale w tym, że jest to kolejny album, który pokazuje żywotność rocka przez odzieranie go do najbardziej podstawowych warstw.

Stąd też "Radical Karaoke" jest w tym roku równie esencjonalną rockową płytą co "Carp" Please The Trees. Tam powrót do korzeni gatunku oznaczał tunelowanie pierwotnych emocji w niekoniecznie łatwy i przyjemny sposób. Boy Wonder & The Teen Sensations jak nikt inny pokazuje drugi kluczowy aspekt rocka - czystą zabawę. Bo na Boga, czyż nie o to po prostu chodzi? Radość, prostota i zabawa, niby beztroska, ale jednak nie bezrefleksyjna. Czyli to, co na elektronicznym pograniczu popu robi z internetową rzeczywistością Grimes, a od strony gitarowej Ariel Pink, ale bez narkotycznych oparów absurdu tego ostatniego, za to z uroczym wręcz i mocno cielesnym osadzeniu w codzienności.


Bo mamy teksty o dziewczynach i miłości (a podobno wszystkie rockowe piosenki są tak naprawdę o dziewczynach i miłości), drobnych przyjemnościach, pragnieniu szczęścia i beztroski, ale z zadziorną dumą i świadomością siły tkwiącej w prostocie. Krótkie i w większości obłędnie chwytliwe piosenki w ciągu ledwie pół godziny zmuszają nie tylko do coraz śmielszego podrygiwania kończynami, ale i błazeńskiego chichotu, przez co "Radical Karaoke" jest płytą wyjątkowo NSFW. Błazenada Boy Wondera jest jednak pozorna, jego celne obserwacje bywają gorzkie a zamiast hipster-szyderstwa mamy szczery i brutalny przekaz. Boy Wonder chce nas pozostawić bez tchu i przeczołgać przez rockowe klisze z jednego tylko powodu. Bo może.

Nie tylko może, ale i potrafi. W tym intensywnym zlepku gitarowych chwytów i stylistycznych wycinanek tkwi erudycja chłopaka zapatrzonego w swych rockowych herosów. Tu i ówdzie odezwie się a to Neil Young, gdyby tylko był mniejszym bucem i potrafił się zabawić, a to Tom Waits, gdyby zamiast rynsztokowej aury obdarzony był seksapilem. Równie często znajdziemy się na "Radical Karaoke" w zagraconym garażu, co na posmutniałym dansingu, gdzie Patsy Cline dopala kolejnego papierosa, The Shadows przygrywają najwytrwalszym tańczącym parom a z którego do domu zabierze nas ostatni lot Jefferson Airplane.


Grając w Wild Tides Kuba liznął kierunek w którym podążył solo jako Boy Wonder & The Teen Sensations. W połączeniu ze scenicznym wizerunkiem (do którego nie potrzebuje nawet sceny) Boy Wonder niektórych rozbawi, niektórych zamieni w WTF znak zapytania, niektórych (czy może niektóre) rozpali i zawilgoci. Ale pod dżinsową kataną i slipami w panterkę nie tkwi internetowy mem, ale chłopak z ogromnym sercem, który przypomina nam o najprostszych rzeczach. O tym, że nie ma zabawy bez muzyki, nie ma muzyki bez słuchaczy, nie ma słuchaczy bez szczerości. A "Radical Karaoke", które właśnie ukazało się, jakżeby inaczej, na winylu, możecie również pobrać za darmo. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

27 listopada 2015


NEW ORDER Music Complete, [2015] Mute || Kim jest grupa docelowa New Order? Pogrobowcy post-punka, z rozpędu fani Joy Division, bywalcy dyskotek, miłośnicy synth-popu, indie-rocka, lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych, wczesnych zerowych? New Order rozpinają się ponad gatunkami i dekadami tak szeroko, że wydają się oddaleni od dzisiejszej rzeczywistości i publiczności. Ba, dla wielu powrót zespołu w początkach X XI wieku wydaje się już faktem (pra-)historycznym. Ale to właśnie wtedy New Order pokazali tym, którzy lata osiemdziesiąte pamiętają już tylko przez mgłę i pryzmat teledysku "Blue Monday", że stoją za nimi przede wszystkim niezłe i ponadczasowe piosenki.

Tych nie brakuje na "Music Complete". Pierwsze z brzegu "Restless" od razu rozpoznajemy jako typowy singiel New Order, z charakterystycznym zmysłem melodycznym i niezmiennie młodzieńczym wokalem Bernarda Sumnera. Pogłoski o zdecydowanie bardziej elektronicznym charakterze nowej płyty niż poprzednich "Get Ready" i "Waiting For The Sirens' Call" są mocno przesadzone. "Restless" spokojnie mogłoby się znaleźć na którejś z powyższych, melodyjny indie-rockowe gitary usłyszymy tu niejednokrotnie, elektronika zaś zawsze była nieodrodną częścią muzyki New Order. Na "Music Complete" mamy co najwyżej inaczej rozłożone akcenty, zaś przynajmniej w pierwszej swej połowie album jest na tyle różnorodny, że zbliża się niemal do granicy stylistycznego rozedrgania. "Plastic" zgodnie z tytułem brzmi syntetycznie, ale nie kona się tu żaden dramat. "Tutti Frutti" flirtuje z italo-disco i co w założeniu zapowiada się okropnie, okazuje się najfajniejszą piosenką płyty. "People On The High Line" brzmi jak młodzieżowy, eurodance'owy hip-hop z początku lat dziewięćdziesiątych. Współcześniej wydają się brzmieć "Singularity" i "Unlearn This Hatred", ale tylko jeśli przeczytamy, że za ich produkcją stoi Tom Rowlands z The Chemical Brothers.

Właśnie, choć goście na "Music Complete" mają zapewne przyciągnąć nowszych słuchaczy, to bez żadnego wyjątku przemijają całkowicie nierozpoznani. La Roux mogłaby być zastąpiona każdą randomową wokalistką znaną z dance'owych chórków. Brandon Flowers? Nie do zauważenia. Iggy Pop, choć to pewnie ukłon w stronę post-punkowych korzeni, brzmiał jak Iggy Pop na płycie Cat Power, ale nie tutaj. Zasadniczo zatem, żaden z gości nie wnosi do "Music Complete" nic.

Wystarczyć powinny po prostu piosenki. I tak by było, gdyby nie ich porażająca długość (i w efekcie całego albumu). Obowiązkowe minimum dla New Order to 5 minut, standard to 6-7 minut, najnudniejsze "Nothing But A Fool" sięga prawie 8 minut i w żadnym przypadku nie ma dla tego uzasadnienia. Każda z kompozycji to materiał na typową trzyminutową piosenkę, zespół sprawia wrażenie jakby nie potrafił znaleźć kompozycyjnego rozwiązania dla żadnego z często przecież nośnych motywów. "People On The High Line" symptomatycznie po niemal 6 minutach, kończy się wyciszeniem pamiętanym z kupowanych w latach dziewięćdziesiątych kaset. "Music Complete" jest zabawne i niezobowiązujące, choć tam gdzie mini-album "Lost Sirens" pozostawiał wesoły niedosyt, nowa płyta ciąży przesadnym rozwleczeniem. Wbrew tytułowi i opinii części krytyki kamieniem milowym w karierze New Order "Music Complete" z pewnością nie będzie. 6.5/10 [Wojciech Nowacki] 

26 listopada 2015


EDITORS In Dream, [2015] [PIAS] || Editors zamiast zespołem jednej płyty są raczej zespołem kolejnych płyt. "The Back Room" pozostaje do dzisiaj płytą klasyczną, choć właściwie nie wiadomo do końca dlaczego. Być może w dobie dogasającej nowej rockowej rewolucji, dance-punka, revivalu post-punka pokazywała, że gitarowe indie-granie potrafi być nadal żywotne. Być może chodziło o stylowość, może o emocjonalność, może po prostu o bardzo dobre piosenki. Owszem, masa zespołów oferowała ówcześnie te same składniki, ale jednak z jakiegoś powodów to jedynie debiut Editors (i na chwilę Franz Ferdinand) potrafił mnie wtedy poważniej zainteresować.

