28 września 2015


TAME IMPALA Currents, [2015] Fiction || Dawno nie było już albumu, który tak podzieliłby opinie krytyki jak "Currents". Zdecydowana większość opinii podzieliła się niemal równo na dwa obozy, z jednej strony entuzjastyczne recenzje, płyta roku i przeskalowany zachwyt z ledwo uchwytnym uzasadnieniem, z drugiej zaś nuda, miałkość i powierzchownie zblazowane opinie o braku pomysłów i przereklamowaniu. Nieliczne zaś głosy spróbowały odnaleźć się gdzieś po środku. Jednocześnie jednak, im bardziej ogniste reakcje mediów, tym bardziej ograniczony wydaje się ich wpływ na słuchaczy, których stosunek do nowej płyty Tame Impala wydaje się być co najwyżej letni lub wyrywkowo sympatyzujący. Być może "Currents" to jeden z tych albumów, które zajmują krytyków bardziej niż słuchaczy, o których częściej się pisze niż faktycznie słucha. Może też jest to płyta, która wymaga naprowadzenia, objaśnienia, pomocy w uchwyceniu i tu właśnie dzisiejsza masowa i natychmiastowa krytyka słuchaczy zawodzi. Sam próbowałem rozgryźć "Currents" od paru tygodni i pewnym na razie jest to, że jeśli jakikolwiek tytuł tak polaryzuje opinie to coś musi być na rzeczy.

"Currents" nie jest albumem singlowym i być może to jest główna pułapka zastawiona przez "Let It Happen". Prawie ośmiominutowy singiel nie wymaga dziś specjalnej odwagi, szczególnie ze strony przedstawicieli szeroko rozumianej alternatywno-niezależnej sceny, lecz przy takim formacie nadal łatwo przeszacować swoje siły. Ale nie, "Let It Happen" to lekka, choć długa, wciągająca i tanecznie hipnotyczna kompozycja, która jednocześnie wydaje się sugerować jakąś epickość zapowiadanego materiału. W łatwości i przebojowości, już w tradycyjnym formacie podąża za nią "The Less I Know The Better", ale już "Cause I'm A Man", głupkowato wręcz uwodzicielska dansingowa piosenka, kontrastując z powyższymi sugeruje dodatkowo różnorodność "Currents". Kolejna pułapka.


Ta płyta zgodnie z tytułem zdaje się płynąć, można, nawet trzeba, swobodnie ją zapętlać. Wybrawszy dowolny trzyminutowy fragment natychmiast natkniemy się na efektowną, migotliwą porcję uwodzicielskiej muzyki. Pozostając jednak w głównym nurcie ten sam fragment wydaje się sennie rozpływać, powracać, zataczać kręgi, niknąć, by później zaskoczyć podobieństwem do jednak zupełnie innego urywka. Najlepsze melodie na "Currents" to te, które słyszymy po raz pierwszy, ale są tak swojskie, oczywiste i znajome, że jesteśmy niemal pewni, że wybrzmiały już na tej płycie ledwie parę minut wcześniej. Próba głębszego zanurzenia się w prądy Tame Impala może jednak znużyć, lepiej płynąć z głównym nurtem niż przesadnie analizować stosunkowo długi materiał, jego detale, powtarzalność motywów czy wreszcie słowa. Zamiast efektownej całości możemy bowiem ujrzeć jednorodność, prostą jednolitość, której nie buduje nic czego byśmy już kiedyś nie słyszeli.

A usłyszeć można wiele. Gdzieniegdzie wyłoni się opar psychodelii lat sześćdziesiątych, najczęściej jednak prześwietlony blaskiem popu lat osiemdziesiątych. Nacisk na albumowość czy wręcz konceptualność "Currents" odwołuje się zarazem do ery art-rocka lat siedemdziesiątych, patos i napuszenie zastępując jednak zwiewnymi kliszami ówczesnego soft-rocka i przebojowością popu wczesnej ery cyfrowej. Obok siebie pojawić się może hotelowy dansing sprzed trzydziestu lat i kasetowy chillwave sprzed lat trzech a całość i tak brzmieć będzie spójnie, naturalnie i podświadomie uzależniająco. Nie ma bowiem wbrew pozorom na "Currents" natłoku efektownych melodii. Te raczej niczym przekaz podprogowy podskórnie krążą i zapadają w pamięci bardziej jako ulotne wspomnienie do którego trzeba wracać niż natychmiastowy przebojowy blichtr.

"Currents" wymyka się racjonalności i to jest siła tego albumu. Można go analizować, prześwietlać pod każdym kontem, ale na najprostszym poziomie odbioru po prostu się podoba, nawet jeśli tylko jako muzyka tła. Faktycznie bowiem doszukiwanie się magicznych składników jego oryginalności może doprowadzić nas do ściany wytapetowanej dobrze znanymi kliszami. Ale ten sam namysł nad Tame Impalą i wymianą gitar na syntezatory (wszak to kolejna klisza) powinien też dowieźć kolekcjonerskiego wręcz talentu Kevina Parkera, któremu operując tym co znane i oczywiste udało się zrekonstruować wartość dziś już zapomnianą. "Currents" rewitalizuje format albumu, płyty jako dzieła, całości, nie jako zbioru piosenek czy raczej folderu tracków. Okazuje się, że wszyscy mają ku temu narzędzia i nie trzeba szukać nowych, ale tylko nieliczni potrafią przekuć je w koncept, który nie zawali się pod własnym ciężarem. Nawet jeśli nie musi wzlatywać przesadnie wysoko. 7/10 [Wojciech Nowacki]

22 września 2015


FOALS What Went Down, [2015] Transgressive || Czy Foals mogą rozczarowywać? Nie sądzę. Jeśli ktoś już ich sobie upodobał, niezależnie od tego czy na wysokości natchnienia "Spanish Sahara" czy pląsów "My Number". to upodobania tego nie zmieni nawet, jak w moim przypadku, umiarkowane rozczarowanie, ekhm, Yannisem. Brzuszek? Man boobs? Lekki tłuszczyk na ramionach? Trudno, obserwując kilka malowniczych przypadków czystej histerii na widok Yannisa na Live Music Festival w Krakowie, jestem pewien, że gorące sny fanbazy płci obojga nie ustaną, ot, jedynie nie warto ufać promo zdjęciom.

