29 kwietnia 2016


TOBIAS SAMMET'S AVANTASIA Ghostlights, [2016] Nuclear Blast || Redaktor Nowacki, nie bez racji zresztą, zwykł zwracać mi uwagę, że zbytnio rozwlekam swoje recenzje. Próbując uniknąć tego błędu przy omawianiu najnowszej płyty Avantasii postaram się od razu dać wyobrażenie o jej muzycznej zawartości: jesteśmy w jednej z bajek Disneya. Powiedzmy, że znajdujemy się w wielkiej sali balowej, na środku której tańczą Piękna z Bestią. Nagle do pomieszczenia wpada wściekła Królewna Śnieżka i chwyta Piękną za kłaki. Za nią Siedmiu Krasnoludków dopełnia zniszczenia neutralizując Bestię. Wszystko to przy dźwiękach Iron Maiden akompaniujących imprezie. Aha, przez cały ten czas Bruce Dickinson hasa od kąta w kąt rozrzucając po sali złocisty brokat.

Czyli jest bajkowo, ale z przytupem. Tylko czy na płycie heavy metalowej powinno być aż tak bajkowo? W kompozycjach odnajdziemy ciekawe wokale, świetne gitarowe riffy i gęstą sekcję rytmiczną. Tyle, że wszystkie te elementy zostały w klinicznych warunkach zaplanowane, dopracowane i wyprodukowane z chirurgiczną dokładnością oraz przykryte warstwą lukru. Gdzie tu miejsce na odrobinę heavy metalowego szału i brudu? Nie ma. Czy to znaczy że płyta jest zła? Wcale nie, "Ghostlights" to kawał dobrej rozrywki. Może rozrywki bezrefleksyjnej, ale dającej sporo radości, właśnie jak wczesne bajki Walta Disneya. Są tu utwory naprawdę ciekawe, melodyjny "The Hauntng", "Seduction Of Decay" (fantastyczny riff przewodni z dobrej szkoły Iron Maiden), przyzwoite "Master Of The Pendulum" czy genialnie zaśpiewany przez Michaela Kiske utwór tytułowy (klasa Helloween z okresu "Keeper Of The Seven Keys").


"Ghostlights" jest jednak równocześnie płytą męczącą i nierówną, zbyt długą, zbyt sterylną, zbyt pozerską i niejednolitą stylistycznie. Są na niej piosenki do bólu przewidywalne, jak "Mystery Of A Blood Red Rose” czy "Let The Storm Descent Upon You". Oba są błahe i niestrawne, przygotowane zgodnie z wytycznymi "jak napisać epicki i przystępny utwór power metalowy”. Jako, że umieszczono je niestety na samym początku płyty to nadają pastiszowy ton całości. Można się również przyczepić do pseudo-gotyckiego potworka "Draconian Love", gdzie zgrozę wywołuje już sam idiotyczny tytuł, oraz niezbędnej w takim zestawieniu balladki "Isle Of Evermore". Reszta utworów jet... łatwa do zapomnienia.

Płycie nie pomaga również sam Tobias Sammet, który na promocyjnych fotografiach wygląda tak, jak gdyby wiedzę o wizerunku metalowca czerpał z pism pokroju "Bravo". Oglądając jego zdjęcia z wkładki od razu można zadać sobie pytanie czy ten chłoptaś nie jest przypadkiem byłym członkiem, nie przymierzając, My Chemical Romance? Nie odmawiam oczywiście Sammetowi talentu, dysponuje bowiem dobrym głosem, chociaż wypada blado wśród zaproszonych gości, klasy wspomnianego Kiske, znanego z Pretty Maids Ronniego Atkinsa czy Dee Snidera z Twisted Sister. Na pewno potrafi też komponować. Jedyny problem polega na tym, że prezentowana przez Sammeta muzyka jest wyprana z jakichkolwiek emocji czy potrzebnej nutki szaleństwa. Jeżeli do jakiejś płyty pasuje określenie "produkt" to jest nią właśnie najnowszy album Avantasii. Jest to oczywiście produkt najwyższej klasy, opracowany z dbałością o najmniejszy szczegół, przygotowany przez znających swój fach wyrobników. A jednak nadal tylko produkt.

