31 lipca 2016


MARK PRITCHARD Under The Sun, [2016] Warp || Okładka "Under The Sun" wygląda znajomo, prawda? Pejzaż ten jest niemożliwy, nierzeczywisty, sprzeczny z logiką i z prawami fizyki, ale nie z naszym doświadczeniem. Perfekcyjnie sensownego surrealizmu doświadczamy przecież za każdym razem śniąc. W snach zderzają się miejsca, czasy, zmysłowe wrażenia i przebłyski podświadomości tworząc rzeczywistość podobną złudzeniom optycznym i niemożliwej geometrii, ale bliską nam i przynajmniej tymczasowo zrozumiałą. Album Marka Pritcharda jest senny, ale nie w sensie pościelowego relaksu, lecz czystego surrealizmu, gdzie pozornie nieprzystające do siebie elementy tworzą jedyną w swoim rodzaju i zaskakująco spójną całość.

Podstawową treścią pejzażu Pritcharda są syntetyczne płaszczyzny bardzo bliskie Boards Of Canada. Czasem w ich formie laboratoryjno-naukowej ("Where Do They Go, The Butterflies"), czasem postapokaliptycznie zdewastowanej ("Sad Alron"). Mechaniczne quasi-recytacje w "Hi Red" i "Infraded" ocierają się wręcz o dosłownie cytowanie Boards Of Canda, ale w tym pierwszym punktowane są zniekształconą elektroniką charakterystyczną bardziej dla Oneohtrix Point Never z "R Plus Seven", w drugim zaś podbite agresywnym automatem perkusyjnym. Jest to zresztą jedyny wyraźniej zrytmizowany tutaj utwór, który nie ulega pokusie efektownej eskalacji, buduje bowiem jedną większą całość z której pączkują kolejne kontrastowe elementy.


Najbardziej oczywistymi są rzecz jasna kompozycje z gościnnym udziałem wokalistów. Bibio w "Give It Your Choir" z sukcesem rewitalizuje to, co w przypadku Animal Collective kończy się najczęściej irytująca klęską, czyli przestrzenne beachboysowskie harmonie wokalne. Sama piosenka, gdy wyobrazimy sobie do niej żeński wokal, spokojnie odnalazłaby się w repertuarze choćby Bat For Lashes. Thom Yorke w "Beautiful People" nie odbiega niczym od swoich gościnnych występów u Flying Lotusa czy Modeselektor, ale utwór ten i tak pozostaje jednym z centralnych punktów płyty. Po pierwsze bowiem, wyraźnie igra z poczuciem czasu, mruczenie Yorke'a nie wydaje się trwać aż sześć minut, tak samo jak część instrumentalnych miniatur na "Under The Sun" nie wydaje się mieć zaledwie minutę lub dwie, ale logika snu bawi się przecież również ze strukturą czasu. Po drugie zaś, syntetyczne dźwięki fletu naprowadzają nas na dalsze, jeszcze ciekawsze tropy, spełnione w "You Wash My Soul".

W tej akustycznej piosence śpiewa Linda Perhacs, enigmatyczna legenda psychodelicznego folku, skutecznie kreując obraz pogańskiej Brytanii, gdzie gods of music play. Zaskakująco często "Under The Sun" okazuje się więc albumem z gruntu folkowym, bliskim wręcz muzyce dawnej, spowitej średniowieczną niemal atmosferą grodzonych pól. Pejzaż Pritcharda jest równie angielski, co "Dr. Dee" Albarna i pieśni Kate Bush. Tymczasem gdzieniegdzie pojawiają się też rozbłyski kosmicznego ambientu, jak w ośmiominutowym, ale też i najbardziej abstrakcyjnym "EMS". "Khufu" to dron prosto z horroru, spoken-wordowe wreszcie "The Blinds Cage" w teatralno-słuchowiskowej formie dosłownie zwraca się ku kwestii śmierci i poniekąd tożsamej z nią transcendencji snu właśnie (A weary conciousness used to distinguish dream from reality / Vanquished the line that divides slumber from death).