Przetrwanie Editors zawdzięczać też może paradoksalnie części niepochlebnej krytyki. Spójrzcie gdzie dziś znajduje się Interpol, przypominający swój własny revival-band. "Turn On The Bright Lights" stało się płytą kultową, ale przynajmniej tak samo dobry "The Back Room" już spotkał się z opiniami o Editors kopiujących Interpol kopiujących Joy Division. Częściowe lekceważenie debiutu Editors sprawiło tym samym, że w porównaniu z ówczesną konkurencją album ten praktycznie się nie zestarzał, ale również zespół od samego początku cieszył się pewnego rodzaju taryfą ulgową.

Wreszcie, choć z różnymi efektami to z godną podziwu determinacją, Editors konsekwentnie unikali autoplagiatów. "An End Has A Start", choć skrojone wg zasady "jak debiut, tylko bardziej" i tęsknie zerkające w stronę stadionowości Coldplay i U2, po latach broni się całkiem nieźle piosenkami w części równie dobrymi co na debiucie. Całkowity odwrót w stronę chłodu syntezatorów na "In This Light And On This Evening" przyniósł zarówno kilka najlepszych piosenek w karierze zespołu, jak i niezapamiętywalne mielizny. Na tym tle "The Weight Of Your Love" jawiło się przynajmniej jako płyta równa. Brzmienie amerykańskiego rocka w wykonaniu Editors okazało się jednak najmniej twarzowe spośród wszystkich testowanych, album zaś nadal jawi się jako dość nudnawy i wyjątkowo mało ekscytujący.

A "In Dream"? Najprościej mówiąc jest to miks "In This Light And On This Evening" i "The Weight Of Your Love". Z pierwszego wzięte zostało mocne zanurzenie się w ciężkie syntezatory, z drugiego zaś wyważenie i dopracowanie materiału. Elektronika w wykonaniu Editors przekonywała mnie na "In This Light And On This Evening" i przekonuje mnie tutaj, z tym że "In Dream" jest zdecydowanie mniej rozedrgane między świetnym a miałkim, a na podobieństwo "The Weight Of Your Love" jawi się uśrednione, ugrzecznione. I od poprzednika z pewnością ciekawsze.

Nie dajcie się jednak zwieść pogłoskom o eksperymentalnym charakterze płyty. Medytacyjne "No Harm" na początek jest faktycznie nietypowym otwarciem, ale już finałowe "Marching Orders" wyjątkowe jest już tylko dzięki swej długości. Tutaj też znów odzywają się echa U2, wyraźnie obecne też w patetycznym i pełnym chrystologicznych odniesień "Salvation". Reszta na szczęście to świetnie wyprodukowany ejtisowy synth-pop, owszem, czasem mroczniejszy a'la Depeche Mode, ale równie często rytmiczny a'la Pet Shop Boys. Rytmiczny nie znaczy jednak przebojowy, zwłaszcza w drugiej połowie albumu, po mechanicznym "The Law", słychać nacisk położony bardziej na budowanie atmosfery niż melodii, nawet w mierzącym w przebojowość "Our Love". I choć pod koniec "In Dream" może zacząć nudzić, to dla równowagi w początku mamy typowe dla Editors, przestrzenne i eskalujące "Ocean Of Night" czy łączące synth-pop z indie-gitarami "Forgiveness".

Żadne rewolicja się nie kona, nie sądzę, żeby poza całkiem licznym gronem fanów ktokolwiek nowy zarejestrował wydanie piątego albumu Editors. Ale zespół jest nadal stylowy, Tom Smith nadal jest wokalistą o wielkich możliwościach a "In Dream" to kolejny z niezłych albumów. I tyle. 7/10 [Wojciech Nowacki]

9 listopada 2015


TATA BOJS A/B, [2015] Supraphon || Gdy piszę o czeskich wydawnictwach staram się to robić jeśli są w Polsce zarówno dostępne, jak i przystępne. Dostępność nie jest już wielkim problemem, większość, od nie tylko mainstreamu na serwisach streamingowych po alternatywę na Bandcampie, posłuchać możecie wszystkiego co Was zaciekawi. Żeby się tak jednak stało, wykonawca musi być przystępny nieczeskiej publiczności bez obszernego aneksu z kulturowo-językowymi przypisami. Tata Bojs mają w Czeskiej Republice tak wielki status, że ani nie potrzebują myśleć o zagranicy. Ale że jest to pozycja całkowicie zasłużona, potraktujcie ten tekst bardziej jako felieton niż recenzję nowego albumu.

Rockowa werwa, popowa przebojowość i subtelne podbarwienie elektroniką to najprostsza recepta do zdobycia sobie powszechnego szacunku słuchaczy. Zarówno tych mających z muzyką kontakt okazjonalny i komercyjnie użytkowy, jak i tych którzy, jak to się mówi. w muzyce "siedzą". Tata Bojs ani ci mocno alternatywni nie traktują jako guilty pleasure, ani niedzielni słuchacze nie odmówią sobie gromadnego śpiewania na koncertach ich inteligentnych piosenek. Parafrazując Kaśkę Nosowską, zasada "za alternatywna na mainstream, za mainstreamowa na alternatywę" nie ma u Tata Bojs zastosowania. I jest to kolejny z powodów, dla których mówi się o roli Tata Bojs w czeskiej muzyce od końca XX wieku jako o "czeskim Radiohead".

Jasne, Radiohead często bliżej było do awangardy niż popu, ale mam nadzieję, że intuicyjnie wiecie o co chodzi, o idealnie i naturalnie wyważone proporcje zapewniające uniwersalny dostęp do szerokiego spektrum słuchaczy. Ale czy pamiętacie o jakim polskim zespole mniej więcej od 2001 roku zaczęto mówić jako o "polskim Radiohead". Ano właśnie o zasugerowanym wyżej Hey. Analogia między Heyem a Tata Bojs jest jak najbardziej trafna, choć mniej tutaj chodzi o podobieństwa muzyczne a bardziej o pozycję na rynku. Płyty obu tych zespołów ukazują się we w miarę regularnych odstępach, każdy z nich się świetnie sprzeda, nawet jeśli będzie słabszym w dyskografii, co najpewniej oznaczać będzie lekki autoplagiat, chwilowe zachłyśnięcie się słuchacza nowością i szybkie zapomnienie.


Szkoda, że akurat przy "A/B" zebrało mi się na przedstawienie Wam Tata Bojs, bo to akurat ten przypadek płyty, która nie, bynajmniej nie jest zła, ale zamiast w nowy efektowny sposób łączyć wykorzystane wcześniej elementy brzmienia, to najczęściej w niezwykle charakterystyczny sposób je kopiuje. Ale z tego samego powodu nowy album może okazać się całkiem niezłym wprowadzeniem do dyskografii Tata Bojs, skomplikowanej w latach dziewięćdziesiątych (kasety, pół-dema, pół-albumy) i legendarnych w latach zerowych (przynajmniej dwa tytuły na liście bezapelacyjnie najlepszych czeskich płyt). Przełom nastał z płytą "Futuretro" po raz pierwszy w Czechach w takiej skali i tak nowocześnie łączącej chwytliwy (pop-)rock z elektroniką. "Biorytmy" przyniosły doprecyzowanie brzmienia i kolejny komercyjno-artystycznych sukces, zdyskontowany tylko przez "Nanoalbum" - koncept album i multimedialny projekt na niespotykaną skalę. Płyta, książka, trasa koncertowa, DVD, może trochę naciągana historia miłosna ze świata nanotechnologii, ale muzycznie i koncepcyjnie nie do obalenia. Na "Kluci kde ste?" zespół wrócił do prostszej rockowej bezpośredniości a na przedostatniej płycie "Ležatá osmička" inteligentnie i autoironicznie flirtował z tematem powtarzalności.

