25 maja 2015


FAITH NO MORE Sol Invictus, [2015] Reclamation! Recordings || Zacznę odrobinę makabrycznie. Co spodziewamy się zobaczyć otwierając wiekowy, zmurszały od upływu lat grób? W zdecydowanej większości przypadków powinniśmy oczekiwać widoku starych, wyschniętych kości wraz z czaszką z zastygłym, niezmiennym wyrazem. Nie zobaczymy tkanek łącznych, mięśni, ścięgien czy nerwów pozwalających na wyrażanie emocji. Po co więc w ogóle taki grób otwierać? Cóż, większość z normalnych ludzi nigdy by tego nie zrobiła, nawet pod wpływem przemożnej ciekawości czy emocjonalnych związków z jego rezydentem. A jednak większość z fanów zakupi pewnie "Sol Invictus" licząc na ponowne muzyczne objawienie zaserwowane nam przez od dawna martwe Faith No More. Niestety, fani nie znajdą na nowej płycie więcej życia i emocji niż w kilkunastoletniej mogile.

Od czasu „Album Of The Year” z roku 1997 bardzo dużo się zmieniło na rynku muzycznym. I chociaż FNM zawsze podążało niejako pod prąd panujących trendów, to nie da się zupełnie ignorować zmian stylistycznych wyznaczających aktualne kierunki w których podąża branża. Albo inaczej, oczywiście można próbować je ignorować, ale trzeba to robić z głową. Mieć ciekawy przekaz, dobrze opracowane utwory albo porywający i spójny koncept płyty. "Sol Invictus" nie ma żadnego z tych elementów i jest po prostu nudny. Opinia ta brzmi jak szarganie świętości, ale bądźmy szczerzy: co tak naprawdę oferuje nam najnowsze dzieło FNM? Muzycznie, tekstowo, aranżacyjnie - niewiele. W przypadku tego zespołu nie można mówić o odejściu od dotychczasowej stylistyki, bo nigdy nie dało się tak naprawdę ich stylistyki wyraźnie określić. Problem polega na tym, że z samej wolności muzycznej, którą zespół hołubił w przeszłości zrobiła się nieciekawa sztampa. Nadal mamy tu głos Mike’a Pattona, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że nawet linie wokalne przygotowano bez większego zaangażowania czy pomysłu ("Cone Of Shame", "Separation Anxiety"). Patton jest oczywiście genialnym wokalistą, ale swój geniusz pokazywał przede wszystkim poza FNM i jedynie na „Angel Dust” dał szerszy popis własnych umiejętności.


Większość kompozycji sprawia wrażenie napisanych na kolanie, w trakcie wspólnego jammowania, którego tematem przewodnim miało być „Ah, pamiętacie stare dobre lata, kiedy mieszaliśmy na muzycznym rynku?”. Niestety, duch tamtych lat już nie wróci. Muzycy są zapewne również na innym etapie rozwoju psychosomatycznego, co powoduje że próba powrotu do bohaterskiej przeszłości zespołu przypomina aplikowanie ładunku elektrycznego trupowi - życia w ten sposób się nie wskrzesi. Nawet potwór Frankensteina zbudowany był z różnych części składowych, aby eksperyment ożywienia mógł się powieść. Słuchając "Sol Invictus" mam przed oczami trzy małpki: jedna zasłania uszy (nie słuchamy muzyki, aby przypadkiem się czymś nie zainspirować), druga zasłania usta (nasze teksty tak naprawdę nic nie przekazują) a trzecia oczy, bo po co dostrzegać braki właśnie przygotowanego materiału. Na albumie są w moim odczuciu tylko dwa momenty, w którym muzyka FNM wzbija się ponad przeciętność. Pierwszym jest "Matador", charakteryzujący się ciekawą melodią, poetyckim tekstem, oraz niestety wymęczoną linią wokalną, drugim zaś jest "Black Friday". To jednak za mało by uznać płytę za udaną.