Foals wyrośli na koncertowe monstrum. Profesjonalizm jakiego dosięgli jest aż odrobinę... smutny. Nie twierdzę, że ich koncerty są wystudiowane, ale z błyskawicznie rosnąca popularnością i rozmiarami scen na których grają, rośnie też dystans między zespołem i słuchaczami. Coraz silniej wyczuwalny jest też status gwiazdorstwa, z lekkim żalem można sobie wyobrażać, że jeszcze parę lat temu można by było pewnie zapalić z chłopakami papierosa po klubowym koncercie a dziś można jedynie zza metalowych barierek obserwować jak podawane są im świeże ręczniki.

Oh, i bynajmniej nie są to ani narzekania, ani przejawy wątpliwości. Jeśli któryś ze współczesnych zespołów zasłużył sobie takiego statusu to są to Foals. Nie ma drugiego tak pewnie i konsekwentnie, z płyty na płytę pnącego się wzwyż wykonawcy, przynajmniej nie na taką skalę. Bezbłędnie dopracowany status koncertowy to jedno, ale spirala oczekiwań związana z wydaniem nowego albumu już pewne niebezpieczeństwa rodzi. O "What Went Down" słyszeliśmy, że ma być najtwardszym materiałem Foals, przeczytać mogliśmy o wszystkich muzyczno-intelektualnych inspiracjach Yannisa (bo to naprawdę mądry facet jest), w Krakowie zagrali tuż przed premierą płyty, więc efekt lizania przez papierek jeszcze bardziej podkręcił atmosferę. I co? Ano "What Went Down" jest na chwilę obecną prawdopodobnie znów najlepszym albumem Foals. Czy pozostanie najlepszym w całej ich karierze? Mam nadzieję, że nie.

Przy okazji musiałem przewartościować swój pogląd na "Holy Fire", najlepszy album Foals roku 2013. Można się spotkać z opiniami, że "What Went Down" to jakaś wypadkowa wszystkich poprzednich albumów, najlepszych elementów "Antidotes", "Total Life Forever" i "Holy Fire". Taka argumentacja zazwyczaj służy udowodnieniu, że tak, właśnie teraz mamy do czynienia z tym jednym jedynym, najlepszym, koronnym albumem. Podobne bzdury słyszeliśmy o "Hail To The Thief" Radiohead i wiemy z jakim efektem. Na szczęście, choć naturalnie znajdziemy na "What Went Down" wszystkie charakterystyczne brzmienia Foals, to jednak album ten jest po prostu kontynuacją i podrasowaniem "Holy Fire".


Wszystko, łącznie z sekwencją singli, wskazuje, że "What Went Down" to "Holy Fire", tylko bardziej. Pamiętacie efekt jaki wywołał "Inhaler"? W moim przypadku to akurat wtedy załapałem Foals. "What Went Down", tytułowy, pierwszy singiel i pierwszy utwór na płycie, to właśnie "Inhaler", tylko jeszcze bardziej. Okrutnie mocny anty-singiel, z mistrzowsko budowanym napięciem i podskórną, buzującą agresją wylewającą się w refrenach. To właśnie "czynnik o ku*wa" jest największą siłą Foals, bo przy niektórych ich kompozycjach po prostu nie sposób nie zakląć, co czyni je bardzo NSFW. Ale podobnie jak przy "Holy Fire" drugi singiel miał skontrastować i zmiękczyć wizerunek zespołu. "Mountain At My Gates" nie jest tak bezwstydnie frywolne jak "My Number", ale ta zwyczajna indie-piosenka, po prostu przebojowa i skrojona pod koncerty efektownie rozpędza się pod koniec nie dając odpocząć emocjom. I tak samo jak wtedy "Late Night", "A Knife In The Ocean" ma prezentować łagodniejszą stronę grupy, w efekcie pozostaje singlem tak samo przemijalnym i niezapamiętanym.

Co pozostaje? W "Birch Tree" słyszymy zarówno powrót math-rockowo frazowanej gitary, jak i taneczny, house'owo-synthpopowy bit, w efekcie więc kolejną łatwo przyswajalną piosenkę. Równie śpiewnym okazuje się nerwowy, emocjonalny "Albatross", podbity później elektroniką rodem z serialu sensacyjnego z lat 80-tych. Centralny "Snake Oil", choć na płycie zdaje się obiecywać więcej niż czym jest w istocie, ale idealnie musi sprawdzać się na koncertach swym zapętlonym, niemal grunge'owym charakterem. Poza banalnym "Give It All" do połowy albumu mamy więc szereg znakomitych kompozycji, choć wcale nie tak ciężkich czy trudnych jak zapowiadano.


I gdy przy "Night Swimmers" już zaczyna się wydawać, że zjawiskowego impetu Foals znów zabrakło im na cały album, ciężkie gitarowo-taneczne unisono znów ciśnie nam na usta "o ku*wa". I dopiero potem trzy ostatnie utwory ani nie porywają, ani nie budzą większych emocji, chyba że kogoś biorą foalsowe ballady w stylu "Spanish Sahara". Mnie nie, zatem po raz kolejny rewelacyjny album po chwili refleksji okazuje się nie aż tak doskonały jak by się chciało. Znów czuć tu wielki potencjał i lekko zmarnowaną szansę, nadal ma się wrażenie, że ten jeden jedyny, totalny album Foals dopiero nadejdzie i oby nie byłaby to płyta "Greatest Hits". Ale zarazem świetnych kompozycji jest tu jeszcze więcej niż na "Holy Fire", a i "What Went Down" traci swą iskrę znacznie później niż poprzednik, z którego po latach nadal ciężko zapamiętać część piosenek, zwłaszcza z drugiej połowy płyty.