Na "A/B" powtarzanie się pomysłów i charakterystycznych tatabojsowych patentów zamierzone już nie było, po czterech latach oczekiwania recyklacja tak dobrze już znanych Czechom brzmień jednak jest rozczarowaniem, nawet jeśli Tata Bojs poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Dwie najlepsze piosenki "S ní" i "Antikvariát" ukazały się już wcześniej na specjalnym winylowym singlu (i obie opatrzone teledyskami, ot, czeskie kino w miniaturze). Pierwsza subtelnym elektronicznym galopem graduje w stronę pełnej smyczków eskalacji. Druga zaś jest po prostu niesamowicie przebojowa, śpiewna, ale i emocjonalna i zwłaszcza w warstwie lirycznej melancholijna. Poza tym Tata Bojs to rockowa energia ("Gastronaut"), gustowny pop-rock ("Sonda" i "Radioamatér"), werwa z odrobiną niepokoju ("Rubik a Kubrick", mimo słabo dobranych gości), trochę żartów ("Kamarádky", "Národní") czy perfekcyjny zmysł do emocjonującej eskalacji ("Hrana").


Ale cały czas mówimy tylko o muzycznej stronie Tata Bojs, kto wie, czy niemającej najwyżej połowicznego znaczenia. Bo Tata Bojs to przede wszystkim teksty - dowcipne, inteligentne, czasem gorzko komentujące rzeczywistość, często operujące po prostu grą słowami i w ich wykonaniu niemal nieskończonymi możliwościami czeszczyzny. Już pierwsze na płycie słowa minulost je past to czesko/angielska słowna łamigłówka (przeszłość to pułapka/przeszłość to przeszłość), niektóre piosenki zaś na tych językowych grach niemal wyłącznie bazują. Próbowaliście kiedyś obcokrajowcowi wyjaśnić jakim świetnym polskim zespołem jest Hey, tłumacząc jak genialną tekściarką jest Nosowska? No właśnie, z Tata Bojs mamy ten sam problem. Ale bez rozumienia tekstów powinniście docenić lekkość i od dawna już Czechom znaną pomysłowość ich muzyki. 7/10 [Wojciech Nowacki]

3 listopada 2015


PLEASE THE TREES Carp, [2015] Starcastic || Rock definiuje się przez własny stosunek do tradycji. W wielkiej skali oznacza to najczęściej powielanie gatunkowych prawideł, powtarzanie schematów, zapełnianie stadionów wydaniem dwudziestego albumu w czterdziestoletniej karierze. Pewność i bezpieczeństwo. Co przystoi wielkim, młodszym zapewni oskarżenia o niewnoszenie niczego nowego do muzycznych prawideł (chyba, że tym młodym jest Jack White). Igranie zaś z gatunkowymi podziałami, mimo że tracącymi dziś znaczenie, grozi zepchnięciem do alternatywy czy pogardliwie ujmowanego indie. Jeśli zatem rock stoi w miejscu to tylko z winy jego najwierniejszych fanów. Skuteczna rewitalizacja muzyki rockowej również odnosić się musi do tradycji. Ale nie jako kopiowanie klasyki, lecz jako odzieranie rocka ze skostniałych naleciałości i powrót do pierwotnego, surowego korzenia, czystego entuzjazmu i emocjonalnej zadziorności. Nieprzypadkowo więc najciekawsi młodzi twórcy, Metz, Viet Cong, częściowo Deerhunter, wywodzą się z kręgów noise'u. Bo w swych początkach rock mógł być przyjemny, ale musiał być niebezpieczny.

Please The Trees powstali z przecięcia lekko post-rockowego ducha instrumentalistów oraz folkowych fascynacji Václava Havelki III. Kształt ten utrzymał się na dwóch albumach, choć prawdziwe imponujące brzmienie zespołu wykuwało się w czasie żywych występów. Stąd też "A Forest Affair", trzecia płyta Please The Trees, jawiła się jednak jako rozczarowanie. Im mocniej podkreślano udział amerykańskiego producenta, tym silniej jawiło się jej przeprodukowanie, niespójność pomysłów i bezradność w oddaniu koncertowego żywiołu. Havelka zawsze był człowiekiem wielu projektów, ale po odejściu w niebyt solowo-folkowego selFbrush i zmiękczeniu Please The Trees na "A Forest Affair", wyraźnie oddalał się od gitarowej estetyki, jednocześnie (i paradoksalnie) eksplorując znacznie surowsze brzmienia. W duecie Tvrdý/Havelka przerobił na synth-popową modłę klasyki czechosłowackiej nowej fali i punka, w kolejnym duecie Were Mute organicznym sposobem dotarł do granic noise'owej elektroniki, by w pełni przekroczyć je kwaśnym, brudnym ambientem solowego projektu Vac Da Hawk.

W wyniku splotu koncertowych okoliczności w lutym 2014 roku Please The Trees znaleźli się w Detroit z wolnym dniem. I podobnie jak wcześniej Blur weszli do studia by niezobowiązująco zarejestrować materiał, który po dograniu przez Havelkę wokali w Nowym Jorku stał się niespodziewanie czwartym albumem Please The Trees. Spontanicznie uchwyconym momentem zespołu będącego u szczytu koncertowej formy. Surowym, pierwotnym i zgrzytliwym.


Nowe, garażowe brzmienie Please The Trees słuchać już w pierwszych paru piosenkach. Na początku albumu wydawać się może, że zespół, owszem, zaostrza brzmienie, ale zarazem wyraźnie zamierza mocniej eksplorować swoją obecną już wcześniej piosenkową stronę. Ale zamiast folkowych ech w "All I Want To Do" słyszymy brud, entuzjazm i głos Havelki, często zbyt dominujący, tutaj skryty za pogłosem i przeradzający się w efektowny zaśpiew. "A Song Is Its Own World" to zaś prosty trzyminutowy rock'n'roll, czyli przeciwny biegun dawnych post-rockowych pasaży. Odcienie zmieniają się w "Missing Feeling Nothing". kto wie czy nie jednej z najlepszych piosenek Please The Trees, niższej, bardziej niepokojącej, niemal grunge'owej, ale melodyjność amerykańskiego alternatywnego rocka rozwijając a'la Deerhunter w powtarzalny trans z potencjałem koncertowego rozciągania w satysfakcjonującą nieskończoność.

Jeśli dwiema pierwszymi piosenkami "Carp" z energią wyskoczył ponad powierzchnię stawu a zetknął się z nią znów w "Missing Feeling Nothing", to od tego momentu zanurzamy się w coraz głębsze tonie. "Suite F" stanowi centralny punkt płyty i zarazem papierek lakmusowy nowego brzmienia Please The Trees. Ośmiominutowy plemienny trans swoją szamańskością odwołuje się do The Doors a pozornym i ściśle kontrolowanych rozimprowizowaniem przypomina naszą Ściankę. Naturalnego pulsu nadaje kompozycji bas Míry Syrného, ale zwróćcie uwagę jak fantastyczne pracuje tutaj perkusja Jana Svačiny. Skoro obecnie Please The Trees to "power-trio", czyli praktycznie Václav Havelka III plus sekcja rytmiczna to jej rola nie może umknąć ciężko zasłużonej uwadze. Unia trzech instrumentów w "Not This Way", kompozycji znanej z koncertów już od paru lat, przy pomocy tej samej powtarzalności tym razem buduje "zepsutą", ale jednak piosenkę. I ostatni moment lekkości przychodzi w dwuminutowym instrumentalnym "S.E.K.", gdzie surfowy klangor i rock'n'roll z lat 60' autoironicznie spotyka się z późniejszym o pół wieku własnym revivalem w postaci "nowej rockowej rewolucji".