Faith No More kazało nam długo czekać na kolejny album. Pytanie brzmi, czy tak naprawdę, ktoś odliczał dni dzielące nas od daty premiery? Czy szum związany z nowym albumem został wywołany przez wciąż (śmiem wątpić) szerokie rzesze fanów czy sprawny marketing zespołu i wytwórni? Faith No More jest legendą lat dziewięćdziesiątych i tak powinno zostać. Chociaż wielu wieszało psy na "Album Of The Year", to uważam, że doskonale podsumowywał on działalność grupy i powinien nadal zamykać jej dyskografię. Po co igrać z ogniem? Warto kończyć jak Metallica, która rozmienia się na drobne coraz to bardziej nudnymi, przewidywalnymi i nieszczerymi albumami, wciąż myśląc, że ktoś czeka na ich kolejny krążek? W przypadku "Sol Invictus" nie jest jeszcze aż tak źle. To nadal jest Faith No More, które znają fani. Tyle że mniej pomysłowe, mniej buntownicze, mniej (o dziwo!) dojrzałe i dopracowane. "Sol Invictus" sprawia wrażenie płyty, która musiała powstać, ale niekoniecznie ze względów czysto muzycznych. Zespół nie zdołał wzbić się poza przeciętność. A szkoda. 5/10 [Jakub Kozłowski]

24 maja 2015


TOTO XIV, [2015] Frontiers Records || Toto od wielu już lat nie potrafiło nikogo zaskoczyć. Pomimo dostrzegalnego marazmu w twórczości grupy nie można jednak powiedzieć, aby muzycy nagrywali płyty słabe bądź znacząco odbiegające od ich dotychczasowego poziomu. Zagubiła się jednak przebojowość i lekkość takich albumów jak "IV", "Fahrenheit" czy "The Seventh One".

Ostatni album studyjny, nagrany w roku 2006, „Falling In Between” pozostawił pewien niedosyt, jak się zdawało, nie do zrekompensowania. Toto przestało bowiem w międzyczasie istnieć a Steve Lukather zajął się kontynuowaniem kariery solowej. Chociaż z artystycznego punktu widzenia przyniosła ona kilka doskonałych albumów (np. "All’s Well That Ends Well"), to nie zyskała szerszego odzewu. Reszta członków zespołu powróciła do sporadycznego udzielania się na płytach innych wykonawców. Dopiero kolejne już nieszczęście, które spotkało rodzinę Porcaro (choroba Mike’a, którego brat Jeff Porcaro, zmarł w roku 1992 z powodu miażdżycy tętnic), doprowadziło do reaktywowania się zespołu by uzyskać wsparcie finansowe dla chorego przyjaciela.

Tym razem bez Bobby'ego Kimballa, z którym pożegnano się bez większego żalu. Jego miejsce zajął Joseph Williams, były wokalista Toto oraz bliski przyjaciel Paicha i Lukathera. W tym składzie uczczono 35. rocznicę powstania zespołu, nagrywając świetne koncertowe DVD  z Polski. Wydawało się, że tym właśnie zakończona zostanie historia grupy. Wraz z sukcesem albumu wzrosła popularność zespołu, co wykorzystać postanowiła firma fonograficzna. Doskonała zgoda panująca między muzykami, jak i prawne obligacje wynikające z podpisanych umów zaowocowały podjęciem prac nad kolejną płytą studyjną. W ten sposób powstał "Toto XIV" będący najlepszym chyba dokonaniem muzyków od czasu wspomnianego siódmego albumu. Niewątpliwie, dziesięć miesięcy wytężonych prac w studiu nie poszło na marne.