Tobias Sammet zdaje się marzyć o niczym, jak o dostarczeniu miłej i przyjemnej zabawy słuchaczowi. Samo w sobie nie jest to niczym złym, Tobias tworzy jednak zupełnie niepotrzebne wrażenie, że ma do zaoferowania coś więcej niż w rzeczywistości dostarcza. Najbardziej widać to po patetycznych, rozpisanych na role, tekstach, które w założeniu oddawać miały powagę opowiadanej historii a w praktyce decydują o infantylności przesłania albumu. Niestety, "Ghostlights" służyć może co najwyżej jako zachęta dla dzieciaków, aby po krótkiej przygodzie z Avantasią chwyciły za poważniejsze albumy. Cóż, dobre i to.

Słuchanie "Ghostlights" to jak przeczytać dobrze narysowany komiks z dużą ilością bohaterów i częstymi dymkami z napisem „BOOM”, pozbawiony jednak głębszego przekazu i interesującej intrygi. Można się przy nim uśmiechnąć, ale lektury porządnej książki na pewno nie zastąpi. Dla samej prostej rozrywki warto sięgnąć za nową Avantasię, ale jeżeli szukacie albumu, który na wiele tygodni drążyć będzie zmysły to tutaj go na pewno nie znajdziecie. 5.5/10 [Jakub Kozłowski]

22 kwietnia 2016


PJ HARVEY The Hope Six Demolition Project, [2016] Island || Pięć lat po nagrodzonej Mercury Prize płycie "Let England Shake" PJ Harvey powraca z albumem, który prezentuje się dokładnie tak, jak jego okładka. Niczym antystresowa kolorowanka dla dorosłych, modny ostatnio prezent, na poły intelektualnie księgarniany, na poły artystyczny, a w istocie półprodukt służący do projekcji własnych wyobrażeń. W efekcie "The Hope Six Demolition Project" może okazać się czymkolwiek, splot pourywanych tropów nie wyjaśnia niczego ponad zapowiadaną "polityczność" albumu a jego szkicowy charakter nie ułatwia odgadnięcia pierwotnego zamysłu autorki.

Początkowe echa PJ Harvey z wczesnych lat dziewięćdziesiątych w brudnym, ale wyliczankowym "The Community Of Hope" brzmią całkiem odświeżająco. Choć najbardziej chwytliwy punkt zaczepienia w tej otwierającej album piosence idzie w parze z, delikatnie mówiąc, niezręcznym tekstem, to zdecydowana większość kompozycji na "The Hope Six Demolition Project" takich punktów nie posiada wcale. Linie melodyczne wahają się między śladowymi (ogniskowo-marynarskie szantowanie w "Chain Of Keys", boleśnie niejakie "The Orange Monkey") a zerowymi (pojedynczy zrytmizowany motyw w "The Ministry Of Defence" czy symboliczne bzyczenie saksofonu w "Medicinals"), stopniem skomplikowania i produkcji zbliżając się do ledwie naszkicowanego i niezapamiętywalnego dema ("River Anacostia").


Przy okazji saksofonu, jest to z pewnością najciekawszy element brzmienia "The Hope Six Demolition Project", ale podobnie jak na "★" Davida Bowiego mocno przereklamowany i w większości ciekawy jedynie per se, po prostu ze względu na swoją obecność. Najczęściej skrywa się gdzieś w tle surowego i chaotycznego miksu, rozkwita w szaleńczy free-jazz tak naprawdę jedynie w finale "The Ministry Of Social Affair". Jeśli miks amerykańskiego bluesa i frenetycznych dęciaków był na jakimś etapie pomysłem na dźwiękową charakterystykę albumu, to szkoda, że nie został zrealizowany bez większego polotu i zatonął w produkcyjnym chaosie. Zupełnie jakby jakaś nieokreślona wyjściowa idea z głowy PJ Harvey i jej zbytnio się tu wybijających męskich współpracowników pochłonęła późniejszy proces nagrywania.