"Consider Death", najcięższy utwór w historii Please The Trees, bierze upiorność post-rocka, dźga ją gitarowymi riffami i popycha kompozycję znów w stronę ściankowego noise'u, Havelkę zaś ku szaleńczym / ekstatycznym okrzykom. Finałowy "Petr Humpal" to już tylko biały hałas, noise'owy płomień w którym Please The Trees spalają się całkiem dosłownie, co zobaczyć można było na plenerowym chrzcie płyty. Ale uwaga, to nie koniec, zespół postanowił dopieścić nośnik znajdujący się dziś w największym odwrocie, czyli płytę kompaktową. Tylko na tym wydaniu znajduje się "I'm Like A Map", ponad jedenastominutowa recytacja amerykańskiego poety (i konsultanta tekstów Please The Trees) z improwizowanym podkładem zespołu. I jest to dopieszczenie porównywalne z "Disgustipated" Tool czy "Stupid Mop / Hey Foxymophandlemama, That's Me" Pearl Jam.

Przy całej swej, jakkolwiek źle i oklepanie to brzmi, światowości "Carp" jest jednocześnie najwyraźniejszym czeskim akcentem w działalności Please The Trees. Znajdująca się na okładce ilustracja Huberta Suchého od dawna chodziła Havelce po głowie jako pomysł do wykorzystania. Karp jest jednocześnie nieoficjalnym symbolem położonego w południowych Czechach i otoczonego rybnymi stawami miasta Tábor, skąd wywodzi się zespół Please The Trees. Powrót do korzeni zatoczył pełne koło. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

14 października 2015


Rozczarowanie związane z przenosinami na stałe do Pragi jest tylko jedno. Otóż w Czechach powoli nie ma gdzie kupować muzyki. Serio. Przy czym gdy mówię muzyka, myślę: płyty kompaktowe. Ano, fala winyli nie jest już w Czechach hipsterską fanaberią tylko codzienną rutyna zdecydowanej większości słuchaczy. W Polsce fala ta dopiero się wznosi i dzięki zaporowym cenom najpewniej zatrzyma się na pewnym poziomie, ale tutaj niemal całkowicie zmyła rynek płyt kompaktowych. Fanem winyli nie jestem, wierzę, że jest to rodzaj spekulacyjnej bańki, która kiedyś pęknie, kompakty zaś są nadal idealnym nośnikiem. Niestety, większość nowości, nawet w moich zaprzyjaźnionych praskich sklepach, pojawia się już tylko na winylach, sprowadzanie większych ilości płyt kompaktowych do Czech chwilowo się nie opłaca.

To jednak tylko mój mały personalny dramat. Wyobraźcie sobie jednak, jak poczuć musieli się pierwotni i elitarni wyznawcy winyli, po tym jak czarne płyty pochłonięte zostały przez masowy rynek. I oto pojawia się miejsce na nowy/stary, elitarny nośnik. Nad marginalnym, ale barwnym i widocznym powrotem kasety można oczywiście ironizować, sam przyznaję, że do tego nośnika mam po prostu wielki sentyment. Ale dzisiejsza, mała, choć prężna scena kasetowa w Czechach ma swoje jak najbardziej racjonalne powody istnienia. Winyl jest drogi. Winyl jest nieosiągalny. Jedyna czeska tłocznia płyt obsługuje tak naprawdę połowię kuli ziemskiej, priorytetowe są zatem gigantyczne zamówienia na kolejne reedycje od korpo-wydawców. Małe DIY-labele sięgnęły więc po kasetę, równie niepraktyczny nośnik co płyta winylowa, ale zachowujący aurę artefaktu i przede wszystkim tani.


Pražský Cassette Store Day, czyli lokalna mutacja święta kasety, w tym roku odbył się w fenomenalnej lokalizacji towarowego dworca kolejowego na Žižkovie i jak zawsze za jego organizacją stał label Stoned To Death (bardzo czeska nazwa, if you know what I mean). Z tej okazji ukazało się też specjalne wydawnictwo "Duchové a..." formacji Prodavač. Album "Malý ráje" zaskakująco okazał się jednym z najlepszych czeskich tytułów, krótkim, ale pełnym bezbłędnych piosenek. Odrobina synth-popu, wyczuwalna atmosfera "emotroniki" początku lat zerowych, ale i rocka lat dziewięćdziesiątych urzekała bezpretensjonalnością i klimatem muzyki z sąsiedztwa. Właściwym debiutem była jednak epka "Duchové" z 2011 roku, wydana przez label Starcastic i nadal dostępna do darmowego pobrania. "Duchové a..." to kasetowa reedycja tamtej epki, ukazującej się tym samym po raz pierwszy na fizycznym nośniku a obok oryginalnego materiału wzbogacona została o covery, remiksy i szereg żywych wykonań.


Tego samego dnia udało się mi też wreszcie dostać debiut Nod Nod. Efektowna złota kaseta skrywa album, który ukazał się już w zeszłym roku i zgodnie został okrzyknięty najlepszym czeskich tytułem w kategorii cięższych brzmień i zgarnął szereg nominacji do najważniejszych nagród. Gęsta, choć nieprzytłaczająca atmosfera, żeński wokal trafnie porównywany do Beth Gibbons z Portishead, gdyby ta śpiewała metal, świetna produkcja a przede wszystkim efektowne i chwytliwe połączenie najciekawszych i najprzystępniejszych nurtów twardszych brzmień, to właśnie Nod Nod. Post-rock, post-metal, sludge metal, stoner rock, noir-country? Znajdziemy tu wszystko a zarazem nic, Nod Nod przekuwa kolejne stylistyki na własny i niezwykle dojrzały język, zachowując lekkość i swobodę, jednocześnie redukując metalowe struktury od niemal popowego potencjału.



Innym interesującym wydarzeniem była publiczna dyskusja na temat eksportu czeskiej muzyki za granicę z udziałem muzyków mających tego typu doświadczenia. Z oczywistych względów jako osoba również w jakimś stopniu zajmująca się propagowaniem czeskiej muzyki mógłbym ową dyskusję skomentować na miliony sposobów, ale swoje uwagi zachowam raczej dla Czechów niż dla polskich czytelników. Ważne, że muzyka zawsze odnajdzie swoje ścieżki, czasem zaskakujące, jak choćby popularność eksperymentalnej grupy Gurun Gurun w Japonii. Być może jest to sprzężenie zwrotne i japońskie brzmienie formacji może być równie dobrze owej popularności przyczyną, jak i skutkiem. Elektroakustyczne, niemal teatralne eksperymenty Gurun Gurun podawane są tu w całkiem przystępny sposób dzięki kruchej, przestrzennej produkcji, echom folku, japońskim wokalistkom i silnie zaakceptowanym żywym instrumentom. Kto potrzebuje skojarzeń, mógłby z albumem "Kon B" zawędrować w stronę wczesnego múm czy ścieżki dźwiękowej do "Drawing Restraint 9", ale bez wokaliz Björk i znacznie przyjemniejszego odsłuchu.