Zawsze ceniłem w dokonaniach Toto fakt, że muzycy, doskonali pod względem technicznym, potrafili podporządkować własne ego i zapędy wirtuozerskie "większemu dobru" jakim jest melodia. Dzięki temu osiągnęli to, czego nigdy nie byli w stanie zrobić chociażby Deep Purple, gubiący się w wewnętrznych ograniczeniach stylistycznych (jeżeli solówkę w utworze miał Ritchie Blackmore, to koniecznie należało znaleźć miejsce również na popisy Jona Lorda). Toto, choć niewprawionemu słuchaczowi mogą kojarzyć się domeną pop-rocka (na co niekorzystny wpływ miał również największy przebój grupy "Africa"), nagrywają w zgodzie z teorią brzytwy Ockhama eliminując ze skomplikowanej aranżacji te elementy, które służą jedynie partykularnym celom poszczególnych muzyków. Mając też w składzie przynajmniej trzech profesjonalnych wokalistów (Williams, Paich oraz Lukather) są w stanie zapewnić niezwykłą różnorodność poszczególnych utworów.

I właśnie ten element słychać na "XIV" najwyraźniej. Po raz pierwszy od dawna miałem do czynienia z płytą na której nie można wskazać słabszych momentów. Utwory takie jak "Burn", "21st Century Blues" czy "Great Expectations" zachwycają melodyjnością i nowoczesną produkcją. Teksty oscylują wokół tematyki alienacji, niezrozumienia i buntu przeciwko kosmopolitycznemu światu. Płyta nie jest jednak defetystyczna, choć problemy poruszane w utworach zdają się być głębsze niż przyzwyczajała nas do tego AOR-owska stylistyka innych zespołów (np. Journey czy REO Speedwagon). Poza wskazaniem problemów ("21st Century Blues", "Fortune") Toto sugeruje nam też rozwiązania: miłość i oddanie ("The Little Things", "Burn", "All The Tears That Shine"), empatia ("Orphan") czy chęć stawiania czoła przeciwnościom losu ("Great Expectations").

Taka koncepcja albumu mogłaby w prosty sposób zakończyć się tragicznie, łatwo bowiem popaść w patos (a tym samym w śmieszność) poruszając górnolotne tematy na potrzeby rockowych utworów. "Toto XIV" nie jest jednak ani naiwna ani niedojrzała. Emanuje za to pozytywną energią, która potrafi udzielić się słuchaczowi. Chociaż dla mnie na zawsze tym "prawdziwym" wokalistą Toto pozostanie Bobby Kimball (duży wpływ miała na to na pewno polska wersja VH1, która niemal non stop puszczała teledysk do utworu "Rosanna") to Joseph Williams śpiewa na nowej płycie lepiej niż kiedykolwiek. Jego popowo-soulowa barwa głosu zyskała bowiem chropowate zabarwienie, które pasuje doskonale do nowych utworów.

Chociaż nie można w przypadku "Czternastki" mówić o jakimkolwiek przełomie, to dzięki wydarzeniom zapoczątkowanym koncertem zespołu w Łodzi otrzymaliśmy płytę naprawdę udaną. Cieszy to tym bardziej, że właściwie nikt już nie spodziewał się kolejnego "klasycznego" albumu Toto, a to, że z takim właśnie mamy do czynienia, jest dla mnie sprawą oczywistą. Szczerze polecam. 8/10 [Jakub Kozłowski]

22 maja 2015


TWIN SHADOW Eclipse, [2015] Warner || Gdy George Lewis Jr. śpiewa "I'm Ready", wiemy, że myśli o tym całkowicie poważnie. Pompa! Emocje! Pop! Stadiony! "Eclipse", mimo że jest złym albumem to jednak stanowi w pewien sposób naturalną ewolucję od wczesnego, hipsterskiego i na poły autoironicznego podejścia Twin Shadow do popu lat osiemdziesiątych. Choć "Confess" jako całość wydawała się bardziej przekonującym albumem, to jednak debiutanckie "Forget" do dziś zawiera najlepsze piosenki Lewisa i tkwiła w tej płycie jakaś lekkość i tajemnica. "Eclipse" brakuje lekkości, brakuje dobrych kompozycji, przy czym zupełnie serio traktuje swoje stadionowe, power-popowe zamierzenia.