Ale w refrenie "A Line In The Sand" wyraźnie słychać echa "Let England Shake". "Near The Memorials To Vietnam And Lincoln" znów, podobnie jak "The Community Of Hope", wyróżnia się jedną niezmiernie chwytliwą linią, z równie niezręcznym i zbyt dosłownym tekstem. I wreszcie niemal na sam koniec "The Wheel", najpełniejsza i jedyna sprawiająca wrażenie prawdziwie wykończonej kompozycji. Nie tylko najbliższa jest PJ z lat dziewięćdziesiątych, choć ujętej przez pryzmat "Let England Shake", ale i wszystkie bezładnie porozrzucane elementy "The Hope Six Demolition Project" dopiero tutaj splatają się w jedną spójną i sensowną całość, czy to saksofon, czy to męskie chórki, czy prosta rytmika. W tekście jednak nie tylko po raz kolejny na albumie pojawia się arabic, co dziś nie wydaje się niczym więcej niż tylko prostym elementem "szokującym", ale całościowy obraz jest konsekwentnie nieznośnie pocztówkowy.


Ilustracyjność "Let Enlgand Shake" przypominała starą fotografię lub stylowy dagerotyp, przede wszystkim wynikała z własnej brytyjskiej tradycji i historii. "The Hope Six Demolition Project" przypomina raczej instagramowe zdjęcie opatrzone głębokimi hashtagami z którego wyłania zaskakująco powierzchowny i stereotypowy wizerunek Ameryki. Głupkowaty, choć nieznośnie chwytliwy wers They're gonna put a Walmart here z otwierającego całość "The Community Of Hope" może jeszcze rodzić nadzieję na ironiczność wymowy podejrzanie prostych sloganów. Identycznie funkcjonuje dosłowność "Near The Memorials To Vietnam And Lincoln", wreszcie w "A Line In The Sand", gdy PJ Harvey śpiewa I used to think progress was being made, that we could get something right, sprawia raczej wrażenie millenialsa rozczarowanego tym, że Bernie Sanders nie otrzyma demokratycznej nominacji.

Pamiętacie przy okazji jakiej płyty krytyka również wyłuskiwała pojedyncze frazy i popkulturowe odniesienia, zachwycając się nad głębią ich przekazu? PJ Harvey ze swoimi Walmartami i baseballówkami Redskinsów popisuje się identycznie powierzchowną refleksją nad amerykańskością co Lana Del Rey na "Honeymoon". I jest to zestawienie, które przy całej rozdzielnej sympatii do obu nie może wypadać dobrze. PJ Harvey tymczasem miała już na koncie "amerykański" album. Na "Stories From The City, Stories From The Sea", który był jednym z jej największych sukcesów artystycznych i komercyjnych, PJ spoglądała na Amerykę przez ściśle osobisty pryzmat jej zwichrowanego intymnego mikrokosmosu. Tak skupiony obraz oddziaływał na swój sposób równie politycznie i znacznie silniej niż proste slogany "The Hope Six Demolition Project". 5/10 [Wojciech Nowacki]

18 kwietnia 2016


Coroczny sezon nagród rozgrzał czeskie media bardziej politycznie niż muzycznie. Nagrody Anděl nie wykroczyły w tym roku poza nudne i bezpieczne pop-rockowe pogranicze, ale piosenkarka Lenka Dusilová, która faktycznie udanie, choć nie do końca autorsko, stara się o większą alternatywność, swój występ wzbogaciła o antyprezydencką przemowę. Miloš Zeman, prezydent-kuriozum i nemezis większości zdroworozsądkowej części Czechów, nazwał artystkę w odpowiedzi biedaczką, no i rozpętała się burza hejtu, głównie dzięki barwnej ortografii zwolenników pana prezydenta. Ale nie o sytuacji politycznej i podziałach społecznych w Czechach, jakże innych od polskich warunków, będziemy tutaj pisać, lecz o muzyce.