Tylko cztery przeciętne, czy może "nie-tak-zajebiste" utwory to zatem znacznie lepszy wynik niż na "Holy Fire" i zdecydowanie lepiej niż najsłabiej uwodzące "Total Life Forever". Ciekawe jednak, że gdyby Foals teraz wydali taki album jak debiutanckie "Antitodes" najpewniej mówiłoby się o ich wielkiej oryginalności, mocnym, spójnym materiale i podążaniu pod prąd. Na "What Went Down" Foals mimo wszystko podążają z prądem, ale z właściwą tylko im siłą i energią i tak wyprzedzają konkurencję. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

20 września 2015


KITTCHEN Kontakt, [2015] Červený kůň || Sudety, zupełnie niewinny i całkowicie neutralny termin geograficzny, kojarzy się u nas z wakacjami w Karkonoszach, wycieczkami do Kotliny Kłodzkiej, w pewnym wieku jeszcze z sanatoriami i domami zdrojowymi a obecnie doszedł do tego jeszcze złoty pociąg. To ostatnie skojarzenie jako jedyne w naszej pamięci odwołuje się do przeszłości Sudetów, ale raczej w filmowo-sensacyjny sposób niż jako do jakiejś faktycznej rzeczywistości. Przekroczmy jednak granicę, bo uświadomić sobie, że po czeskiej stronie Sudety są niemal tematem tabu, bolesną zadrą w narodowej pamięci. Jeśli więc Kittchen używa obrazu Sudetów w piosence (anty)miłosnej, to mamy do czynienia albo w wielkim ryzykanctwem, albo z niebywałym songwritingiem.

Opuszczone fabryki, niemieckie napisy, grupki Cyganów, kolorowe bloki, szosy wijące się górskimi dolinami. Kraina zdobywana przez kolejne armie, z ciągle zmienianymi nazwami, Sudetenland, to temat ciągle obecny w czeskiej kulturze. Kittchen nie zanurza się jednak w historyczne analizy wypędzeń Niemców. Sudety otwierają "Kontakt" jako metafora gwałtownego końca ciągłości, czystki, opuszczenia i granicy. "Sudety między nami" śpiewa zaprzęgając je do własnego dramatu w piosence z suspensem na najbardziej osobistym albumie Kittchena. Pozostaje nadal pytanie kim jest Kittchen.

Wiemy już kim jest człowiek skrywający się za maską kucharza. Imię i nazwisko potencjalnemu słuchaczowi w Polsce nic nie powie, stary wiedzieć, że to doświadczony muzyk i autor piosenek, który smutek blokowisk i poalkoholowe kuchenne przemyślenia wprzęgł do fikcyjnej postaci zamaskowanego kucharza na tajemnym debiucie "Menu". Drugi album, "Radio", przyniósł szerzej zakrojone wizje postapokaliptycznego świata z tekstami, które równie dobrze mogłyby dopełnić obraz umierającego świata z "Tomorrow's Harvest" Boards Of Canada. Jednocześnie domowe, "kuchenne" warunki nagrywania z "Menu" zastąpione zostały niemal profesjonalną produkcją a postać Kittchena stała się jeszcze bardziej komiksowa. Nieśmiało już zaczęło się mówić o tym, kto skrywa się za maską, dziś nie jest to żadną tajemnicą, zagadką pozostaje jednak na ile jeszcze Kittchen jest kreacją, a na ile projekcją żywego człowieka z własnymi problemami.

Przed wydaniem albumu "Kontakt" wiedzieliśmy już, że nie ma Kittchena bez maski. Muzyk nie przestanie w niej występować, bo nie byłby to już Kittchen. Jednocześnie wiemy też, że "Kontakt" oddaje jego własne przeżycia z przeciągu ubiegłego roku, z powodów, których tylko możemy się domyślać, będącym nie najjaśniejszym w jego życiu. Linie podziału między fikcją a rzeczywistością stały się jeszcze bardziej płynne, więź między maską a muzykiem, wcześniej oddzielająca dwie tożsamości, teraz stała się symbiotyczna. Maska karmi się muzykiem, muzykowi jest potrzebna by tunelować swe emocje.


"Sudety" nie są jedyną piosenką z suspensem. "Zamilovaní" to wiotka, lekka piosenka o stanie zakochania, uldze i poczuciu świeżości z nim związanymi, ale też o... strachu, bo co o tym powiedzą w domu, co powie żona i dzieci. Pieśniarstwo Kittchena jak nigdy wcześniej wstrząsa, odsłania kruchość człowieka, mężczyzny, świadomego swych błędów i upadków. Piosenka o zakochaniu się jest w istocie historią o końcu miłości a jej przewrotność jest kolejnym świadectwem ciemnego i niebywale zręcznego songwritingu.

Reszta "Kontaktu" nie jest jednak popisem kompozycyjnej zręczności i łatwości pisania chwytliwych, ale przewrotnych piosenek. W znacznie mniejszym stopniu niż rozedrgane pomysłami, radiowe, nomen omen, "Radio" a nawet spontaniczne "Menu", trzeci album Kittchena zaprzęga chwytliwe melodie do snucia swych opowieści. "Kontakt" jest wyciszony, wyłania się ze zmroku, by zaraz zapaść do niego z powrotem. Piosenki są minimalistyczne, ambientowe ("Vraná"), zranione ("Prohořívám"), eteryczne i tonące w pogłosach ("Větrný dny"). Wybija się jedynie pełzająca, gitarowa "Atomová nevěsta", bliska nawet ostatniej ciemno-bluesowej odsłonie Marylina Mansona, zbliża się do "przebojowości" piosenek z "Radia" i "Menu".

