4 maja 2015

Recenzja The Prodigy "The Day Is My Enemy"


THE PRODIGY The Day Is My Enemy, [2015] Take Me To The Hospital || Z właściwą sobie buńczucznością Liam Howlett ogłosił ostatnio, że w historii brytyjskiej muzyki lat dziewięćdziesiątych The Prodigy przynależy się miejsce obok Blur i Oasis. Wypowiedź ta wywołała generalnie śmichy-chichy mediów, problem w tym, że Howlett ma rację. Nie ma i nie było zespołu, który w tak fundamentalny sposób przekopałby scenę, łącząc wrogie wręcz estetyki muzyki elektronicznej i rockowej.

Z tego samego powodu The Prodigy było złym wyborem, by od tego zespołu zaczynać swoje świadome zainteresowanie muzyką w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Poszukiwania innego wykonawcy "takiego jak The Prodigy" musiały spełznąć na niczym, ponieważ nikogo podobnego po prostu nie było. Można było zabrnąć albo w stronę rocka, albo w czystą elektronikę. Niektórzy się poddali i stracili zainteresowanie czymkolwiek, inni dotrwali do XXI-wiecznej internetowej rewolucji niwelującej wszelkie gatunkowej podziały. Jako prekursorzy nie mieli jednak The Prodigy długo żadnej alternatywy.

Po "The Fat Of The Land" moża było oczywiście zostać przy The Prodigy i równie wiernie co naiwnie czekać po prostu na kolejną ich płytę. Do wydania po siedmiu latach „Always Outnumbered, Never Outgunned” w 2004 roku mało kto wytrwał. Ten dość dziwny album po latach może przynajmniej uchodzić za ciekawostkę, z pewnością jednak stanowił zdecydowaną zmianę brzmienia. A przypomnijmy może, że po trzech różniących się od siebie klasycznych albumach, właśnie kolejnej zmiany można, czy wręcz trzeba było się spodziewać, sam Howlett w okolicach 1999 roku zapowiadał hip-hopowy charakter przyszłego materiału The Prodigy.

Przy „Invaders Must Die” mówiono już z początkowym entuzjazmem o powrocie do „klasycznego brzmienia” i odrodzeniu „prawdziwego The Prodigy”. Faktycznie, płyta brzmiała jak wspomnienia starszych panów z szalonej młodości, daleka była od bycia wybitną, choć jako wypadkowa brzmień „The Fat Of The Land” i, co ciekawe, „Experience” z pewnością mogła chwilowo bawić fanów. Przy „The Day Is My Enemy” historia znów się powtarza, znów słyszymy o powrocie starego dobrego The Prodigy oraz najlepszej płycie od czasów „The Fat Of The Land”. Ujmijmy to tak, gdyby „The Day Is My Enemy” ukazało się jako upragniony następca zaraz po tamtym epokowym albumie, byłoby lekkim rozczarowaniem, ale do przełknięcia. 18 lat (!) później trudno jednak nie mrużyć oczu przy zetknięciu z szóstym albumem The Prodigy.



W swej auto-karykaturalności podąża jeszcze dalej i jeszcze uciążliwiej niż „Invaders Must Die”. Początek jeszcze tego nie zapowiada, utwór tytułowy z wokalem Martiny Topley-Bird zaskakująco nawiązuje do „Always Outnumbered, Never Outgunned”, ale niestety wybrane na pierwszy singiel „Nasty Nasty” brzmi równie żenująco geriatrycznie, co niesławne „Baby’s Got A Temper” z 2002 roku, skazane przez sam zespół na wieczne zapomnienie. Gorzej niż w „Nasty Nasty” na płycie już nie będzie, ale zasadniczo czeka nas 14 męczących, pozbawionych polotu i jakiejkolwiek finezji, infantylnych utworów.

Niezłym singlem jest „Wild Frontier”, bo słychać tu i trochę pop, i trochę Kraftwerk, i trochę breakbeat. Chwilę wytchnienia przynosi „Beyond The Deathray”, pełniące podobną funkcję jak „Weather Experience” na debiucie. Zatrzymać można się też przy „Roadblox” oraz przy „Get Your Fight On”, jedynym chyba utworze, który na tej „agresywnej” płycie można nazwać prawdziwie dynamicznym. Reszta płyty miejscami może bawić, najczęściej jednak jest zbyt jednostajnie, zbyt nudno, nużąco i za długo. Skrócenie albumu o przynajmniej kilka utworów z pewnością by pomogło w odbiorze, nie podniosłoby jednak ogólnej jakości muzyki.

„The Day Is My Enemy” to płyta, której pop-elektroniką zachwycać się mogą, podobnie jak Skrillexem jako twarzą dub-stepu, starzy teraz-rockowcy myśląc, że obcują z nowoczesną elektroniką i wierząc, że poszerzają tym swoje horyzonty. Szczególnie doskwiera wspomniany już brak finezji. Odezwać się mogą głosy twierdzące, że przecież w The Prodigy zawsze chodziło o agresywną sieczkę, ale gdzie w takim razie miejsce dla przestrzeni „Climbatize” i „Midfields” czy zjawiskowego przejścia między „Narayan” i „Firestarter” na „The Fat Of The Land”? Nie wspominając o „narkotycznej suicie” na „Music For The Jilted Generation”. Tam gdzie dawniej łączyły się gatunki (rave, funk, breakbeat, hip-hop, punk, eurodance) kreując prawdziwie napięcie, dziś zostaje tylko dziecinna agresja, gniewne pohukiwania i głupie teksty.

Wiele wyjaśnia książeczka do „The Day Is My Enemy”, wypełniona zdjęciami wyłącznie koncertowymi. Potwierdzają się tym mocne podejrzenia, że nowy album The Prodigy to nic więcej niż podkład pod okrzyki put-your-hands-up-in-the-air-motherfuckers-whoa-whoaaa-yaay Maxima i Kietha Flinta, które tworzą zasadniczą część występów grupy (vide koncertówka „World’s On Fire”). Domową przestrzeń wypełni tylko bólem głowy, znacznie lepiej sprawdza się na słuchawkach, zwłaszcza do porannej kawy w pracy, gdy odbieracie pierwsze maile. Poza tym jednak nie ma żadnego powodu by powracać do „The Day Is My Enemy”, skoro możemy nadal słuchać genialnych „Music For The Jilted Generation” i „The Fat Of The Land”. 4/10 [Wojciech Nowacki]