Poświęcona elektronice blogosfera przynajmniej w Europie coraz żywiej reaguje na tytuły labelu Proto Sites, który coraz ambitniej wybija się na niezależność od słowackiego wydawnictwa Exitab, którego jest odnogą. Exitab jednak nadal wydaje i tam, gdzie Proto Sites stawia na odważniejsze nowe nazwy z naszego zakątka Europy, Exitab dalej eksploruje zbadane już terytoria słowackiej elektronicznej alternatywy. Z nową epką powrócił Dead Janitor, który po paru bardziej abstrakcyjnych wydawnictwach pod szyldem Sound Sleep reaktywuje swoje wręcz architektoniczne oryginalne struktury. "Downturn" brzmi mechanicznie, ale też zaskakująco ciepło, więc powtarzalne i nawarstwiane konstrukcje pełne dźwiękowych ozdobników zwłaszcza u progu zimy prezentują się całkiem zachęcająco.



Jesienią ruch w muzyce jest tradycyjnie spory, nie inaczej jest tutaj, więc kolejny odcinek "Bohemofillii" powinien pojawić się już za miesiąc. Ale na koniec powracamy do wspomnianego już ostatnio producenta elektroniki skrywającego się pod nazwą Ventolin. Wtedy rzecz dotyczyła "epki" "Playbour", będącej w istocie jedynie dwiema piosenkami, z czego jedna opatrzona została całkiem niezłym teledyskiem. Być może Ventolin, który polskiej publiczności zaprezentował się w tym roku na Tauronie, się zreflektował i powtórzył ten materiał na pełniejszym i darmowym wydawnictwie "Supersonic Extended", gdzie obok dwóch pierwotnych kompozycji znajdziemy cztery remiksy i kolejne cztery zupełnie nowe utwory. [Wojciech Nowacki]

13 października 2015


EMIKA DREI, [2015] Emika Records || Ze Emiką zawsze kryła się mapa polityczna Europy. Wychowana w Wielkiej Brytanii, rezydująca w Berlinie artystka czeskiego (czy może raczej czechosłowackiego) pochodzenia swoją rozdartą między historycznym Wschodem a Zachodem tożsamość uczyniła głównym motywem albumu "DVA". Albumu, który miał wywindować Emikę do statusu popowej diwy z ambicjami a okazał się ostatnim nagranym dla wytwórni Ninja Tune.

Silny pierwiastek osobisty zaznaczał się już na do dziś cenionym debiucie z 2011 roku, bardziej obiecującym niż wielkim. "DVA" jednak, mając wielkie ambicje (czeskie operowe intro, piosenki tak ważne, że w książeczce zostały przez Emikę opisane) przyniosło jeszcze więcej naprawdę udanych, przebojowych piosenek, ale też jeszcze więcej przeciętnych. Problemem albumu była jego długość, aż 15 utworów i równa godzina muzyki, która zapada się pod własnym ciężarem, zwłaszcza, że nie przyniosła żadnych większych zmian w muzycznym rękopisie Emiki. Trochę ponad półgodzinne "DREI" z dziewięcioma piosenkami to na tle poprzednika odświeżająca refleksja.

Trochę szkoda, ale wydaje się, że po domniemanym niepowodzeniu "DVA", Emika stała się ofiarą wydawania muzyki własnym sumptem. Bez wsparcia Ninja Tune "Klavírní" jeszcze zwróciło uwagę przynajmniej jako ciekawostka, ale "DREI" parę miesięcy po premierze spotyka się z umiarkowanymi reakcjami i nie mówię o ich treści, lecz ilości.

Działalność Emika Records oficjalnie zainaugurował niezły instrumentalny singiel "Melancholia Euphoria", lecz to neoklasyczny album "Klavírní" nie tylko zainicjował nowy rozdział w działalności Emiki, ale i rozbudził spore nadzieje. To, co wydawało się skokiem w bok, jednocześnie sugerowało postępującą integrację jej tożsamości, zarówno na poziomie (ponad)narodowym, ale też muzycznym. Dlatego najciekawszym fragmentem "DREI" są "Miracles Prelude" i "Miracles" bezpośrednio bazujące na "Dilo 13" z "Klavirni".


Tajemniczym sposobem "Dilo 7" jest najczęściej słuchaną kompozycją Emiki na Spotify, trzema milionami odsłuchów dyskontując cover "Wicked Games" z "DVA". Ale to "Dilo 13" na moment przyniosło najbardziej śmiałą elektroniczną modyfikację klasycznej kompozycji, sugerując, że pociągnięte dalej mogłoby się przerodzić w "tradycyjną", elektroniczną piosnkę Emiki. Tak się też stało na "DREI" i jest to sympatyczny ukłon w stronę "Klavírní", ale też jedyny.

Już otwierające całość "Battles" brzmi dość twardo i ten wręcz nieociosany wydźwięk utrzymuje się aż do końca płyty. Oszczędność, melancholia i powolne tempa nie są oczywiście dla Emiki nowością, ale ostre, niewygładzone, ascetyczne brzmienia już tak. Z drugiej jednak strony wszystko brzmi tutaj znajomo, co chwilę mamy wrażenie obcowania z ciągłymi autocytatami. Najsilniejszym jednak wrażeniem jest dojmujące poczucie jednostajności, za które przede wszystkim odpowiada sama Emika i jej wokal. Nigdy nie aspirowała do miana wielkiej wokalistki, z głosem o mniejszych możliwościach nadal można zrobić sporo ciekawych rzeczy, zwłaszcza w świecie chłodnej elektroniki opierającej się na atmosferze. Problemem jest jednak charakterystyczny, ale i niezmienny sposób frazowania Emiki, niepotrafiącej uwolnić się z okowów bitu ani rozwinąć ciekawszej linii melodycznej.

Bo zapadających w pamięć melodii na "DREI" zasadniczo brakuje, przynajmniej w czołowej warstwie wokalu (bo jeśli dokopiecie się do pianina to faktycznie robi się odrobię ciekawiej, ale to znów bardziej zasługa "Klavírní", że dopiero teraz dostrzegamy u Emiki sporą klasyczną podstawę). Fajnie, że "DREI" jest albumem krótszym i bardziej kompaktowym niż "DVA", niefajnie, że brzmi jakby skrócono "DVA" akurat o tą lepszą połowę. Może to czyszczenie szuflad, może teraz "elektroniczna" Emika będzie poboczną w stosunku do tej "klasycznej" (która właśnie pracuje nad symfonią), ale z pewnością nadal nie jest to spójna Emika pomysłowo łącząca swe różnorakie tożsamości. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

7 października 2015


IRON MAIDEN The Book Of Souls, [2015] Parlophone || Istnieją zespoły które bezsprzecznie zaliczyć należy do kategorii "muzycznej arystokracji". Nie jest trudno je wskazać, Pink Floyd, AC/DC, Metallica, Black Sabbath, The Rolling Stones, U2, Iron Maiden, ograniczając się wyłącznie do tych, które wciąż koncertują bądź opublikowały niedawno płyty. Arystokracja ma jednak zawsze jedną cechę wspólną - zachowawczość. I chociaż każdy z wymienionych zespołów potrafił zapełnić wielotysięczne hale kilka nocy z rzędu, żaden nie zrewolucjonizuje już muzyki.  Jednak wcale już do tego nie pretendują. Ich wyraźnie określona pozycja w muzycznej hierarchii nie wzięła się bowiem znikąd. Swego czasu każda z wymienionych grup odpowiadała za stylistyczną odnowę, ale z jej okowów już nigdy nie udało się muzykom wyrwać. To, co zapewniło im wyjątkową pozycję, stało się koniecznym, bo wymaganym przez fanów, wyznacznikiem dalszej kariery.