Gitary właśnie, w połączeniu z żywą perkusją i aranżacyjnymi ozdobnikami, budują jednocześnie znacznie bardziej żywy, niemal zespołowy, choć za materiałem stoją ledwie dwie osoby, charakter "Kontaktu", kontynuując kierunek naznaczony już na "Radiu". Jednocześnie tu i ówdzie pojawiają się drobne autocytaty, cisza w eterze i milczenie radia w "Větrný dny", prosta "kuchenna" rytmika w "Pasti" czy znów "piękny dzień" w "Posledni". "Kontakt" także spięty jest klamrą, obraz leśnego jeziora z "Sudetów" powraca w finałowej kompozycji "Jezero".

"Kontakt" wymyka się jednoznacznej ocenie. Pozostaje jednym z najmocniejszych tytułów czeskiej alternatywnej sceny w tym roku, ale w kontekście albumów Kittchena, choć równie konceptualny jak "Menu" i "Radio" oraz jeszcze lepiej wyprodukowany, jest materiałem trudniejszym, wiotkim, niełatwym do natychmiastowego uchwycenia. Kompozycyjne zdolności muzyki i emocjonalny przekaz kucharza nie ulegają zmianie, każdy z tych trzech tytułów jest równie silnym tego świadectwem. Łatwiej jednak wędrować za komiksową postacią pełną opowieści, niż podróżować o zmroku serpentynami sudeckich szos, gdy w światłach reflektorów ledwie wyłaniają się fragmenty niepokojących historii. Barierą dla nas pozostaje język i ciągnące się zanim kulturowe brzemię, ale ciekawych upiorów przeszłości i wewnętrznych demonów odsyłam do strony Kittchena, skąd pobrać można każdy z jego albumów i przekonać się co dziś najbardziej niepokoi czeskie dusze. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

15 września 2015


WILCO Star Wars, [2015] dBpm || Zupełnie niespodziewanie ukazuje się nowy album jednego z twoich ulubionych zespołów. Może nie z pierwszej trójki, ale mają jedną dziesiątkowo bezbłędną płytę, no i nie są specjalnie popularni w twoim kraju, ba, nawet na twoim kontynencie, więc przewrotnie są ci nawet jeszcze bliżsi. Akurat się zastanawiasz co u nich słychać, aż tu nagle udostępniają za darmo w sieci album-niespodziankę, z tytułem który nie robi na tobie wrażenia, bo należysz do fandomu "Star Treka", ale za to z kotem na okładce a z kotami bierzesz przecież wszystko w ciemno, od magnesów na lodówkę po szklaneczki.

Prosta fanowska radość z okazji nowego albumu Wilco natychmiast zakłócona została informacyjnym szumem. Przy "Tomorrow's Modern Boxes" Thoma Yorke'a jeszcze udało mi się jako tako wyciąć kontekst sposobu dystrybucji, najczęściej zbyteczny i irytujący, bo zawsze zakrywający wartości muzyczne (czasem celowo, patrz: U2). I jak zwykle w takiej sytuacji na moment o Wilco rozpisali się wszyscy, newsem dnia stało się wyznanie Jeffa Tweedy'ego, że nie miał pojęcia o powstawaniu nowych części "Gwiezdnych Wojen", po czym zapadła cisza, na chwilę przerwana w związku z oficjalnym wydaniem "Star Wars" na fizycznych nośnikach.

Wykonawcy z kręgu szeroko rozumianego alt.country nie mają łatwo w Europie. Amerykańska gitarowa alternatywa przy sprzyjających warunkach sporadycznie potrafi zgromadzić większą publiczność (jak Pavement na Open'erze w 2010 roku), ale już nagrywające konsekwentnie piękne płyty Lambchop czy eksplorujące brzmienia tex-mex Calexico z jakiegoś powodu swoją europejską przystań mają w zasadzie jedynie w Niemczech (zapewne dzięki tamtejszemu labelowi City Slang). Być może nie pomaga niefortunna etykieta alt.country, w amerykańskich warunkach country jest kulturowo kluczowe, u nas ciąży nad nim widmo niezrozumienia i przaśności. I choć "Edge Of The Sun", ostatni album Calexico, zasłużenie zdobywa sobie słuchaczy, to zawsze uważałem, że to właśnie Wilco ma największy potencjał europejskiego sukcesu.

Jeśli Lambchop inkorporuje brzmienia soulu, bluesa czy nawet jazzu, Calexico najbardziej nam obce gatunki amerykańsko-meksykańskiego pogranicza, to Wilco w największym stopniu uwypukla alternatywny przedrostek alt.country, w znakomity sposób wplatając uniwersalnie zrozumiałe i ponętne brzmienia post- czy nawet kraut-rocka. Na "Star Wars" akurat te elementy zostały totalnie zminimalizowane, otrzymujemy płytę krótką, surową, która jako darmowa niespodzianka ucieszy do pewnego stopnia już oddanych fanów, ale nie sądzę żeby przyciągnęła nowych.


33 minuty i jedenaście utworów, właściwie dziesięć, jeśli odejmiemy "EKG", rozstrojone, hałaśliwe intro w którym po chwili dopiero wyłania się zespołowa harmonia. Średni czas trwania piosenki między dwie-trzy minuty jest dla Wilco naprawdę nietypowy. Najdłuższe "You Satellite" liczy ponad pięć minut, więc co dawniej było dla Wilco piosenkowym standardem, na "Star Wars" staje się odpowiednikiem dawnych kilkunastominutowych eksperymentów. Nieprzypadkowo najbliżej tej eskalującej, motorycznej kompozycji do aury "A Ghost Is Born" czy najlepszych fragmentów "Wilco (The Album)" i ostatniego "The Whole Love".