Zaczyna się nawet obiecująco od dźwięków pianina we "Flatliners", najbliższym na płycie do pierwotnego wcielenia Twin Shadowa, choć znak zapytania pojawia się wraz z wersem Pump pump pump it up a wysiłkowy refren i zapatrzenie we Franka Oceana wyznacza kierunek całego albumu. "When The Lights Turn Out" świetnie by się sprawdziło jako grupowy numer w bardziej emocjonującym odcinku "Glee", zęby zaczynają prawdziwie zgrzytać już przy zaśpiewach i tekście "To The Top", ale to singlowe "I'm Ready" jest nieprzypadkowo archetypem wszystkiego co najgorsze na "Eclipse".


Brak dystansu, wielkie zamierzenia, toporne słowa, przyciężkie kompozycje bez polotu i finezji, wreszcie zastanawiająco nieudana, mało klarowana produkcja, sprawiają, że "Eclipse" nie nadaje się nawet do roli wypełniacza i muzyki tła. Rozpędzony i zachwycony sobą walec perkusyjnych automatów i efektów z lat osiemdziesiątych męczy i lekko żenuje. Paradoksalnie, najbardziej wyróżnia się "Old Love/New Love", ale tylko dzięki eurodance'owemu bitowi.

Charakterystyczna niegdyś dla Twin Shadowa gitara pojawia się tu sporadycznie, klarowne wokale należą do rzadkości. Jeśli choćby w "Watch Me Go" pobrzmiewa agresywniejsze i nowocześniejsze podejście do ejtisowych resentymentów to psuje je właśnie bezsensowne modyfikowanie głosu. Współcześniej by wypadało również "Turn Me Up" z przyczajonym głównym motywem, ale potencjał marnowany jest przez typowy dla "Eclipse" ciężkawy, niezapamiętywalny refren. Na tym tle relatywnie niezłe "Half Life" wyróżnia się jedynie dzięki negatywnej selekcji.

Twin Shadow spełnił swoje marzenie o wielkim popowym albumie i naprawdę ciężko przewidzieć jaki będzie jego następny ruch. Dopracuje brzmienie i umiejętności by tym razem skutecznie zawojować mainstream? Czy może skruszony złoży broń i wróci do intymnego świata alternatywy ukradkiem tylko spoglądając do rozbuchanego królestwa popu? Póki co, będąc zbyt ciężkie i za słabe na listy przebojów oraz zbyt prostackie i dosłowne dla dotychczasowych fanów, "Eclipse" jest płytą dla nikogo. 3.5/10 [Wojciech Nowacki]

19 maja 2015


BLUR The Magic Whip, [2015] Parlophone || Niedługo oglądać zaczniemy nowe sezony "Twin Peaks" i "The X-Files", ba, Netflix reaktywuje lekką grozę "Pełnej chaty". Nowy album nagrywa PJ Harvey, być może na ten rok zepną się Radiohead. Przeciętna, delikatnie mówiąc, płyta The Prodigy spotyka się z pozytywnymi reakcjami najbardziej sentymentalnych. Jeśli kiedykolwiek można było mówić o popkulturowym powrocie lat dziewięćdziesiątych to jest to właśnie teraz. Powrót Blur też można uznać za przejaw tego revivalu, choć w tym wypadku bardziej chodzi o wypełnienie olbrzymiego braku w muzyce ostatnich plus minus piętnastu lat niż o nostalgiczny powrót. Gdyby Damon Albarn nie rozmieniał się na dobre w kolejnych projektach Blur mogłoby utrzymywać tą samą pozycję jaką mają dziś Radiohead. Tymczasem pierwszy od 12 (lub 16) lat album Blur w porównaniu z innymi ikonami lat dziewięćdziesiątych wydaje się u nas stać na lekko straconej pozycji.