Wszystkie te rzeczywistości wyjątkową klamrą spinają pierwsza i ostatnia kompozycja. "?", syntezatorowy dron na samym początku, ze swymi rozbłyskami i klawiszowym punktowaniem, nie tylko banalnie ilustruje, ale okazuje się faktycznie punktem wyjściowym, narracyjną i światotwórczą bazą dla całego albumu. Nieprzypadkowo tytułowe i finałowe zarazem "Under The Sun", jedyny utwór na płycie w którym wokal pochodzi z przetworzonego sampla, znów sięga do dawno minionych czasów i z tradycyjnej pieśni z 1765 roku tworzy rozedrganą mantrę o politycznej wręcz wymowie: For every evil under the sun / There is a remedy, or there is none / If there be one, try and find it / If there be none, never mind it. Jesli zatem Pantha Du Prince rozczarował w tym roku pójściem na przyjemną, ale jednak łatwiznę, to Mark Pritchard niespodziewanie pojawił się z płytą trudną, ale intrygującą, fascynująco kompleksową i unikalnie skonstruowaną. 8/10 [Wojciech Nowacki]

27 lipca 2016


PANTHA DU PRINCE The Triad, [2016] Rough Trade || Alpejski pejzaż na okładce, nagrania terenowe w szwajcarskiej dolinie przysypanej lawiną w XIX wieku, zwięźle opisana teoria czarnego szumu, to tylko fascynujące uzupełnienia do "Black Noise" jako jednego z najlepszych albumów pierwszych dekad XXI wieku. Proces, który Four Tet rozpoczął albumem "Rounds" w 2003 roku symbolicznie ukoronowany został siedem lat później. W roku 2010 Four Tet wydał "There Is Love In You", Pantha Du Prince wydał "Black Noise" a elektronika, techno, minimal house stały się częścią akceptowalnej post-gatunkowej alternatywy.

Kluczy otwierających brzmienie "Black Noise" słuchaczom gitarowego indie subtelnie poukrywanych na tym albumie było sporo. Wspomniana wyżej teoretyczna podbudowa, Panda Bear z Animal Collective, który chyba ten jeden jedyny raz nie brzmiał irytująco, przede wszystkim jednak z wolna i na wielu poziomach obezwładniająca naturalność tej muzyki. Ludzki aspekt elektroniki dziś dla wielu może być banalną oczywistością, ale jej organiczność i "przyrodnicza" wręcz plastyczność już tak częste nie są. Eksponując zaś firmowe dzwonki Pantha Du Prince pchnął rozłożenie akcentów w niemal nabożną stronę a utrzymując rytm na niemal niezauważalnym poziomie skutecznie pozbawił nas poczucie słuchania producenckiego techno. Absolutnie równorzędnym partnerem płyty stała się wydana rok później kolekcja remiksów "XI Versions Of Black Noise", równie znakomitym zaś albumem okazało się "Elements Of Light" zagrane wspólnie z The Bell Laboratory na karylionie i fenomenalnie pogłębiające zarówno sakralne, jak i naukowe wymiary muzyki Panthy.


Po sześciu latach pojawia się bezpośredni następca "Black Noise" i choć Pantha Du Prince nie osiągnął zasłużonej rozpoznawalności, to przynajmniej dla tych, których nie zwiodły nowe twarze elektroniki "The Triad" było jednym z najbardziej oczekiwanych albumów tego roku. Poprzedzająca płytę winylowa epka "The Winter Hymn" postawiła początkowo więcej pytań niż udzieliła odpowiedzi, ale z perspektywy czasu okazuje się kompaktowo reprezentacyjna dla tego, czym okazało się "The Triad". Jako singiel oraz utwór otwierający album "The Winter Hymn" jest natychmiast tak rozpoznawalne jako utwór Panthy, ze aż rozczarowuje. Zupełnie jakby wszystkie charakterystyczne dla niego i znane już elementy zostały ściśnięte do formatu kompaktowej czterominutowej piosenki, wyraźnie powstałej na fali "Stick To My Side" z "Black Noise". Niestety, "The Triad" okazuje się "płytą z wokalami".

To, co na "Black Noise" było jednorazową ciekawostką, na "The Triad" jest podstawową treścią. Nieumiejętną, niepotrzebną, w najlepszym razie nie wnoszącą nic nowego i w miarę nieinwazyjnie stapiającą się z tłem, często jednak po prostu przeszkadzającą. Wokal w również singlowym i całkiem zresztą ciekawym "In An Open Space" jest nieznośnie słodki, w "Chasing Vapour Trails", jednej z koronnych kompozycji, wprowadza tylko konfuzję, w bladej końcówce płyty irytuje w "Islands In The Sky". Paradoksalnie jednak, mdłe i zlewające się ze sobą wokale okazują tym, co jako jedyne zapamiętujemy z pierwszych przesłuchań albumu. Na płycie, która sprawia wrażenie kolażu wszystkich wykorzystanych już wcześniej brzmień Panthy Du Prince, najciekawszym okazuje się to, co najtrudniej uchwycić.