Modelowym przykładem aktualnej formuły Wilco jest już "More...", pierwsza właściwa piosenka i zarazem najbardziej chwytliwa. Uderza w niej całkiem uwodzicielski country-rock, by już po 30 sekundach pojawił się wyjątkowo (w skali tego albumu) śpiewny refren a po 2 minutach piosenka zaczęła stopniowo tonąć w gitarowym szumie. "Star Wars" brzmi jak spontaniczne zarejestrowane garażowe country z punkowym niemal podejściem. Z jednej strony jest krótko, intensywnie, choć niekoniecznie emocjonująco, z drugiej zaś, pod względem prostoty piosenek, a raczej braku eksperymentów, najbliżej ma ten album to "Sky Blue Sky", swego czasu najbardziej kontrowersyjnej płyty Wilco. To podobnie jak wtedy zwyczajne rockowe piosenki, które mogłyby się pojawić na płycie The Eagles, choć nie tak udane kompozycyjnie i znajdujące się na totalnie przeciwnym produkcyjnym biegunie niż ówczesne dopieszczone brzmienie charakterystyczne dla adult-orientated-rock.

"Sky Blue Sky" po czasie dojrzało do statusu jednej na najlepszych płyt Wilco. "Yankee Hotel Foxtrot" na zawsze pozostanie tym jedynym, definitywnym albumem, choć to właśnie z radiowego "Sky Blue Sky" pochodzi największa liczba najbardziej chwytliwych i zapadających w pamięć piosenek Wilco. "Star Wars" ma potencjał by z czasem stać się growerem dla fanów, fajnie też, że zespół spróbował nowego podejścia do nagrywania, niezależnie też od rezultatów. Rezultaty te jednak sprawią, że większość najpewniej zapamięta co najwyżej kota z okładki i "Gwiezdne Wojny" z tytułu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

10 września 2015


MÖTORHEAD Bad Magic, [2015] UDR || Kilka dni temu, z racji celebrowania preorderu najnowszej płyty Marillion, postanowiłem urządzić sobie sesję z muzyką progresywną. Jako że byłem jedną z pierwszych osób, które wpłaciły wymagane kilkadziesiąt funtów na wzbogaconą wersję planowanej płyty, zacząłem od legendy neo-prog-rocka. Pominąłem albumy z Fishem, te znam niemal na pamięć. Stanęło więc na "prze-ambitnym" "Brave", którego, o czym warto wiedzieć, słuchać, jak radzi sam zespół, winno się po ciemku i z rozkręconymi głośnikami. Po wybrzmieniu płyty zgodnie z chronologią przyszedł czas na "Afraid Of Sunlight", następnie przeskok i "Marbles" oraz "Sounds That Can't Be Made". Mało! - pomyślałem - biorąc się za dokonania Pink Floyd, w końcu David Gilmour lada tydzień wydaje "Rattle That Lock". W ruch poszła więc klasyka, "Dark Side Of The Moon", "Wish You Were Here", "Animals", po czym zmiana na "On An Island" Gilmoura i znów Floydzi, tym razem z "The Division Bell" oraz "Ummagumma". Raz się żyje - rzekłem w ekstatycznym uniesieniu - i puściłem "The Endless River".

Już zaczynałem widzieć świat jak przez mgłę rozświetloną blaskiem tysięcy kalejdoskopowych kolorów nurzając się w chmurach między płynącymi łódkami. Z sercem wypełnionym melancholią i kieliszkiem wina w dłoni wspominałem (patrząc oczywiście w dal, ale niestety nie chciało mi się dmuchać balonów) jak to the grass was greener w latach mej młodości. Następnie przyszła refleksja, że Hogarth miał absolutną rację w utworze "Living With The Big Lie", społeczeństwa z jego licznymi wadami nigdy w pełni nie zaakceptowałem. Po prostu I got used to it i nic więcej. Basta jednak! - zacisnąłem zęby - nie dam się tej bezdusznej maszynie pochłonąć, nie podzielę losu protagonistki „Hand. Cannot. Erease”, albumu boskiego Steve'a W. Trzeba działać - ustaliłem siedząc na kanapie - rosnący strach przed naszą emocjonalnie pustą planetą odbierał mi siłę potrzebną do działania…

W napływie intelektualnego rozbudzenia chwytać miałem już za "W poszukiwaniu straconego czasu", roniąc łzę nad swym losem, wiedząc przecież, że only heroes cry a w głębi jestem thick as a brick. Już ma egzaltacja sięgała zenitu, już miałem ruszać w podróż bez pożegnania (w końcu long good-byes, make me so sad) gdy nagle pojawił się kurier z nową płytą Mötorhead. I wtedy mi przeszło.


Tak właśnie działa Lemmy. Nawet pomimo tego, że na "Bad Magic" już bardzo słychać w jak kiepskim stanie fizycznym się znajduje. Jak zwykle utwory zespołu stanowią silną dawkę aplikowanej domięśniowo pierwotnej energii. Gdy masz już dosyć przeintelektualizowanych wywodów poważnych muzyków, takich co to pewnie i nuty czytają, włącz nową płytę Mötorhead i doznasz ukojenia. Tyle, że podobnie jak z prog-rockiem, niezależnie już od wykonawcy, na muzyczną propozycję Iana Kilmistera trzeba mieć odpowiedni nastrój. Nie zawsze i nie wszędzie odnajduje się siłę i ochotę na te kilkanaście szybkich ciosów w głowę. I choć pod względem muzycznym "Bad Magic" jest najbardziej melodyjnym dokonaniem zespołu od lat, to nadal szkielet utworów często ginie pod ciężarem dość monotonnie budowanych linii wokalnych Lemmy'ego.