Ambitniejszym dodatkiem, czy może listkiem figowym, nagród Anděl są tzw. kategorie "gatunkowe", ogłaszane i rozdawane wcześniej niż oficjalna gala. Oczywiście, zarówno nominacje, jak i zwycięzcy prezentują się tutaj znacznie ciekawiej, wymieńmy choćby znane nam już Květy, czyli laureatów a kategorii "muzyka alternatywna" za płytę "Miláček slunce". Szczególnie jednak warto zwrócić uwagę na elektronikę, tutaj bowiem za album "Dataloss" zwyciężył HRTL. Pod skrótem tym skrywa się Leoš Hort, założyciel kasetowego labelu Bűkko Tapes oraz członek kolektywu Bastl Instruments, który popularność na świecie zdobywa projektowaniem instrumentów i modułów do tworzenia muzyki elektronicznej. "Dataloss" to faktycznie materiał pierwotnie utracony i odtworzony prawdopodobnie z jeszcze lepszym efektem, album ten bowiem, niezależnie czy słuchany z kasety czy z plików, brzmi znakomicie. Wpływy house'u, techno i modularnej elektroniki lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, splatają się w przestrzenną całość z matematyczną wręcz precyzją, ale jednocześnie stylowo, naturalnie i z ludzką ciekawością odkrywania nowych połączeń dźwięków. Utrata danych wywołać może solidny atak paniki, ale "Dataloss" HRTL to najbardziej kojąca elektronika ostatnich paru miesięcy.


Do zwyczajowo ciekawszej nagrody Vinyla za album roku nominowane były takie alternatywne tuzy jak wspomniane wyżej Květy, Kittchen za swój "Kontakt" czy  Please The Trees za płytę "Carp". Zaskakująco zwyciężył jednak Dizzcock, czyli praski producent Ondřej Bělíček, który swój debiutancki album "Elegy Of Unsung Heroes" udostępnia wyłącznie w niepozornej postaci darmowego downloadu. Cyfrowa dystopia przejawia się zatem w swej, paradoksalnie, najbardziej naturalnej formie, choć wcześniejsza epka ukazała się na kasecie, to "Elegy Of Unsung Heroes" celowo unika taśmowych zniekształceń a ponure beaty i ostre, świdrujące sample brzmieć mają z pełną cyfrową precyzją. Tutaj inspiracjami są zarówno autentyczne społeczne rewolucje, jak i cyberpunkowo-futurystyczne wizje rodem z klasycznej gry komputerowej "System Shock". Czy producent może zastąpić poetę na barykadach? Nawiązania to współczesnego undergroundu brytyjskiej elektroniki nie ułatwiają odpowiedzi na to pytanie, ale cieszy, że nagrodzona została niełatwa strona tej muzyki.



Jeśli HRTL to klasycyzm a Dizzcock modernizm, to Lišaj reprezentuje alternatywną drogę ambientowego eksperymentu. Kaseta "Szara EP" ukazała się nakładem oficyny Genot Centre, z której swego czasu słuchaliśmy już splitu "Voices & Allusions / Benidorm Hotel" Lee Chapmana i Wima Dehaena. Lišaj to młody muzyk Mikuláš Odehnal, któremu nieobce są doświadczenia z post-rockiem, ambientem, hip-hopem, doomem czy black metalem. "Szare" to jednak materiał, którego punktem wyjściowym były nagrania terenowe zarejestrowane na... Półwyspie Helskim. Szum północnych wydm i wybrzeża, wietrzna izolacja, wieczorne słońce i cykanie świerszczy, czyli jednym słowem egzotyka dla naszych południowych sąsiadów, zderzone zostały tutaj z kruchym wokalem, zalążkami melodii i warstwami zniekształceń. Pod pokładami zabrudzeń skrywa się jednak naprawdę spójny obraz, ze śladami instrumentalnego hip-hopu i nadmorskiego klimatu przefiltrowanego przez miejską wrażliwość.