Tegotygodniowa premiera płyty Faith No More to już zupełnie inna historia, sądząc przynajmniej po ilości okładek na których zdążyli się w tym miesiącu pojawić. Mike Patton jako równie wpływowa i kreatywna postać co Damon Albarn podobnie mnożył kolejne projekty i estetyki w swych projektach po zakończeniu działalności zespołu, ale nasze tradycyjne polskie zamiłowanie do twardszej, "prawdziwie" rockowej muzyki zachowało Faith No More znacznie bliżej powierzchni naszej pamięci niż Blur. Pisałem już o tym przy okazji "Everyday Robots", Blur zawsze byli u nas zespołem bardziej kojarzonym i szanowanym niż słuchanym a kilka tysięcy słuchaczy na poznańskim koncercie Albarna udało się zgromadzić raczej dzięki jego późniejszym projektom, z Gorillaz na czele, niż jakiejś okazałej liczebnie bazie polskich fanów Blur.


Stąd też, choć media oczywiście zwróciły uwagę na wydanie "The Magic Whip", to, co warte uwagi, szczególnie w tych poświęconych muzyce niezależnej pojawiają się bezrefleksyjne głosy o koniunkturalnym odtworzeniu brzmienia albumów z lat dziewięćdziesiątych, o nagraniu albumu do podtrzymania koncertowej frekwencji w sezonie letnich festiwali czy nawet o zbyt małej przebojowości materiału. Nietrudno też zauważyć, że młodzież obok Blur przechodzi dość obojętnie, sami ich nie pamiętają a starsi koledzy najczęściej ich po prostu nie słuchali. Ale dla części z nas, pokolenia trzydziestoparolatków, "The Magic Whip" to prawdziwy manifest żywotności.

Dlaczego zatem album ten powinien być nie tylko najważniejszą premierą tego roku, ale i drugim najlepszym w historii Blur? Dlaczego nie jest archaicznym odgrzewaniem przebrzmiałych patentów (tu znów kłania się ostatnie The Prodigy)? "The Magic Whip" dojmuje absolutnie niewymuszoną i swobodną atmosferą. Za albumem nie stał żaden zamysł, żaden plan i z pewnością, co czuć wyraźnie, żadne napięcie. Grupa korzystając z przypadkowych paru dni wolnego na trasie koncertowej udała się do studia w Hongkongu, by na fali nowoodkrytej więzi niezobowiązująco razem pograć i zarejestrować efekty. Efekty, które naprawdę brzmią jak niewymuszone, bezpretensjonalne spotkanie przyjaciół po latach.


Stąd też być może brak obecnej czasem na starszych płytach Blur epickości. Prawdą jest też, że słychać na "The Magic Whip" echa, czasem bardzo wyraźne, niemal wszystkich odsłon brzmienia grupy i rękopisu Albarna, od "Parklife" przez "Blur" i "13" aż po Gorillaz czy "Everyday Robots". Jeśli jednak zespół po kilkunastu latach przerwy potrafi w zupełnie niezobowiązujących okolicznościach nie odtworzyć, ale nawiązać do całej swojej historii tworząc tak bezpretensjonalną i świeżo brzmiącą całość to mamy do czynienia z wielkim zespołem i wyjątkowym albumem.

"Go Out" to rewelacyjny, klasyczny dla Blur anty-singiel, pełen brudu, napięcia i gitarowego chaosu, pod którym jednak skrywa się rozedrgana melodia i piosenka, która spokojnie odnalazłaby się na "13", Albarn zaś najbardziej zbliża się w niej do swego komiksowego wcielenia 2D z Gorillaz. "Lonesome Street" to już beztroski, archetypowy brit-pop, w sensie sięgania po wyspiarski pop lat sześćdziesiątych. Piosenką kompletną jest rozdzierające i pełne napięcia "There Are To Many Of Us", szczególnie od momentu wejścia perkusji. Ale mamy tutaj jeszcze zadziornie głupkowate, pełne gitar i elektroniki "I Broadcast" czy melancholijne "My Terracotta Heart" poświęcone więzi Damona Albarna i Grahama Coxona,