U końca "ery gigantów" należy jednak wrócić również do, często pomijanej w przypadku show businessu, kategorii uczciwości. Można pozostawać wiernym konkretnej wąskiej stylistyce, własnym korzeniom i artystycznym preferencjom. trzeba jednak robić to w sposób wiarygodny i szczery. Pink Floyd, a raczej David Gilmour, zatracił wiarygodność wraz z publikacją "The Endless River” wydanej naprędce w ramach przerwy od prac nad solowym albumem. Zatraciła ją również Metallica, która, chociaż nie skończyła się na "Kill’Em All" to wraz z kolejnymi multiplatynowymi albumami, ze szczególnym wskazaniem na "Load", "Reload", okropny "St. Anger" i nijki "Death Magnetic" wypaczyła ideę thrash metalu. O zdegenerowanym muzycznie i osobowościowo U2 nie ma nawet co rozpoczynać dyskusji. Godnie kończą za to AC/DC i Black Sabbath. Jak na tym tle prezentuje się najnowsze dokonanie Iron Maiden? Nad wyraz uczciwie.

Płyta trwająca ponad 92 minuty to wyzwanie samo w sobie. Album trwający ponad 92 minuty nagrany w stylistyce heavymetalowej to prosta droga do nieszczęścia. Gdy jednak album trwa ponad 92 minuty, jest przedstawicielem klasycznego heavy metalu oraz zagłębia się w rejony progresywne - to jakby grać w rosyjską ruletkę za pomocą pistoletu automatycznego. Nie można z takiej zabawy wyjść bez szwanku. A jednak Iron Maiden dali radę przygotować tytuł daleko wykraczający poza przeciętność. Ma to na pewno związek z faktem, że tak szeroko omawiana w światowej prasie "progresywność" nagranych utworów ogranicza się wyłącznie do ich rozwlekłej konstrukcji. Niezależnie od tego, czy utwory zamieszczone na "The Book Of Souls" trwają minut pięć czy jedenaście to szkielet każdego z nich budowany jest na chwytliwym heavymetalowym riffie ("If Eternity Should Fail" czy "The Great Unknown"). Nie od razu jednak fakt ten da się docenić.

W trakcie pierwszego odsłuchu zbyt często przyrównywałem nowe dzieło Brytyjczyków do albumów z drugiej ery Dickinsona, a więc wcale nie do tych najbardziej klasycznych. Konfrontacja z "Brave New World" czy "Dance of Death" wychodziła jednoznacznie negatywnie. Przy porównaniu do dwóch kolejnych płyt w dyskografii zespołu odczucie to uległo częściowemu złagodzeniu. Nadal jednak brakowało mi zabawy z konwencją jaką Iron Maiden uskuteczniali na "A Matter Of Life And Death" oraz przebojowości utworów z "The Final Frontier". Nie da się ukryć, że początkowo "The Book Of Souls" sprawia wrażenie albumu monotonnego i rozlazłego, dzieła nie oferującego słuchaczowi żadnego przełamania sztampy, która zaczyna doskwierać już w okolicach "Death Or Glory".


Jednak to, co brałem za największą przypadłość i wadę najnowszego albumu szybko zamieniło się w jego największą zaletę. Po prostu potrzeba czasu, aby "The Book Of Souls" odpowiednio docenić. Nie jest to płyta, której zalety nachalnie wbijają się w podświadomość słuchacza, każąc mu wyskoczyć z butów z okrzykiem: „Oto mamy album genialny!”. I nawet po dokładnym zaznajomieniem się z muzyczną zawartością płyty nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że jest to dzieło przełomowe/wybitne/doskonałe. "The Book Of Souls" jest płytą dojrzałą i uczciwą, tylko tyle, bądź aż tyle, zależnie od punktu widzenia. Do szesnastej płyty muzyków można wracać wielokrotnie, za każdym razem odkrywać dla siebie coś nowego, ponadto, nie żeruje ona na sentymencie ani nie odcina kuponów od dotychczasowej popularności zespołu. Nie ogranicza się do szafowania zalążkami pomysłów, które poprzez rozbuchaną aranżację czy rozwlekłą konstrukcję ukrywać miałyby stojącą za nimi pustkę koncepcyjną. Forma jaką album przyjął została wybrana świadomie i równie świadomie muzycy dążyli do jak najlepszego wypełnienia przestrzeni przemyślanymi pomysłami. Dawno nie słyszałem tak elektryzującego riffu jak w utworze tytułowym, którego powolny, orientalizujący ton potrafi zachwycić. Początkowy motyw utworu "Tears Of A Clown" jest jednym z najgenialniejszych w historii zespołu, przy czym potencjał piosenki został zupełnie zaprzepaszczony kiepską, powiedziałbym nawet, że prostacką, linią melodyczną. Chóralne zaśpiewy z "The Red And The Black" nawet po upływie wielu godzin pozostają w głowie. Zaskakuje ponadto typowo hardrockowy motyw "When The River Runs Deep" a nawet "Speed Of Light", nie najlepiej zaśpiewany przez Dickinsona z czasem zyskuje patyny dzięki fenomenalnej pracy gitar.

"The Book Of Souls" nie jest płytą łatwą w odbiorze a tym samym nietrudno spisać ją na straty. Nie schlebia ona gustom gawiedzi a muzycy idą swoją własną wyboistą drogą. Na szczęście Iron Maiden nigdy nie dążyli do nagrania kolejnego "The Number Of The Beast" czy "Piece Of Mind" dzięki czemu zespołowi udało się utrzymać świeżość przygotowywanego materiału. Do "The Book Of Souls" trzeba wracać wielokrotnie aby w pełni docenić jej walory i to właśnie czyni ja płytą nadspodziewanie dobrą. 8/10 [Jakub Kozłowski]

5 października 2015


BEACH HOUSE Depression Cherry, [2015] Bella Union || Na nową płytę Lany Del Rey nie czekałem, bo poprzednią cały czas miałem w głowie jako stosunkową nowość. Z tego zatem punktu widzenia "Honeymoon" nie było aż takim rozczarowaniem, raczej niespodziewanym dodatkiem. "Bloom", ostatni, znakomity album Beach House ukazał się jednak w 2012 roku, więc zapowiedź następcy słusznie rozbudziła oczekiwania. I podobnie jak "Honeymoon" zredukowało Lanę do najbardziej podstawowych i ogranych składników, "Depression Cherry" okazało się płytą brzmiącą po prostu jak Beach House.

Ale choć duet zawsze poruszał się po wąskiej ścieżce własnego charakterystycznego brzmienia to z płyty na płytę na tyle podnosił jakość kompozycji, że można było mówić o imponującym wręcz postępie. Beach House skupiło na sobie uwagę hipnotyzującym "Teen Dream" z szeregiem świetnych piosenek, tylko po to, by na "Bloom" zaoferować teoretycznie to samo, ale tak perfekcyjnie dopracowane, że można było mówić o naprawdę wyjątkowym albumie. "Bloom" wciągało, uwodziło a melodie zapętlały nam się w głowach. Tymczasem "Depression Cherry", cóż, przyjemnie i atłasowo, ale jednak nudzi.


