8 czerwca 2016

Recenzja Battles "La Di Da Di"


BATTLES La Di Da Di, [2015] Warp || Battles to jednak z tych grup, które czasami lepiej prezentują się jako idea na papierze niż naprawdę słuchany wykonawca. Enigmatyczne tytuły, dopracowana i konsekwentna oprawa graficzna, z wolna zmierzająca w stronę wysmakowanego food-porn, wreszcie sama etykieta math-rocka, która brzmi odpowiednio intrygująco, alternatywnie, niszowo i inteligentnie. I każdy z albumów Battles brzmi jak świetny pomysł, przynajmniej do momentu próby dogłębnego przesłuchania.

"Tonto" z debiutu to nadal znakomita kompozycja, w której nie przeszkadza nawet wokal, wyjątkowo natomiast irytujący w "Atlas". Za owe wokale na płycie "Mirrored" odpowiadał Tyondai Braxton, ówcześnie również główny kompozytor Battles, który wkrótce jednak opuścił grupę, która już jako trio nagrała drugi album "Gloss Drop". Z wokalami poradzili sobie z lepszym lub gorszym efektem zapraszając gości, ale kompozycyjnie nadal trafiały się tu tak udane utwory "Futura", "Ice Cream" czy "Africastle". Ale choć najnowszy album "La Di Da Di" porzuca wokale całkowicie, to podąża tą samą drogą minimalnych ulepszeń i modyfikacji, które brzmienia Battles jednak nie zmieniają. "La Di Da Di" prezentuje się zatem znów jako płyta odrobinę lepsza, dzięki pozbyciu się ewidentnej słabości jaką była dziwna potrzeba przekształcania połamanych rytów w wokalne piosenki, ale jednocześnie w natłoku dźwięków ciężej tym razem wychwycić jakikolwiek punkt zaczepienia.


Płyta jest niesamowicie gęsta, na wysokości czwartego utworu mamy wrażenie, że album bliży się już ku końcowi, podczas gdy to zaledwie jedna czwarta. Niekoniecznie znaczy to nudę lub przeładowanie, ale math-rockowe figury walą się do uszu w takim zagęszczeniu, że zaczynają wymykać się percepcji słuchacza. Faktycznie jednak, gdy w "Non-Violence" wzajemnie kontrujące się motywy odsłaniają, że mimo kolejnych zmian temp, załamań rytmiki i nakładanych warstw, słyszymy w zasadzie cały czas do samo, w końcówce zatem album zlewa się w dźwiękową magmę.

Tymczasem pole do manewru jest tu nadal spore. "Dot Com", niby kroczący i kraut-rockowy, przynosi głupkowatą melodię a'la Deerhoof i macho zagranie na gitarze. "FF Bada" jest nie tylko gęsty, ale ciągle się przekształcający, testujący możliwości otoczenia i własne, nabierając prawdziwie lepkiej mocy. "Dot Net" natomiast mógłby się sprawdzić jako żywy podkład dla Flying Lotusa, ale z wielu powodów to właśnie "The Yabba" najbardziej przekonuje. Świeżość pierwszej na płycie kompozycji pozwala się jeszcze skupić i nadążyć za jej przemianami, ale na albumie na którym w dość wąskich ramach dzieje się mnóstwo, to właśnie tutaj dzieje się najwięcej. Pulsujące bębny, nieeskalujący post-rock, rytmiczne załamania, rockowe punktowanie, space-rockowe pogłosy, czy wreszcie zarys gitarowej melodii, która staje się głównym elementem nośnym kompozycji, sprawiają, że Battles brzmią jak kolaboracja między Matmos a Mikem Oldfieldem.

"La Di Da Di" jest trochę jak jej okładka. Banan z bitą śmietaną może wydawać się dobrym pomysłem, nawet prowokacyjnym i uwodzicielskim, ale po dodaniu naleśników, arbuza, jajek i bekonu, robi się tego za dużo, za gęsto, a wszystkie smaki i faktury i tak zlewają się w jedną nierozpoznawalną masę. Battles mają potencjał imponować, ale na trzecim już albumie nadal wydają się raczej folgować własnym obsesjom niż je przełamywać. 6/10 [Wojciech Nowacki]