4 maja 2016

Recenzja Ólafur Arnalds and Nils Frahm "Collaborative Works"


ÓLAFUR ARNALDS AND NILS FRAHM Collaborative Works, [2015] Erased Tapes || Kumpelstwo w muzyce jest czymś, co częściej zakładamy niż jesteśmy tego świadkiem. Mit przyjaźni towarzyszy szczególnie każdemu zespołowi, nieświadome to założenie objawia się i zarazem upada za każdym razem, gdy rozpadają się grupy, kończą działalność, wymieniają członków. Wierzymy w więzi za którymi w najgorszym razie stoi biznes, w najlepszym zaś artystyczne zainteresowania. Kolaboracje między zespołami lub solowymi artystami najczęściej również wynikają z artystycznej ciekawości i nie ma w tym oczywiście nic zdrożnego. Lecz przyjaźń, czy może właśnie mniej górnolotnie, szczere kumpelstwo między Ólafurem Arnaldsem a Nilsem Frahmem nie tylko zamiast piwa i gier komputerowych przejawia się raczej wędrówkami po górach i zabawami w studiu nagraniowym, ale przynosi nam właśnie jedną z najbardziej satysfakcjonujących muzycznych kolaboracji.

Ólafur Arnalds, niezaprzeczalnie utalentowany, zdaje się być w Polsce popularniejszy niż jego niemiecki kolega. Nic dziwnego, ma u nas z miejsca dodatkowe punkty za islandzkie pochodzenie, był zresztą jednym z pierwszych odkrytych poza zwyczajowym zestawem. Jego muzyka zawsze jednak wydaje się potrzebować zewnętrznego kontekstu, najsłabiej bowiem rezonują jego regularne solowe albumy. Przystępniejsze, ale nie tak intrygujące jak epki zarejestrowane w ramach tygodniowych projektów ("Found Songs" i "Living Room Songs"), wspólna z pianistką Alice Sarą Ott reinterpretacja Chopina ("The Chopin Project"), ścieżki dźwiękowe do dokumentu o radzieckiej okupacji Litwy ("The Invisible Front") czy do znakomitego brytyjskiego serialu kryminalnego ("Broadchurch").

Nils Frahm z kolei jak w domu czuje się w Pradze, w końcu Czechy to podobno małe Niemcy, na koncerty zaś do žižkovskiego Palácu Akropolis powraca niemal corocznie, tym razem ze swoim dziecięcym zespołem Nonkeen. Podział między autorskimi projektami, kolaboracjami a tytułami, którym najbliżej by było do regularnych albumów ze świata muzyki popularnej, jest u Frahma jeszcze bardziej płynny i fascynująco nieczytelny. Ostatnie jego płyty były w istocie koncertową kompilacją ("Spaces"), darmowym downloadem ("Solo") czy minialbumem nagranym bez jednego palca ("Screws"). A tylko w przeciągu ostatniego roku zdążył jeszcze, pomijając kolaboracje z Arnaldesm, wydać jeden soundtrack ("Music For The Motion Picture Victoria") i album z F.S. Blummem ("Tag Eins Tag Zwei"). Frahm jednak nie wymaga kontekstów, nie potrzebuje objaśnień, wystarczy, że usiądzie przed fortepianem, by jego zarówno chłopięca, jak i naukowa ciekawość zaowocowała eksperymentem intrygująco odświeżającym klasyczne motywy. Przyznaję wprost, lubię obu, ale wygrywa Nils Frahm, w konsekwencji jego współpraca z Arnaldsem jest jednym z najjaśniejszych punktów w twórczości tego drugiego.

"Collaborative Works" to zbiorcze wydanie wspólnych dokonań Arnaldsa i Frahma na tak unikatowym dziś nośniku jak płyta kompaktowa. Ich pierwsze oficjalne wydawnictwo "Stare" ukazało się w 2012 roku wyłącznie na winylu, tak samo jego wydany w 2015 roku następca "Loon" oraz siedmiocalowy singiel "Life Story Love And Glory". Jedynie "Trance Frendz - An Evening With Ólafur Arnalds And Nils Frahm" zajmujące cały drugi dysk "Collaborative Works" oficjalnego wydania na winylu doczekało się dopiero w 2016 roku, przez pewien czas pozostawało zatem dostępne ekskluzywnie na "Collaborative Works", które to funkcjonuje jako satysfakcjonujący policzek dla winylowych fetyszystów oraz przyznanie praktyczności kompaktów.