Zostajemy przy kasetach, ale zmieniamy elektronikę wymieniamy na (indie)rocka. O praskich Mayen pisałem już przy okazji epki "Elegy", która w cyfrowej formie ukazała się nakładem zaprzyjaźnionego labelu Starcastic. Wyczuwalny dansingowy duch lat osiemdziesiątych, melodyjnie łkająca gitara a szczególnie znakomita sekcja rytmiczna mają szansę uczynić z Mayen więcej niż projekcję marzeń wielkomiejskiej indie-młodzieży. Nerwowi i technicznie rozedrgani w roli supportu Everything Everything, ale całkowicie uwolnieni w komforcie własnej publiczności w maleńkim Musictownie, fanów ucieszyli limitowaną kasetową edycją epki "Elegy", za którym to wydaniem stoi Z Tapes, kolejny ciekawy label ze Słowacji i jeden z przodowników kasetowej fali.



Fali, która na amerykańskim rynku przejawiła się w postaci "The Czech Tape Part 1". Jakub Jirásek, który występuje pod niemożliwym do wyszukania aliasem J, a poszczycić może się choćby epką "Cold Cold Nights", w zeszłym roku miał możliwość udać z małą trasa do Stanów Zjednoczonych. Jako jedna z osób żywotnie zaangażowanych w temat eksportu czeskiej muzyki postanowił skompilować przy tej okazji taśmę rozdawaną za darmo podczas amerykańskich koncertów. Na "The Czech Tape" znaleźli się i Please The Trees, i Wild Tides, i Boy Wonder & The Teenage Sensations, i Vac Da Hawk, czyli solowy i elektroniczny Václav Havelka, i Manon Muert, którzy występowali przed My Bloody Valentine, czyli ci, którzy zaznaczyli się już na czeskiej gitarowej scenie, ale też szereg młodych zespołów, które dopiero czekają na rozpoznanie. Na kasetę już raczej szansy nie macie, ale cała kompilacja została udostępniona do darmowego pobrania. Tymczasem z niecierpliwością czekam na "Part 2" a w razie czego zaczynam układać sobie w głowie własny czeski eksportowy zestaw.


[Wojciech Nowacki]

12 kwietnia 2016


MOGWAI Atomic, [2016] Rock Action || Potrzeba kontekstu wpływa na odbiór muzyki szczególnie w dwóch przypadkach. Po pierwsze, jeśli mamy do czynienia z wykonawcą o sporej i systematycznie rosnącej dyskografii a utrzymujące się na plus minus równym poziomie nowe tytuły potrzebują specyficznego wyróżnika lub, mówiąc wprost, powodu do istnienia. Po drugie, zespoły parające się muzyką w większości instrumentalną w swych najlepszych momentach są w stanie zbudować samowystarczalną narrację, ale w tych słabszych wymagają wsparcia zewnętrznych czynników. Sensem istnienia "Rave Tapes", najsłabszego jak dotąd albumu Mogwai, był głównie luksusowy box set i wydanie na różowej kasecie. "Atomic" jest albumem znacznie lepszym nie tylko dlatego, że w przeciwieństwie do poprzednika posiada myśl przewodnią i nadbudowę w postaci filmu. "Atomic" sprawdza się z łatwością zarówno jako regularny album Mogwai, jako ścieżka dźwiękowa, jak i pierwsze dokonanie zespołu po odejściu jednego z kluczowych członków.