"Sparks" jako zapowiedź albumu to zmylenie tropów, bo wyraźnie sugeruje dość sporą modyfikację brzmienia. Znana beachhouse'owa motoryka została jeszcze bardziej wyeksponowana przez redukcję zbytecznych aranżacji, stary klawiszowy szum stał się tu niebezpiecznie i intrygująco atonalny, wreszcie zaskakuje świdrująca, niemal shoegaze'owa gitara. Gdyby Beach House zdecydowali się na głębsze zanurzenie w dzisiejszy revival shoegazu, nie dość, że specjalnie by to nie dziwiło, to nie będąc klasykami gatunku mieliby spory potencjał zaprezentowania świeższego podejścia do tematu. Ale trochę gitarowego rzężenia w jednej piosence to jedyny ślad nowości na "Depression Cherry".

Od pierwszych dźwięków "Levitation" słyszymy po prostu Beach House, zmieniają się tytuły kompozycji, niektóre nawet całkiem ciekawe, jak "10:37" i "PPP", ale mimo sporych zapasów dobrej woli słyszymy jeden, typowy dla duetu utwór, rozciągnięty na ponad czterdzieści minut. Naprawdę, nie sposób wskazać jakikolwiek fragment, całość zlewa się w jedną sennie snującą się masę a jeśli już coś wzbudza naszą uwagę to jest to silne wrażenie znajomości jakiegoś fragmentu z wcześniejszych płyt.

Wyraźnie słyszalne są założenia z jakimi Beach House podchodzili do nowego albumu. Brzmienie jest surowsze, aranżacje bardzo skromne, czasem wręcz minimalistyczne. Pytanie, czy chcemy od Beach House minimalizmu możemy na razie odsunąć na bok, ważne bowiem, że pozostając w granicach brzmienia do którego są wręcz genetycznie zaprogramowani, tym razem nie powiodło się im napisanie zajmujących i chwytliwych melodii.

Ale "Depression Cherry" słucha się i tak, mimo umiarkowanego zaangażowania, całkiem przyjemnie. Na szczęście to tylko dziewięć utworów, nie został zatem popełniony grzech zbyt cienkiego rozbicia kotleta, jak na "Honeymoon" Lany. Ale i tak, gdy winyle (i wyjątkowo kompakty) dotarły do praskich sklepów, Fejsbuk zaroił się od serduszek i instagramowych zdjęć, bo najfajniejszym elementem "Depression Cherry" jest okładka pokryta pluszem / welurem / aksamitem / kiciusiem czy jakkolwiek się to nazywa. Lecz uwaga, jako koneser opakowań i digipaków ostrzegam, długo to to nie wytrzyma i okładka szybko może wylinieć, dostosowując się do muzycznej zawartości. 6/10 [Wojciech Nowacki]

2 października 2015


LANA DEL REY Honeymoon, [2015] Polydor || Każdy, nawet najlepszy serial ma swoje słabsze momenty. Odcinek wepchnięty, by dotrwać do końca sezonu, czy nawet cała seria, bo zmieniła się ekipa scenarzystów albo wyczerpały się pomysły, ale oglądalność jeszcze nie spadła na tyle, by serial zakończyć. Niektóre ciągną się zatem na sztucznym podtrzymywaniu życia w nieskończoność, inne decyzją stacji kończą się gwałtownym cliffhangerem, nielicznym udaje się odbić i słabszy okres zamienić w wypadek przy pracy. Lizzy Grant znalazła się w ciekawym momencie swojej kariery, choć nie w sposób jakiego się spodziewała. "Honeymoon" jest bowiem najsłabszym momentem serialu p.t. "Lana Del Rey".

Mimo ojca-milionera, jednego z pionierów handlu domenami, Lizzy miała burzliwą młodość, ale gdzieś w czasach wegetacji w typowym amerykańskim trailer parku, pojawił się pomysł na wprowadzenie do świata popu postaci Lany Del Rey. Submisywna femme fatale, antyfeministyczna pin-up girl, gangsterska muza i perfekcyjna projekcja popkulturowych klisz połowy XX wieku. Każdy artysta jest w mniejszym lub większym stopniu kreacją, Lana Del Rey wyróżniała się jedynie większym dopracowaniem, przez co powinna była być jako kreacja jeszcze bardziej czytelną i oczywistą, ale świat i tak wyruszył na poszukiwania autentyczności w fikcyjnej opowieści.

Kolejne odsłony tej samej historii przynosiły z jednej strony drobne przesunięcia akcentów w wizerunku i nastroju, z drugiej zaś poszukiwania w obszarze nośnika, który opowieść o Lanie Del Rey podawał. "Born To Die" przyniosło bowiem sporo czysto muzycznych niezręczności, które nie pozwoliły tej płycie osiągnąć statusu do którego słusznie aspirowała, co zmieniło na szczęście znakomite "Ultraviolence". Ale jeśli "Born To Die" zostało wyeksploatowane do cna możliwości, kolejnymi singlami, wersjami deluxe, edycją z epką "Paradise" (najbardziej kompaktowym i przez to najlepszym zestawem piosenek Lany Del Rey), to wydaje się że rozdział "Ultraviolence" został zbyt pospiesznie zamknięty. Rozdzierająco ponury album, mimo wreszcie więcej niż satysfakcjonującej muzyki, która płaskie hiphopowe bity debiutu zastąpiła żywymi instrumentami i rockowo-bluesowo-jazzową otoczką, miał być trudniejszy i w efekcie sprzedał się znacznie słabiej niż "Born To Die". Niestety, musi być to główny powód dlaczego już po roku został odesłany na półkę jako punkt w dyskografii a jego następca przyniósł muzyczny regres i największą zawartość Lany w Lanie.

Reakcje na "Honeymoon" przynajmniej wreszcie przyniosły akceptację Lany Del Rey jako wykreowanej postaci, ale jednocześnie w przeważającej większości skupiły na szczegółowej analizie wszystkich (pop)kulturowych elementów ją budujących. Zwróćcie uwagę, że większość recenzji "Honeymoon" wygląda jak licealna analiza tekstu literackiego, kolejne cytaty są wytłuszczane i objaśniane, bo tu mamy art deco, tutaj The Eagles, tam trochę poezji i Ninę Simone plus sporo szczegółów z topografii Kalifornii. Nie żyjemy w Hollywood, więc nawet jeśli wizje Lany Del Rey odpowiadają jakieś rzeczywistości najbogatszego jednego procenta, to dla nas i tak pozostaną znaną z filmu, mediów, muzyki populturową kliszą. Nie mając możliwości weryfikacji tych realiów pozostajemy sami z tekstami Lany i, choć nie ma tu już cipek o smaku Pepsi-Coli, to trzeba przyznać, że w większości są proste i infantylne jak z pamiętnika smutnej nastolatki. Jasne, kreacja, może ironia, ale jeśli akurat nie leżymy na basenie przy Sunset Boulevard, to trudno nam się w nich rozsmakować.

Co więc symptomatyczne, muzyka pozostaje na marginesie zarówno na płycie, jak i w reakcjach na nią. Poza zagadkowym entuzjazmem w odpowiedzi na "High By The Beach", rzekomo najlepszy singiel Lany od czasów debiutu, w istocie tym razem naprawdę brzmiący jak każda inna jej piosenka i powracający niestety do slow-motion hip-hopu i perkusji z automatu znanych z "Born To Die". A i tak jest najbardziej wyróżniająca się piosenka na płycie, poza "Don't Let Me Be Misunderstood" (bo cover), "Salvatore" (bo tak głupio pastiszowe, że aż niezłe, jak na piosenkę Lady Gagi na zwolnionych obrotach), "Art Deco" (bo częstochowskich rymów nie sposób nie zauważyć) i wreszcie "Music To Watch Boys To", bo faktycznie naprawdę niezła piosenka, ot typowy singiel Lany ze średniej półki z przestrzenną produkcją.