Melancholia, ale ta nieangażująca, znana z solowej płyty Albarna, przebija się w "New World Towers" i "Pyongyang", gdzie przełamuje ją jednak łkająca gitara Coxona. Również sekcja rytmiczna ratuje Albarna przed zanurzaniem się w solowy smutek, dzięki czemu pełne harmonii "Thought I Was A Spaceman" odnalazłoby się na eterycznym "Blur" a letnio-wakacyjny "Ghost Ship" na płytach Gorillaz. Nawet niezbyt wyróżniające się, lekko infantylne "Ice Cream Man", leniwie ogniskowe "Ong Ong" czy dansignowe "Mirrorball" przypominają, że takie oto zwykłe piosenki miały swe miejsce na wszystkich płytach Blur. Poza najdoskonalszym "13".

Tamten album 16 lat temu zamykał lata dziewięćdziesiąte tak samo jak rok później "Kid A" Radiohead inicjowało lata zerowe. "Think Tank" z 2003 roku ma po latach swój urok, ale bez Coxona trudno uznać ten zarejestrowany jako trio album jako coś więcej niż zaczyn solowych działań Albarna. Pamiętam jak płyta ta konkurowała wtedy z "Hail To The Thief", mającym jakoby łączyć w sobie wszystkie wcześniejsze wcielenia Radiohead i w efekcie zapadającym się pod swoim ciężarem. Jeśli na "The Magic Whip", świadomie lub nie, Blur również zaoferowali kompilację swych firmowych znaków, to niemal przypadkowy sposób w jaki to dokonali musi zadziwiać. 9/10 [Wojciech Nowacki]

4 maja 2015


THE PRODIGY The Day Is My Enemy, [2015] Take Me To The Hospital || Z właściwą sobie buńczucznością Liam Howlett ogłosił ostatnio, że w historii brytyjskiej muzyki lat dziewięćdziesiątych The Prodigy przynależy się miejsce obok Blur i Oasis. Wypowiedź ta wywołała generalnie śmichy-chichy mediów, problem w tym, że Howlett ma rację. Nie ma i nie było zespołu, który w tak fundamentalny sposób przekopałby scenę, łącząc wrogie wręcz estetyki muzyki elektronicznej i rockowej.

Z tego samego powodu The Prodigy było złym wyborem, by od tego zespołu zaczynać swoje świadome zainteresowanie muzyką w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Poszukiwania innego wykonawcy "takiego jak The Prodigy" musiały spełznąć na niczym, ponieważ nikogo podobnego po prostu nie było. Można było zabrnąć albo w stronę rocka, albo w czystą elektronikę. Niektórzy się poddali i stracili zainteresowanie czymkolwiek, inni dotrwali do XXI-wiecznej internetowej rewolucji niwelującej wszelkie gatunkowej podziały. Jako prekursorzy nie mieli jednak The Prodigy długo żadnej alternatywy.

Po "The Fat Of The Land" moża było oczywiście zostać przy The Prodigy i równie wiernie co naiwnie czekać po prostu na kolejną ich płytę. Do wydania po siedmiu latach „Always Outnumbered, Never Outgunned” w 2004 roku mało kto wytrwał. Ten dość dziwny album po latach może przynajmniej uchodzić za ciekawostkę, z pewnością jednak stanowił zdecydowaną zmianę brzmienia. A przypomnijmy może, że po trzech różniących się od siebie klasycznych albumach, właśnie kolejnej zmiany można, czy wręcz trzeba było się spodziewać, sam Howlett w okolicach 1999 roku zapowiadał hip-hopowy charakter przyszłego materiału The Prodigy.

