13 sierpnia 2015

Recenzja Everything Everything "Get To Heaven"


EVERYTHING EVERYTHING Get To Heaven, [2015] RCA || Everything Everything jest jednym z pierwszych zespołów o których myślę, gdy ktoś wyzłośliwia się na temat "indie rocka", rozumianego pejoratywnie i pogardliwie ("Teraz Rock" się kłania). Jeszcze przed wydaniem debiutanckiego albumu wystartowali z odmiennych pozycji niż typowy "młody brytyjski zespół gitarowy" (definicja indie rocka wg starych ludzi i płytkich mediów), dołączając to tych grup, które od samych początków dysponowały własnym, charakterystycznym językiem i już ukształtowanym stylem. Foals katapultowali się do zasłużonego gwiazdorstwa stając się powodem mokrych snów fanów obojga płci. Wild Beasts utrzymują się na bardziej sofistykowanych pozycjach, subtelnie modyfikując styl z płyty na płyty. Everything Everything tymczasem nadal skradają się w tle.

"My Kz, Ur Bf" i "Photoshop Handsome" były rewelacyjnymi pierwszymi singlami i do dziś pozostają najlepszymi piosenkami w dorobku EvEv. Debiutancki album "Man Alive" nadal cieszy, choć nie przyniósł nic efektowniejszego niż dwa wspomniane single. Grupa przypomniała sobie drugim albumem "Arc", single "Cough Cough" i "Kemosabe" wg liczb okazały się największym sukcesem zespołu na wyspiarskich listach, sama zaś płyta właściwie nie zmieniła ani pozycji, ani wizerunku Everything Everything. Single były niezłe (choć dorównywały "My Kz, Ur Bf" i "Photoshop Handsome"), album niby "dojrzalszy" i bardziej skupiony, ale po dwóch latach trzeba przyznać, że nie zapadł w pamięć.

"Get To Heaven" również tej sytuacji nie zmieni i wydaje się, że sytuacja ta jest dla Everything Everything normą. Dysponują unikalnym stylem, który przekuwają na "zwykłe" przeboje (choć pod względem kompozycyjnym "zwykłe oczywiście" nie są), w efekcie przyćmiewające albumy. Trochę niesprawiedliwie, bo w piosenkach EvEv dzieją się naprawdę szalone rzeczy, ale trochę też zasłużenie, bo jakkolwiek dobra pozostaje ich muzyka, to wydaje się, że z płyty na płytę z wolna normalnieje. Na "Get To Heaven" zespół, dla którego trzeba było reanimować i zmodernizować kategorię art-rocka, faktycznie zbliża się do dzisiejszej czołówki gitarowego indie, tracąc jednak odrobinę tożsamości.


Ponadto jedynie zabójczo chwytliwe "Distant Past" dorównuje typowym tanecznym singlom Everything Everything. "Regret" to zaskakująco zwyczajna piosenka bez specjalnego polotu, najnowsze "Spring/Sun/Winter/Dream" okazuje się niezapamiętywalne. Tam natomiast gdzie dotąd mieliśmy kolażowy miks rocka, syth-popu, glitchów, połamanych bitów, językowych łamigłówek i operowego falsetu, nagle, choć delikatnie, zaczęły się pojawiać skojarzenia ze starszym gitarowym Radiohead, radosnym Vampire Weekend oraz z Foals z dziewiczego math-rockowego okresu. Wyjaśnienie może być jednak prostsze, już od pierwszego utworu "To The Blade" staje się jasne, że trzeci album EvEv ma zdecydowanie bardziej rockowy charakter niż poprzednicy.

Warto jednak wsłuchać się w drugą połowę płyty, tam bowiem dzieją się najciekawsze, choć niekoniecznie "przebojowe" rzeczy. Od "The Wheel (Is Turning Now)" po "Warm Healer" mamy więcej elektroniki, pojawia się hip-hopowy bit, math-rockowe figury a nawet coś w rodzaju połamanego funku. Przede wszystkim jednak kompozycje te, w przeciwieństwie do (w zamierzeniu) singlowo-przebojowej pierwszej połowy, efektownie eskalują, gradują napięcie i zmierzają do satysfakcjonującego finału. Czego ukoronowaniem są motoryczne "Zero Pharaoh" i mocne "Blast Doors" z kojącym refrenem.

Albumy Everything Everything pozostają zatem na tym samym, równym poziomie, ponadprzeciętnym, ale jeszcze nie wybitnym. Można powątpiewać, czy kiedykolwiek ten poziom będą w stanie przeskoczyć. Chyba, że zgodnie z niektórymi wypowiedziami muzyków potraktujemy te trzy płyty jako zamknięta trylogię a większy przełom ma dopiero nadejść. I tak jednak Everything Everything pozostają jedną z najciekawszych nazw do śledzenia. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]