"Honeymoon" po prostu nuży, męczy, nudzi. Wszystkie niemal piosenki oscylują wokół pięciu minut a jest ich aż czternaście i to tym razem bez żadnych bonusów. Jednostajne tempo krwotoku z nosa, jednostajny ketaminowy wokal, zerowe emocje sięgające najwyżej pułapu zbyt słodkiego, zbyt ciężkiego, za mocnego i za drogiego drinka. Album męczy już na wysokości "God Knows I Tried", ciężko przez niego przebrnąć w całości i skupieniu, w pamięci pozostanie najwyżej tytułowe zawodzenie our honeyyyymoooon a nieliczne wzloty bardzo łatwo przeoczyć. Bo "Freak" w końcówce ciekawie się zagęszcza a w "Religion" i "The Blackest Day" mamy nawet zalążki prawdziwych melodii, ale i tak nic nie sięga tu poziomu "Ultaviolence" czy nawet "Born To Die", którego największe wady nie tylko powiela, ale i eksponuje jako trademark Lany Del Rey.

Tymczasem jednak "Honeymoon" naprawdę dobrze brzmi, co również łatwo przeoczyć, bo ani nie jest to album do głośnego słuchania, ani nie przykuwa zwiększonej uwagi. Noirowe, niemal dark-ambientowe aranżacje, gustowne, snujące się smyczki, operowanie ciszą, czasem minimalistyczne aranżacje oparte tylko na dźwiękach pianina i subtelnej gitarze, ba, nawet okazjonalny porno-saksofon naprawdę mogłyby się sprawdzić jako drastyczny kontrast dla "Ultraviolence". Ale do leniwej eteryczności "Felt Mountain" Goldfrapp brakuje po prostu dobrych kompozycji. "Honeymoon" pojawiło się zbyt prędko, świadomie wyolbrzymiając te elementy Lany Del Rey, które zawsze były najbardziej kontrowersyjne i zniechęcające dla części słuchaczy. Pociąć, skrócić, dopracować melodie, wyrzucić dwadzieścia minut, zaoferować w postaci epki albo poutykać te kompozycje po hollywoodzkich ścieżkach i materiał ten mógłby zaintrygować. Ale jako album zwyczajnie zawodzi. 5/10 [Wojciech Nowacki]

28 września 2015


TAME IMPALA Currents, [2015] Fiction || Dawno nie było już albumu, który tak podzieliłby opinie krytyki jak "Currents". Zdecydowana większość opinii podzieliła się niemal równo na dwa obozy, z jednej strony entuzjastyczne recenzje, płyta roku i przeskalowany zachwyt z ledwo uchwytnym uzasadnieniem, z drugiej zaś nuda, miałkość i powierzchownie zblazowane opinie o braku pomysłów i przereklamowaniu. Nieliczne zaś głosy spróbowały odnaleźć się gdzieś po środku. Jednocześnie jednak, im bardziej ogniste reakcje mediów, tym bardziej ograniczony wydaje się ich wpływ na słuchaczy, których stosunek do nowej płyty Tame Impala wydaje się być co najwyżej letni lub wyrywkowo sympatyzujący. Być może "Currents" to jeden z tych albumów, które zajmują krytyków bardziej niż słuchaczy, o których częściej się pisze niż faktycznie słucha. Może też jest to płyta, która wymaga naprowadzenia, objaśnienia, pomocy w uchwyceniu i tu właśnie dzisiejsza masowa i natychmiastowa krytyka słuchaczy zawodzi. Sam próbowałem rozgryźć "Currents" od paru tygodni i pewnym na razie jest to, że jeśli jakikolwiek tytuł tak polaryzuje opinie to coś musi być na rzeczy.

"Currents" nie jest albumem singlowym i być może to jest główna pułapka zastawiona przez "Let It Happen". Prawie ośmiominutowy singiel nie wymaga dziś specjalnej odwagi, szczególnie ze strony przedstawicieli szeroko rozumianej alternatywno-niezależnej sceny, lecz przy takim formacie nadal łatwo przeszacować swoje siły. Ale nie, "Let It Happen" to lekka, choć długa, wciągająca i tanecznie hipnotyczna kompozycja, która jednocześnie wydaje się sugerować jakąś epickość zapowiadanego materiału. W łatwości i przebojowości, już w tradycyjnym formacie podąża za nią "The Less I Know The Better", ale już "Cause I'm A Man", głupkowato wręcz uwodzicielska dansingowa piosenka, kontrastując z powyższymi sugeruje dodatkowo różnorodność "Currents". Kolejna pułapka.


Ta płyta zgodnie z tytułem zdaje się płynąć, można, nawet trzeba, swobodnie ją zapętlać. Wybrawszy dowolny trzyminutowy fragment natychmiast natkniemy się na efektowną, migotliwą porcję uwodzicielskiej muzyki. Pozostając jednak w głównym nurcie ten sam fragment wydaje się sennie rozpływać, powracać, zataczać kręgi, niknąć, by później zaskoczyć podobieństwem do jednak zupełnie innego urywka. Najlepsze melodie na "Currents" to te, które słyszymy po raz pierwszy, ale są tak swojskie, oczywiste i znajome, że jesteśmy niemal pewni, że wybrzmiały już na tej płycie ledwie parę minut wcześniej. Próba głębszego zanurzenia się w prądy Tame Impala może jednak znużyć, lepiej płynąć z głównym nurtem niż przesadnie analizować stosunkowo długi materiał, jego detale, powtarzalność motywów czy wreszcie słowa. Zamiast efektownej całości możemy bowiem ujrzeć jednorodność, prostą jednolitość, której nie buduje nic czego byśmy już kiedyś nie słyszeli.

A usłyszeć można wiele. Gdzieniegdzie wyłoni się opar psychodelii lat sześćdziesiątych, najczęściej jednak prześwietlony blaskiem popu lat osiemdziesiątych. Nacisk na albumowość czy wręcz konceptualność "Currents" odwołuje się zarazem do ery art-rocka lat siedemdziesiątych, patos i napuszenie zastępując jednak zwiewnymi kliszami ówczesnego soft-rocka i przebojowością popu wczesnej ery cyfrowej. Obok siebie pojawić się może hotelowy dansing sprzed trzydziestu lat i kasetowy chillwave sprzed lat trzech a całość i tak brzmieć będzie spójnie, naturalnie i podświadomie uzależniająco. Nie ma bowiem wbrew pozorom na "Currents" natłoku efektownych melodii. Te raczej niczym przekaz podprogowy podskórnie krążą i zapadają w pamięci bardziej jako ulotne wspomnienie do którego trzeba wracać niż natychmiastowy przebojowy blichtr.

"Currents" wymyka się racjonalności i to jest siła tego albumu. Można go analizować, prześwietlać pod każdym kontem, ale na najprostszym poziomie odbioru po prostu się podoba, nawet jeśli tylko jako muzyka tła. Faktycznie bowiem doszukiwanie się magicznych składników jego oryginalności może doprowadzić nas do ściany wytapetowanej dobrze znanymi kliszami. Ale ten sam namysł nad Tame Impalą i wymianą gitar na syntezatory (wszak to kolejna klisza) powinien też dowieźć kolekcjonerskiego wręcz talentu Kevina Parkera, któremu operując tym co znane i oczywiste udało się zrekonstruować wartość dziś już zapomnianą. "Currents" rewitalizuje format albumu, płyty jako dzieła, całości, nie jako zbioru piosenek czy raczej folderu tracków. Okazuje się, że wszyscy mają ku temu narzędzia i nie trzeba szukać nowych, ale tylko nieliczni potrafią przekuć je w koncept, który nie zawali się pod własnym ciężarem. Nawet jeśli nie musi wzlatywać przesadnie wysoko. 7/10 [Wojciech Nowacki]