Przy „Invaders Must Die” mówiono już z początkowym entuzjazmem o powrocie do „klasycznego brzmienia” i odrodzeniu „prawdziwego The Prodigy”. Faktycznie, płyta brzmiała jak wspomnienia starszych panów z szalonej młodości, daleka była od bycia wybitną, choć jako wypadkowa brzmień „The Fat Of The Land” i, co ciekawe, „Experience” z pewnością mogła chwilowo bawić fanów. Przy „The Day Is My Enemy” historia znów się powtarza, znów słyszymy o powrocie starego dobrego The Prodigy oraz najlepszej płycie od czasów „The Fat Of The Land”. Ujmijmy to tak, gdyby „The Day Is My Enemy” ukazało się jako upragniony następca zaraz po tamtym epokowym albumie, byłoby lekkim rozczarowaniem, ale do przełknięcia. 18 lat (!) później trudno jednak nie mrużyć oczu przy zetknięciu z szóstym albumem The Prodigy.



W swej auto-karykaturalności podąża jeszcze dalej i jeszcze uciążliwiej niż „Invaders Must Die”. Początek jeszcze tego nie zapowiada, utwór tytułowy z wokalem Martiny Topley-Bird zaskakująco nawiązuje do „Always Outnumbered, Never Outgunned”, ale niestety wybrane na pierwszy singiel „Nasty Nasty” brzmi równie żenująco geriatrycznie, co niesławne „Baby’s Got A Temper” z 2002 roku, skazane przez sam zespół na wieczne zapomnienie. Gorzej niż w „Nasty Nasty” na płycie już nie będzie, ale zasadniczo czeka nas 14 męczących, pozbawionych polotu i jakiejkolwiek finezji, infantylnych utworów.

Niezłym singlem jest „Wild Frontier”, bo słychać tu i trochę pop, i trochę Kraftwerk, i trochę breakbeat. Chwilę wytchnienia przynosi „Beyond The Deathray”, pełniące podobną funkcję jak „Weather Experience” na debiucie. Zatrzymać można się też przy „Roadblox” oraz przy „Get Your Fight On”, jedynym chyba utworze, który na tej „agresywnej” płycie można nazwać prawdziwie dynamicznym. Reszta płyty miejscami może bawić, najczęściej jednak jest zbyt jednostajnie, zbyt nudno, nużąco i za długo. Skrócenie albumu o przynajmniej kilka utworów z pewnością by pomogło w odbiorze, nie podniosłoby jednak ogólnej jakości muzyki.

„The Day Is My Enemy” to płyta, której pop-elektroniką zachwycać się mogą, podobnie jak Skrillexem jako twarzą dub-stepu, starzy teraz-rockowcy myśląc, że obcują z nowoczesną elektroniką i wierząc, że poszerzają tym swoje horyzonty. Szczególnie doskwiera wspomniany już brak finezji. Odezwać się mogą głosy twierdzące, że przecież w The Prodigy zawsze chodziło o agresywną sieczkę, ale gdzie w takim razie miejsce dla przestrzeni „Climbatize” i „Midfields” czy zjawiskowego przejścia między „Narayan” i „Firestarter” na „The Fat Of The Land”? Nie wspominając o „narkotycznej suicie” na „Music For The Jilted Generation”. Tam gdzie dawniej łączyły się gatunki (rave, funk, breakbeat, hip-hop, punk, eurodance) kreując prawdziwie napięcie, dziś zostaje tylko dziecinna agresja, gniewne pohukiwania i głupie teksty.

Wiele wyjaśnia książeczka do „The Day Is My Enemy”, wypełniona zdjęciami wyłącznie koncertowymi. Potwierdzają się tym mocne podejrzenia, że nowy album The Prodigy to nic więcej niż podkład pod okrzyki put-your-hands-up-in-the-air-motherfuckers-whoa-whoaaa-yaay Maxima i Kietha Flinta, które tworzą zasadniczą część występów grupy (vide koncertówka „World’s On Fire”). Domową przestrzeń wypełni tylko bólem głowy, znacznie lepiej sprawdza się na słuchawkach, zwłaszcza do porannej kawy w pracy, gdy odbieracie pierwsze maile. Poza tym jednak nie ma żadnego powodu by powracać do „The Day Is My Enemy”, skoro możemy nadal słuchać genialnych „Music For The Jilted Generation” i „The Fat Of The Land”. 4/10 [Wojciech Nowacki]