Oczywiście, nie stanowi to jakiegoś szczególnego zaskoczenia w odniesieniu do dorobku Mötorhead. Na płycie brakuje jednak utworu, który przyciągałby uwagę w stopniu, w jakim czyniły to chociażby utwory "Brotherhood Of Men" z "Wörld Is Yours" czy absolutne klasyki pokroju "Damage Case" i "Hellraiser". Gdy mamy już do czynienia z wyróżniającą się linią wokalną ("Shoot Out All Of Your Lights") to zawodzi przewodni riff. Nie zmienia to jednak faktu, że „Bad Magic” jest popisem doskonałych umiejętności Phila Campbella. Na tle poprzednich płyt intryguje mocno bluesujący "Fire Storm Hotel", "When The Sky Comes Looking For You" czy wibrujący hard-rockowy riff w "The Devil". Również dwie pierwsze kompozycje, "Victory Or Die" oraz "Thunder & Lightning" stanowią podręcznikowy przykład mötorheadowej stylistyki, będą więc nie lada przyjemnością dla tych, którzy wiedzą czego się po zespole spodziewać.

Bardzo przyzwoita różnorodność cechująca pierwszą część albumu jest w przypadku Motörhead miłym zaskoczeniem. Uczucie to znika jednak wraz z "Electricity" i do końca albumu mamy do czynienia z tradycyjnym szybkim i jednostajnym tempem kompozycji, gnanych do przodu jak zwykle fenomenalną pracą niezmordowanego Mikky'ego Dee. Jedynym wyjątkiem potwierdzającym regułę jest ballada (choć jest to ballada na modłę Mötorhead) "Till The End". Uderza również dość oczywisty autocytat w "Choking On Your Screams", utwór ten mógłby nosić nazwę "Brotherhood Of Men II", ale bez intrygującego klimatu swojego poprzednika. Zupełnie niepotrzebnym wydaje się za to zamykający "Bad Magic" cover The Rolling Stones. Niestety, ani nie różni się wyraźnie od oryginału, ani nie udało się Lemmy'emu nadać mu własnego, charakterystycznego piętna.

W warstwie lirycznej nadal mamy do czynienia z typowym dla Kilmistera mumbo jumbo. Nie przeszkadza to jednak zupełnie, choć zdarzają się małe potworki typu: They're looking at your daughters / They've seen the flying saucers / You have to tell them victory or die. Generalnie bardzo trudno zrozumieć o co chodzi Lemmy'mu, dokąd zmierza opowiadana historia i co chce przekazać słuchaczowi. Ponownie jednak. nie jest to nic, o czym fan Mötorhead by już nie wiedział. Sam Ian Kilmister wielokrotnie wypowiadał się na temat własnych tekstów jako mających drugorzędne znaczenie, bądź nie mających żadnego (jak w przypadku "Metropolis" z "Overkill"). Liczy się energia, ogólny klimat i flow danego utworu. W tych kategoriach "Bad Magic" spisuje się doskonale. Nie nuży, potrafi momentami porwać, trzyma równy poziom oraz zapewnia znaną i oczekiwaną od Mötorhead rozrywkę. Jest to płyta o tyle cenna, że (odpukać w niemalowane drewno) być może ostatnia w dorobku zespołu. Jeżeli zdrowie Lemmy'ego się nie poprawi, czego mu oczywiście z całego serca życzę, "Bad Magic" będzie godnie zamykał dyskografię legendarnych rockersów. 7/10 [Jakub Kozłowski]

9 września 2015


STARE RADYJKO Stare radyjko kołysze do snu, [2015] self-released || Rzutem na taśmę debiutancki album zdążyli jeszcze wydać w Sissy Records. Old Time Radio darzę jednak wielkim sentymentem nie tylko dlatego, że kojarzą mi się z tymi pionierskimi w polskich warunkach próbami mariażu alternatywy z mainstreamem. Tamta scena z czasem uległa rozmyciu, pojawiły się nowe, dawni wykonawcy mieli sporo czasu na ewolucję. I tak, Silver Rocket na przykład znów stało się czysto studyjnym projektem tworzącym ścieżki dźwiękowe. Old Time Radio tymczasem znaleźli własną specyficzną niszę.

Każdy z ich regularnych albumów przynosił stopniowe poszerzenie dźwięku i bogatsze aranżacje, bardziej odpowiadające ich koncertowemu brzmieniu niż surowy debiut. Pamiętam, że w początkach ich działalności miałem teorię, że najciekawiej brzmią dopełnieni o innych muzyków zatem w remiksach własnych lub cudzych. Tymczasem po latach debiutanckie "Old Time Radio" brzmi wręcz klasycznie, więc nie sposób nie spojrzeć skąd Stare Radyjko nadaje dziś.


Po trzech płytach i świątecznej kompilacji (na ile świąteczne mogą być piosenki w rodzaju "I Hate Christmas") pojawił się album "Stare radyjko gra dla dzieci", na którym nowością były nie tylko polskie teksty, ale i grupa docelowa określona w tytule. Piotr Salewski wydał następnie solowy album pod szyldem D.O.M., teraz zaś jako Stare Radyjko powrócili Tomasz Garstkowiak i Magda Szkudlarek z poniekąd kontynuacją drogi obranej na "Stare radyjko gra dla dzieci". Tamten album spotkał się bodaj z najszerszym odzewem, nisza piosenek dla dzieci czy kołysanek wydawać się może równie zachęcająca dla jednych, co wykluczająca dla innych. Nie dajcie się jednak zwieść.