"Zidane: A 21st Century Portrait", pierwsze i kompleksowe podejście Mogwai do muzyki filmowej, ukazało się w dość ciężki dla zespołu okresie, po ówcześnie najsłabszym ich albumie "Mr. Beast". Album sięgał po starsze kompozycje i chciał raczej powracać do starszego brzmienia Mogwai (najlepiej uchwyconego na "EP+6"), lecz pozbawiony był dynamiki a jako głęboko medytacyjny nie przynosił żadnego satysfakcjonującego rozwiązania ciągle powtarzanych motywów. "Les Revenants" zaś przyniósł zbiór krótkich i kompaktowych form (ba, znalazła się tam nawet piosenka), opartych o melodyjne brzmienie pianina, ksylofonu i subtelnej dość gitary. Co ciekawe, o tym, że "Les Revenants" nie jest typowym soundtrackiem a bardziej niż o ilustrację (do serialu, którego członkowie zespołu nie widzieli), chodzi o zaznaczenie obecności dźwięku, mówił John Cummings. Ten sam, który pod koniec zeszłego roku i wkrótce po wydaniu retrospekcji "Central Belters" ogłosił odejście z grupy by zająć się własnymi projektami.


Nie wierzę, by za tym, że "Atomic" to nie tylko lepszy album niż "Rave Tapes", ale także najlepszy soundtrack ich autorstwa, stało odejście jednego z gitarzystów. Elektronika obecna jest na płytach Mogwai od półtora dekady, syntezatory również, choć faktycznie nigdy wcześniej w tak silnej, zaznaczonej ledwie na "Rave Tapes", retro odsłonie. Kluczem do wyjątkowo plastycznego charakteru "Atomic" jest raczej obrana tematyka, bo cóż lepiej pasuje do sonicznych kontrastów post-rocka niż historia epoki atomowej, od nadziei związanych z postępem naukowym, poprzez otchłań Hiroszimy i Czarnobyla, aż po grozę nadal istniejących na świecie 15700 głowic nuklearnych?

Z jednej więc strony "Atomic" brzmi jak soundtrack do "Fallouta", z drugiej jednak dokumentuje bodaj najbardziej upiorny element naszej rzeczywistości. Więzi między muzyką a filmem bywają problematyczne, ale w tym wypadku, choć album może z łatwością funkcjonować jako niezależna całość z wyraźną narracją, to wyjątkowo zachęca do obejrzenia eksperymentalnego dokumentu "Atomic: Living In Dread And Promise". Szkoda zatem, że tym razem nie połączono filmu i muzyki w jedno fizyczne wydanie. "Atomic" nie pozostawia jednak wielkiego pola do domysłów, obrazy kreowane przez kwartet są dostatecznie czytelne.


Rozpoczynający album "Ether" to zdecydowanie jeden z najbardziej optymistycznych utworów w historii Mogwai, ale zarazem kompozycja najbliższa ich klasycznemu rękopisowi. Prosty, powtarzalny motyw dęciaków z wolna się zagęszcza i już wydaje się, że zaskoczy brakiem eskalacji, ta jednak, niczym za najlepszych czasów "Come On Die Young" i "EP+6" nadchodzi, choć wyjątkowo delikatnie i łagodzona budującą atmosferą utworu. Naukowy optymizm "Ether" przechodzi w pozorną emocjonalną neutralność "SCRAM", którego laboratoryjna mechaniczność z łatwością by ilustrowała utrwalony na celuloidowej taśmie eksperyment. Lub przynajmniej program popularno-naukowy sprzed półwiecza. Ale z krztyną niepokoju oraz pomimo obecności gitar, ledwie jak na Mogwai zaznaczonej, mamy tutaj utwór, który najbardziej w ich katalogu zbliża się do rodaków z Boards Of Canada.