Pierwszą płytę otwiera "Loon", druga wspólna epka Frahma i Arnaldsa, co może wydawać się zagadkowym wyborem. Ciepłe elektroniczne dźwięki "Four", pięknie wyprodukowane, pełne szumiących mikroklików i subtelnych pozytywkowych ornamentów, trwają ledwie trzy minuty i w istocie nie budują niczego więcej niż idealne na początek intro. Konkluzji nie przynosi również "Three", gdzie mechaniczna motoryka podbija tylko oscylowanie syntezatorowej plamy. Zmianę tego wysoce abstrakcyjnego charakteru przynosi dopiero "Wide Open", którego szurające klikanie wywołać może falę gorąca u tych, którzy słuchają ich z płyty winylowej, ale w połączeniu z bezkształtną basową masą świetnie odnalazły by się niegdyś na björkowym "Vespertine". Dopiero jednak "W" nie tylko zmierza w stronę niemal dubowego rytmu i niespiesznie naszkicowanego techno, ale też wreszcie eskaluje i wynosi emocje na poziom utrzymujący się już w pełniejszym finale "M".


Dopiero teraz cofamy się do ich pierwszej epki "Stare". "A1" również prezentuje się jako gęstniejąca ambientowa plama, ale w przeciwieństwie do "Loon" znacznie bardziej skonkretyzowana, mniej abstrakcyjna i o niemal soundtrackowym charakterze. Tym razem też mamy wreszcie do czynienia z narracją, kolejne warstwy pogłębiają brzmienie, ale też niepokoją, tworząc prawdziwą odpowiedź emocjonalną. "A2" natomiast wydaje się być w świecie Frahma i Arnaldsa "przebojem", znów ambientową plamą, ale z zarysowaną melodią, co świetnie podkreślił tylko remiks Maxa Coopera. Wreszcie trzynastominutowe "B1", pozornie tylko nie przynosi na wzór "Loon" konkluzji, ale mroźna i dusza zarazem atmosfera zdecydowanie nawiązuje do ilustracyjnych doświadczeń obu kompozytorów, a gdy po raz pierwszy na ich kolaboracyjnej płycie pojawiają się smyczki nasze myśli wędrują ku morderczym klifom "Broadchurch".


Aż na samym końcu pierwszego dysku znajdziemy dwie kompozycje pochodzące z singla "Life Story Love And Glory", które okazują się być tym, czego można się spodziewać słysząc o współpracy dwóch neoklasycznych kompozytorów i pianistów. Intymna atmosfera, na poły filmowa, na poły z teatralnych desek, co tylko podkreślają zarejestrowane dźwięki tła, wprawnemu uchu pozwoli nawet rozróżnić style gry Arnaldsa i Frahma. Jeśli więc na "Stare" i "Loon" ich osobowości połączyły się w całkowicie odrębną, minimalistyczną i abstrakcyjnie elektroniczną całość, to dopiero tutaj doszło po prostu do syntezy dwóch pianistów. I ten wątek ich muzycznego kumpelstwa kontynuuje drugi dysk na którym znalazł się "Trance Frendz", materiał zarejestrowany podczas ośmiogodzinnej improwizowanej sesji, która w zamyśle promować miała nadchodzące "Collaborative Works". Czterdzieści minut muzyki zarejestrowane zostało w postaci filmu "Trance Friends - An Evening With Ólafur Arnalds And Nils Frahm" i dopiero niedawno ukazało się jako samodzielna płyta winylowa. Wyselekcjonowane fragmenty sesji wychodzą od niemal jazzowych początków, by przez kruchy minimalizm i bliski "Loon" syntezatorowy epizod powrócić do delikatnego pianina.

Współpraca Arnaldsa i Frahma jest zatem nie tylko jednym z najbardziej satysfakcjonujących aspektów ich twórczości, ale też kolejnym dowodem na to, jak naturalnie bliskie sobie są światy elektroniki i muzyki klasycznej. Pokazała to już Emika, pokazuje to też szereg wykonawców dalekich od rockowej bufonady. Ólafur Arnalds i Nils Frahm ułatwiają zrozumienie tej bliskości właśnie poprzez konstrukcję "Collaborative Works", od abstrakcyjnej elektroniki "Loom", przez bardziej skonkretyzowane i ilustracyjne "Stare", po czysto neoklasyczne "Life Story Love And Glory" i improwizowane "Trance Frendz". Jeśli starczy wam jeden winylowy tytuł to wybierzcie "Stare", warto jednak przeprosić się z płytą kompaktową by poświadczyć jednej z najbardziej owocnych muzycznych przyjaźni. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]