Już "Stare radyjko gra dla dzieci" anonsowane było jako płyta, której słuchać mogą zarówno dzieci, jak i dorośli, w przypadku "Stare radyjko kołysze do snu" adresowanie do najmłodszych w jeszcze większym stopniu odebrać można jako sprytny kamuflaż. Młodzi rodzice, a więc ta grupa potencjalnych odbiorców do której nigdy należeć nie będę, nie będzie miała żadnych wątpliwości. Reszta jednak z ulgą odkryje, że poza polskim językiem nie ma tak naprawdę żadnych różnic między Starym Radyjkiem a początkami Old Time Radio.

Te kilka piosenek przeplatanych sennymi przerywnikami to te same co wtedy klasyczne motywy pogranicza avant-popu i post-rocka (tego prawdziwego oczywiście, nie w dzisiejszym rozumieniu jako rozmiękczony metal z melancholijnymi tytułami). Słyszymy zatem proste repetytywne gitarowe figury, delikatne, wciągające i motoryczne, nabierające pełni z każdym wejściem perkusji, atmosfery zaś z każdym pojawieniem się field-recordingu. Przypomnieć się może Jim O'Rourke, chicagowska scena post-rocka, klasycy z Gastr Del Sol. Chórki Magdy Szkudlarek pobrzmieć nam mogą Stereolab (bardziej Mary Hansen niż Laetitią Sadier). Niektóre piosenki mogą okazać się zwyczajnymi balladami, w innych pojawić się może lekka bossanova jako pamiętamy z Nouvelle Vague.

Bardzo się cieszę, że Stare Radyjko brzmi po prostu jak trochę starsze, dojrzalsze, pewniejsze siebie i swych fascynacji Old Time Radio. Nie ma nawet tak naprawdę potrzeby wzdychać, że to znów teoretycznie płyta dla dzieci zamiast "regularnego" tytułu. Na "Stare radyjko gra dla dzieci" jedynym tego wskazaniem były bajkowe teksty, w przypadku obecnych kołysanek nie ma tak naprawdę, poza językiem, większej różnicy w stosunku do dawnej liryki Old Time Radio. "Stare radyjko kołysze do snu" to urokliwa, pięknie wyprodukowana płyta, szkoda jedynie, że tak krótka. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

7 września 2015


AC/DC [25.07.2015], Stadion Narodowy, Warszawa || Pomimo faktu, że w ostatnich latach do Polski zdecydowało się przyjechać wielu z wykonawców światowej czołówki, koncert zespołu pokroju AC/DC nadal ma znamiona święta narodowego. Widać to było doskonale na kilka godzin przed rozpoczęciem występu. Ulice Warszawy zostały dosłownie zalane wiernymi miłośnikami muzyków z Antypodów. Spacerując po mieście spotkałem przynajmniej pięciu Brianów Johnsonów i nieokreśloną liczbę Angusów Youngów, i muszę przyznać, że to miłe uczucie kiedy mija się tak wielu uśmiechniętych i zadowolonych ludzi.

Szkoda tylko, że nie dopisały dwie rzeczy: pogoda i obiekt koncertowy. Właściwie pal licho pogodę. Ulewny deszcz ani nie wystraszył Polaków ani nie wpłynął negatywnie na ich nastroje. Każdy piorun był za to witany chóralnymi okrzykami radości – w końcu kojarzy się on z zespołem i mógł stanowić dobry prognostyk nadchodzącego występu. Gorzej z nagłośnieniem. Naprawdę nie wiem już czyja to wina, że większość koncertów na Stadionie Narodowym brzmi jak z kilkakrotnie przegrywanej kasety magnetofonowej. Nie może to być wyłącznie wina samego stadionu, bo na przykład koncert Coldplay nagłośniony był co najmniej przyzwoicie. Z kolei Metallica i AC/DC już zdecydowanie nie… Szkoda, bo Australijczycy dali po raz kolejny popis swojego profesjonalizmu.

I o ile można narzekać na odrobinę zbyt wystudiowane elementy przedstawienia, to przyznać muszę, że koncert był fantastyczny. Od "Rock Or Bust" zaserwowanego na początek, zaraz po wybrzmieniu ciekawego intro (asteroida AC/DC zmierzająca w stronę Ziemi), po nieśmiertelne "For Those About To Rock (We Salute You)". Coraz starsi (to widać!) muzycy ciągle dają z siebie wszystko a Angus Young, jak zwykle z szelmowskim uśmiechem na twarzy, tarzał się po scenie na tle wybuchającego konfetti. Wiem, że jest to może zbyt kiczowaty element rock'n'rolla, ale trudno, ja go uwielbiam.

Również Brian Johnson nie zawodzi w kwestii swoich zdolności wokalnych, tyle że właśnie jego słychać było na koncercie najgorzej. Do niższych trybun docierało jedynie sprzężone buczenie z którego tylko na upartego dawało się wyłowić poszczególne linie melodyczne, o ile oczywiście znało się na pamięć poszczególne utwory. Mam wrażenie, że w trakcie występu starano się problem naprawić, ale nagłośnienie wokalu do końca zawodziło najbardziej. Całość prezentowała się jak bootlegowe nagranie występu sprzed dwudziestu lat, a nie o to przecież chodzi, gdy człowiek wybiera się za duże pieniądze na koncert.