Syntezatorowe "U-235" sprawdzało się jako zapowiedź albumu, wychodząc poniekąd z brzmienia "Rave Tapes", lecz bez głupkowatości tamtej płyty. Tutaj jednak miażdżony jest przez następującą po nim "Pripyat", potężną, wręcz pastoralnie modlitewną ścianę syntezatorów, która najpełniej pokazuje, jak Mogwai zastępując nimi gitary potrafią osiągnąć ten sam klasyczny efekt jazdy walcem po dźwiękowych falach. Szkoda, że druga połowa "Atomic" wpływa już na bezpieczniejsze wody bliższe "Zidane" i "Les Revenants", ale w "Are You A Dancer?" na skrzypcach gości wieloletni współpracownik grupy Luke Sutherland, "Tzar" wydaje się być antytezą "Ether" kontrowaną jednak mechanicznymi uderzeniami, wreszcie finałowy "Fat Man" to znów klasyczne Mogwai budujące medytacyjną atmosferę głównie dźwiękami pianina. Ilustracyjne czy nie, jeśli chodzi o format albumu to "Atomic" okazuje najbardziej satysfakcjonującym wydawnictwem Mogwai w ostatnich latach. 8.5/10 [Wojciech Nowacki] 

10 kwietnia 2016


AURORA All My Demons Greeting Me As A Friend, [2016] Decca || Kulisy programu Conana O'Briena. Aurora ma za moment po raz kolejny wystąpić w amerykańskiej telewizji promując swój debiutancki album. Jak wiele ostatnio artystów i celebrytów rozpoczęła nadawanie na żywo na Facebooku z zamiarem odpowiadania na pytania swoich fanów. Upuściła jeden ze znajdujących się na talerzu przed nią owoców, opowiedziała niezręczną historyjkę o przedawkowaniu włoskich lodów czekoladowych i wreszcie wpadła w autentyczny szok, kiedy głos spoza kadru powiadomił ją, że obserwuje ją właśnie blisko 12 tysięcy miłośników.

Debiutantów trzeba w jakiś sposób zapowiadać i szufladkować, aktualnie, gdy album "All My Demons Greeting Me As A Friend" ujrzał już światło dzienne, można gdzieniegdzie przeczytać, że Aurora to ta wokalistka, która zaśpiewała w reklamie cover piosenki Oasis (ku niezadowoleniu ex-menedżera zespołu mającego ewidentną słabość do bufonów). Ale cofnijmy się o rok, gdy Aurora miała jedynie garść piosenek pisanych od wczesnych lat dziecięcych i zebranych na winylowej epce "Runnig With The Wolves" a przed jej występem na krakowskim Live Festivalu zapowiadaną ją jako nastolatkę, którą odkryła i na Twitterze poleca Katy Perry.

Wywiad w norweskiej telewizji. Aurora w przyciężkich butach siedzi na kanapie i z dziecięcym entuzjazmem opowiada, że jej hobby to kolekcjonowanie martwych owadów, z naciskiem na ćmy, choć nie bawi jej ich zabijanie. Prowadzący porusza wreszcie temat słynnego już tweeta Katy Perry, Aurora mówi, że to miło, że tak popularna piosenkarka lubi jej muzykę oraz że dodała też zdjęcie i link, bo to bardzo wygodne, po czym prowadzący zadaje pytanie czy sama Katy Perry jest jej idolką. Następuje parę sekund ciszy, Aurora zdaje się przez moment szukać w głowie w miarę dyplomatycznej odpowiedzi, ale ostatecznie mówi po prostu: "Nie".

Obserwowanie początków gwiazdy to mieszanina drżącego wyczekiwania na następne ruchy, odrobiny hipsterskiej satysfakcji i zazdrości o swoje odkrycie, ale też i obaw. Aurora Aksnes to, pomijając na razie sferę muzyczną, fascynująca i niezmiernie naturalna osobowość z pogranicza dziwnego dzieciństwa i ekscytującej dorosłości. I na szczęście ani występy w najbardziej prestiżowych amerykańskich talk-showach, ani koncerty rozpisane na całe festiwalowe lato, ani niezręcznie dobrane punkty zaczepienia względem jej twórczości nie wydają się tego zmieniać.


