10 września 2015

Recenzja Mötorhead "Bad Magic"


MÖTORHEAD Bad Magic, [2015] UDR || Kilka dni temu, z racji celebrowania preorderu najnowszej płyty Marillion, postanowiłem urządzić sobie sesję z muzyką progresywną. Jako że byłem jedną z pierwszych osób, które wpłaciły wymagane kilkadziesiąt funtów na wzbogaconą wersję planowanej płyty, zacząłem od legendy neo-prog-rocka. Pominąłem albumy z Fishem, te znam niemal na pamięć. Stanęło więc na "prze-ambitnym" "Brave", którego, o czym warto wiedzieć, słuchać, jak radzi sam zespół, winno się po ciemku i z rozkręconymi głośnikami. Po wybrzmieniu płyty zgodnie z chronologią przyszedł czas na "Afraid Of Sunlight", następnie przeskok i "Marbles" oraz "Sounds That Can't Be Made". Mało! - pomyślałem - biorąc się za dokonania Pink Floyd, w końcu David Gilmour lada tydzień wydaje "Rattle That Lock". W ruch poszła więc klasyka, "Dark Side Of The Moon", "Wish You Were Here", "Animals", po czym zmiana na "On An Island" Gilmoura i znów Floydzi, tym razem z "The Division Bell" oraz "Ummagumma". Raz się żyje - rzekłem w ekstatycznym uniesieniu - i puściłem "The Endless River".

Już zaczynałem widzieć świat jak przez mgłę rozświetloną blaskiem tysięcy kalejdoskopowych kolorów nurzając się w chmurach między płynącymi łódkami. Z sercem wypełnionym melancholią i kieliszkiem wina w dłoni wspominałem (patrząc oczywiście w dal, ale niestety nie chciało mi się dmuchać balonów) jak to the grass was greener w latach mej młodości. Następnie przyszła refleksja, że Hogarth miał absolutną rację w utworze "Living With The Big Lie", społeczeństwa z jego licznymi wadami nigdy w pełni nie zaakceptowałem. Po prostu I got used to it i nic więcej. Basta jednak! - zacisnąłem zęby - nie dam się tej bezdusznej maszynie pochłonąć, nie podzielę losu protagonistki „Hand. Cannot. Erease”, albumu boskiego Steve'a W. Trzeba działać - ustaliłem siedząc na kanapie - rosnący strach przed naszą emocjonalnie pustą planetą odbierał mi siłę potrzebną do działania…

W napływie intelektualnego rozbudzenia chwytać miałem już za "W poszukiwaniu straconego czasu", roniąc łzę nad swym losem, wiedząc przecież, że only heroes cry a w głębi jestem thick as a brick. Już ma egzaltacja sięgała zenitu, już miałem ruszać w podróż bez pożegnania (w końcu long good-byes, make me so sad) gdy nagle pojawił się kurier z nową płytą Mötorhead. I wtedy mi przeszło.


Tak właśnie działa Lemmy. Nawet pomimo tego, że na "Bad Magic" już bardzo słychać w jak kiepskim stanie fizycznym się znajduje. Jak zwykle utwory zespołu stanowią silną dawkę aplikowanej domięśniowo pierwotnej energii. Gdy masz już dosyć przeintelektualizowanych wywodów poważnych muzyków, takich co to pewnie i nuty czytają, włącz nową płytę Mötorhead i doznasz ukojenia. Tyle, że podobnie jak z prog-rockiem, niezależnie już od wykonawcy, na muzyczną propozycję Iana Kilmistera trzeba mieć odpowiedni nastrój. Nie zawsze i nie wszędzie odnajduje się siłę i ochotę na te kilkanaście szybkich ciosów w głowę. I choć pod względem muzycznym "Bad Magic" jest najbardziej melodyjnym dokonaniem zespołu od lat, to nadal szkielet utworów często ginie pod ciężarem dość monotonnie budowanych linii wokalnych Lemmy'ego.

Oczywiście, nie stanowi to jakiegoś szczególnego zaskoczenia w odniesieniu do dorobku Mötorhead. Na płycie brakuje jednak utworu, który przyciągałby uwagę w stopniu, w jakim czyniły to chociażby utwory "Brotherhood Of Men" z "Wörld Is Yours" czy absolutne klasyki pokroju "Damage Case" i "Hellraiser". Gdy mamy już do czynienia z wyróżniającą się linią wokalną ("Shoot Out All Of Your Lights") to zawodzi przewodni riff. Nie zmienia to jednak faktu, że „Bad Magic” jest popisem doskonałych umiejętności Phila Campbella. Na tle poprzednich płyt intryguje mocno bluesujący "Fire Storm Hotel", "When The Sky Comes Looking For You" czy wibrujący hard-rockowy riff w "The Devil". Również dwie pierwsze kompozycje, "Victory Or Die" oraz "Thunder & Lightning" stanowią podręcznikowy przykład mötorheadowej stylistyki, będą więc nie lada przyjemnością dla tych, którzy wiedzą czego się po zespole spodziewać.

Bardzo przyzwoita różnorodność cechująca pierwszą część albumu jest w przypadku Motörhead miłym zaskoczeniem. Uczucie to znika jednak wraz z "Electricity" i do końca albumu mamy do czynienia z tradycyjnym szybkim i jednostajnym tempem kompozycji, gnanych do przodu jak zwykle fenomenalną pracą niezmordowanego Mikky'ego Dee. Jedynym wyjątkiem potwierdzającym regułę jest ballada (choć jest to ballada na modłę Mötorhead) "Till The End". Uderza również dość oczywisty autocytat w "Choking On Your Screams", utwór ten mógłby nosić nazwę "Brotherhood Of Men II", ale bez intrygującego klimatu swojego poprzednika. Zupełnie niepotrzebnym wydaje się za to zamykający "Bad Magic" cover The Rolling Stones. Niestety, ani nie różni się wyraźnie od oryginału, ani nie udało się Lemmy'emu nadać mu własnego, charakterystycznego piętna.

W warstwie lirycznej nadal mamy do czynienia z typowym dla Kilmistera mumbo jumbo. Nie przeszkadza to jednak zupełnie, choć zdarzają się małe potworki typu: They're looking at your daughters / They've seen the flying saucers / You have to tell them victory or die. Generalnie bardzo trudno zrozumieć o co chodzi Lemmy'mu, dokąd zmierza opowiadana historia i co chce przekazać słuchaczowi. Ponownie jednak. nie jest to nic, o czym fan Mötorhead by już nie wiedział. Sam Ian Kilmister wielokrotnie wypowiadał się na temat własnych tekstów jako mających drugorzędne znaczenie, bądź nie mających żadnego (jak w przypadku "Metropolis" z "Overkill"). Liczy się energia, ogólny klimat i flow danego utworu. W tych kategoriach "Bad Magic" spisuje się doskonale. Nie nuży, potrafi momentami porwać, trzyma równy poziom oraz zapewnia znaną i oczekiwaną od Mötorhead rozrywkę. Jest to płyta o tyle cenna, że (odpukać w niemalowane drewno) być może ostatnia w dorobku zespołu. Jeżeli zdrowie Lemmy'ego się nie poprawi, czego mu oczywiście z całego serca życzę, "Bad Magic" będzie godnie zamykał dyskografię legendarnych rockersów. 7/10 [Jakub Kozłowski]