Dobrze przynajmniej, że zespół jest w naprawdę wielkiej formie. Wykonanie "Whole Lotta Rosie" z wielkim gumowym manekinem kobiety o pełnych kształtach w tle sceny było porywające. Nie zabrakło również obowiązkowych "Back In Black", "You Shook Me All Night Long" czy "Highway To Hell". Nie było za to "Jack", a szkoda. Kontaktu z publicznością mógłby za to pozazdrościć Angusowi KAŻDY aktywny muzyk sceniczny. Tym bardziej żałuję, że być może ostatni już koncert AC/DC w Polsce został popsuty przez tak przyziemne sprawy jak akustyka. Podsumowując, występ był udany, tylko technika znowu zawiodła. Z mocnym wskazaniem na "znowu". [Jakub Kozłowski]

2 września 2015


GHOST Meliora, [2015] Spinefarm Records || Daje pierwszą dziesiątkę. Stało się i nic na to nie poradzę. A naprawdę nie chciałem. Najwyższa ocena kojarzy się bowiem z czymś skończonym, progiem, którego przekroczyć się już nie da. Na pewno nie jest to przesądzone w przypadku Ghost, który z każdą płytą pokazuje, jak wielką wagę zespół przywiązuje do różnorodności i naturalnego rozwoju prezentowanej stylistyki.

Przyznaję, że na siłę wyszukiwałem powody dla których nie powinienem tak wysoko ocenić płyty "Meliora". Oczywiście udało mi się znaleźć kilka braków: a to wokal zbyt popowy, a to wizerunek muzyków mocno przesadzony, przybierający właściwie formę samodzielnego narzędzia promocji. Ponadto jak na mój gust produkcja albumu jest zbyt wygładzona. Po wielokrotnym i bynajmniej niewymuszonym odsłuchu albumu nadal chętnie podpiszę się pod wszystkimi wymienionymi brakami. Wciąż je dostrzegam, tyle że w ostatecznym rozrachunku nie mają one wielkiego znaczenia. "Meliora" jest jednym z tych albumów, które potrafią całkowicie pochłonąć słuchacza. Jest tak potwornie, tak obrzydliwie i bezczelnie melodyjny, że nie sposób skupić się jedynie na dwóch czy trzech utworach stanowiących o sile płyty. Powiem nawet, że ani jeden utwór, riff czy melodia nie ustępuje poziomem pozostałym, konsekwentnie budując spójny, intrygujący klimat całości. Nie odczuwa się wcale, bardzo często występującej w przypadku innych płyt, chęci przeskoczenia kilku mniej przyswajalnych nagrań. Gdyby Abba miała dziecko z (nie przymierzając) Morbid Angel narodziłby się Ghost. Dzieciak, nie będąc ani tak grzecznym jak matka, ani tak ekstremalnym i konsekwentnym jak tatuś, chadza własnymi ścieżkami wypracowując swój rozpoznawalny styl. Jest być może odrobinę pozerski, ale tak pełny uroku, że może pozwolić sobie na dużo więcej niż inni. Ja mu w każdym razie wybaczam wszystko i włączam album ponownie.


I co słyszę? Fenomenalny, odrobinę niepokojący a równocześnie utrzymany mocno w stylistyce retro wstęp do utworu "Spirit". Jeżeli ktoś fascynował się w dzieciństwie serialami science-fiction typu "The Twilight Zone" czy filmami Eda Wooda bez wątpienia dostrzeże podobny, odrobinę pastiszowy klimat nagrania. Wstęp rozwija się powoli prowadząc do niezwykle satysfakcjonującej konkluzji w stadionowym wręcz refrenie. Zanim jednak zdamy sobie sprawę z finezji, z jaką utwór ten został skonstruowany, wchodzi ciężki bas kolejnego na liście "From The Pinacle To The Pit". Początkowy ciężar utworu jest jednak bardzo złudny a całe nagranie prowadzi słuchacza w stronę bardziej ambitnego popu. Ghost robi to jednak z wielką wprawą, nigdy nie przekraczając cienkiej linii między radiowym pop-szlagierem a chwytliwym nagraniem rockowym. Gdy dołożymy do tego jeszcze z założenia bluźniercze teksty, otrzymamy elektryzującą mieszankę, której "From The Pinacle To The Pit" wraz z singlowym "Cirice" są najlepszym przykładem. O ile jednak "Cirice" nadal może pochwalić się uderzającą melodyką linii wokalnej to praca gitar wskazuje już wyraźnie na metalowe korzenie zespołu. Nie bez powodu to właśnie do "Cirice" nakręcono promocyjne video, nawiązujące stylistyką do "Carrie", debiutanckiej powieści Stephena Kinga. Następnie zespół serwuje nam wyciszenie przy instrumentalnym, przesyconym średniowiecznym klimatem "Spöksonat", by po niewiele ponad minucie przejść w jeden z najlepszych (i mających największy potencjał na radiowy hit, którym ze względu na tematykę tekstów nigdy nie będzie) "He Is". Po wybrzmieniu utworu jesteśmy dopiero w połowie albumu a pozostała część niczym nie ustępuje pierwszej. Szczególnie wyróżnia się hard rockowe, bezczelnie (znowu!) melodyjne "Majesty". I tak mógłbym wymieniać aż do końca. Lepiej jednak "Meliora" posłuchać.

Muzyka Ghost nie stanowi być może najbardziej ambitnej twórczości w obrębie rockowej stylistyki. Nie przeczę, że to inne zespoły rewolucjonizować będą rynek muzyczny, wyznaczając trendy na kolejne lata. Zupełnie jednak mnie to nie obchodzi. Przy wszystkich płytach, które ostatnio regularnie odsłuchuje, to Ghost sprawia mi najwięcej przyjemności a moim zdaniem właśnie „przyjemność” powinna kojarzyć się z dobrą muzyką. "Meliora" jest doskonałym albumem. Jednak tym, co przekonuje mnie najbardziej o świetlanej przyszłości zespołu jest fakt, że nadal nie potrafię powiedzieć, czy "Meliora" jest lepszym albumem od poprzedniego dzieła Ghost, płyty "Infestissumam". Fakt ten szatańsko mnie cieszy! 10/10 [Jakub Kozłowski]