Klucz do twórczości Aurory jest bowiem bardzo prosty. Niebywale dojrzały talent kompozytorski oraz technicznie wymagający i perfekcyjnie okiełznany głos muszą robić wrażenie w ciele eterycznej dziewiętnastolatki, nawet jeśli muzyczne tropy nie są wcale tak odległe od tego, do czego przyzwyczaja nas skandynawski pop. Jego niepokój, przestrzenna epickość i mroźne zwichrowanie biły już z singla "Running With The Wolves", jego typową nienachalną przebojowość, wynikającą bardziej z silnej emocjonalności niż z chwytliwej melodii usłyszymy też w kroczącym "Winter Bird". Ale już "Warrior" czy pełen dziewczęcej siły i energii "Conqueor" brzmią jak muzyczny ekwiwalent young adult movies, pełen efektów specjalnych i najprostszych chwytów od których jednak nie można się uwolnić.

Wbrew zapowiedziom płyta "All My Demons Greeting Me As A Friend" nie jest wcale aż tak schizofreniczne różnorodna. Rozbuchane popowe hymny zestawione są tu jednak z kompozycjami skromniejszymi, ale często równie silnie oddziałującymi. "I Went To Far" z pastoralnym tekstem i obezwładniającymi refrenem stanowi emocjonalne centrum albumu, dlatego zaraz potem następuje minimalistyczne "Through The Eyes Of A Child", które zręcznie ulega pokusie zagęszczenia czy eskalacji. "Lucky" to po wieloma względami bardzo prosta piosenka, jakby do śpiewania podczas spaceru, niemal finałowe "Under The Water" okazuje się niepokojąco poważne, znane z epki "Runaway" zaś otwiera album i w tym kontekście funkcjonuje jako nieśpieszna rozgrzewka wokalnych możliwości Aurory. Możliwości, które najpełniej chyba rozkwitają w znów minimalistycznym i niemal tylko o wokal opartym "Home", któremu bliskie zdają się być echa klasyków 4AD.


To, że na albumie powtórnie znalazły się "Runaway" i "Running With The Wolves" okazuje się zupełnie nie przeszkadzać, oba wczesne single doskonale zapadły do całości, zwłaszcza że wśród nowych utworów znalazły jeszcze bardziej przebojowe kompozycje. Większość z reszty piosenek, które Aurora zdążyła upublicznić przed wydaniem albumu zebrane zostały jako dodatek w wersji deluxe. Jeśli popowy hiperentuzjazm podstawowej części płyty wydawać się może komuś przeprodukowany (a może), to dodatkowe utwory odkrywają prawdziwe możliwości Aurory jako artystki z łatwością wykraczającej poza bezpieczne płycizny popu. Skokiem na głęboką wodę jest pozbawione piosenkowej struktury "Wisdom Cries", jakby zarejestrowane przez podróżującą w czasie Björk. Bajecznie prezentuje się "Nature Boy", klasyk Nat King Cole'a a nawiedzonej wersji, tak odmiennej od jazzowego blichtru Tony'ego Bennetta i Lady Gagi. Wspomniany cover Oasis "Half The World Away" wyróżnia się piękną, głęboką produkcją a dzięki słowom My body feels young but my mind is very old okazuje się doskonale dopasowanym elementem świata Aurory a nie tylko piosenką z reklamy. Wreszcie akustyczna, a dla wielu pierwotna wersja "Murder Song" pokazuje jak aranżacja potrafi diametralnie zmienić wymowę utworu. Jedynie remiks "Running With The Wolves" wydaje się być umieszczony na doczepkę, ale przynajmniej przypomina jak ważną była ta piosenka dla sukcesu Aurory.

Sukcesu zasłużonego, bo "All My Demons Greeting Me As A Friend" to jeden z najciekawszych popowych debiutów ostatnich lat i z pewnością najbardziej szczery. Nie trzeba przełamywać barier gatunkowych, po kilkudziesięciu latach istnienia muzyki popularnej Aurora przypomina, że nadal wystarczyć może najprostsza kombinacja talentu i osobowości. Osobowości przełomu, płyta bowiem wydaje się lamentem nad odchodzącym dzieciństwem, ale jeszcze nie jest do końca kobiecą. 9/10 [Wojciech Nowacki]