Już "Frau Im Mond, Sterne Laufen" brzmi trochę inaczej, twardziej i jednocześnie mniej skonkretyzowanie a ambientowe pejzaże alpejskich dolin jakby zastępował wielkomiejski sensoryczny pośpiech. Ale to środkowa część płyty, nieprzypadkowo w większości instrumentalna, okazuje się nie tylko najlepsza, ale i wreszcie przynajmniej odrobinę modyfikuje brzmienie Panthy. Dziesięciominutowe "Chasing Vapour Trails" pełne jest szklanych pogłosów, wydaje się surowe, kanciaste, niemal industrialne, jednocześnie dzieje się tam naprawdę sporo a brzmienie okazuje się istotnie twardsze od tego co Pantha proponował na "Black Noise". Co kontynuuje "Lichterschmaus" w gęstszej, bogatszej i kompaktowej czterominutowej formie, przede wszystkim jednak "Dream Yourself Awake", ponad dziesięciominutowe na epce, tutaj w "krótkiej" wersji siedmiominutowej, mechaniczne, ale wyważone i pełne precyzyjnie kontrolowanego napięcia.

Końcówka płyty okazuje się niestety słaba, "Lions Love" nie tylko nie wnosi nic nowego do brzmienia Panthy Du Prince, ale karykaturalnie wręcz go upraszcza, finałowe zaś "Wallflower For Pale Saints" brzmi jak coś zamieszczone na Bandcampie przez wykonawcę znajdującego się o parę klas niżej. "The Triad" nie jest bynajmniej słabą płytą, ba, zapewne będę do niej jeszcze długo i chętnie wracał. Jakakolwiek produkcja Panthy to znakomita elektronika i niemal pieszczota dla głośników, ale przemawia przeze mnie rozczarowanie, a rozczarowanie to emocje, te zaś nie ulegają się racjonalnej analizie. "The Triad" po prostu nie przynosi żadnego progresu, plasuje się na pograniczu autoplagiatu i choć oferuje zarysy intrygujących nowości to jednocześnie zbyt poświęca się tym elementom brzmienia Panthy Du Prince, które po prostu mu nie wychodzą. Na szczęście nie ma ich wiele. 7/10 [Wojciech Nowacki]

20 lipca 2016


WE DRAW A Ghosts, [2016] Brennnessel || Czas najwyższy skończyć z narracją o wypadkowej odgałęzienia Kamp! i pogrobowca Indigo Tree. Duet We Draw A nie tylko przebił swój debiutancki album "Moments", subtelnie przesuwając akcenty swego niezwykle satysfakcjonującego brzmienia, ale wydał też po prostu jedną z najlepszych polskich płyt ostatnich miesięcy.

"Moments", formalny albumowy debiut We Draw A, w świetle znakomitych epek "Glimpse" i "Whirls" był lekkim krokiem wstecz, jakby onieśmielony własnym potencjałem duet postanowił najpierw zaprezentować się od delikatniejszej, może nawet zachowawczej strony. Płyta nadal i niezaprzeczalnie brzmi świetnie, ale w momencie wydania bardziej sugerowała niż realizowała nadzieje na odważniejszą elektronikę z popowym zacięciem. Z wolna budowana atmosfera znalazła tam w końcu swe ujście i podobną konstrukcję w zasadzie powtarza "Ghosts", ale od razu o kilka emocjonalnych i kompozycyjnych poziomów wyżej.


"All We Had", na poły akustyczna piosenka, na poły jednominutowe intro, może rodzić skojarzenia z freak-folkiem, ale jeszcze silniej nawiązuje do tzw. emotroniki początku stulecia, czyli dźwięków spod znaku Hood, The Notwist czy polskiego Old Time Radio. Owszem, nie słychać tu elektroniki, jedynie kruchy wokal i gitarę, ale jednocześnie wiemy, wyczuwamy co nastąpi dalej. Singlowe "Tomorrow" zwraca się w stronę kampowego synth-popu, jako kompozycja przesadnie się nie wybija, ale też nie niknie, łopoczący house'owy bit służy tutaj bardziej budowaniu atmosfery. Produkcja się zagęszcza, utwór nadal pozostaje w gruncie rzeczy piosenką, podskórnie jednak wskazując kierunek całego albumu. W przeciwieństwie do debiutu nie trzeba tutaj czekać na zalążki satysfakcjonującego rozwiązania. Tym razem We Draw A śmiało podążają w stronę tanecznej elektroniki już w trzecim utworze. Znakomita "Tilia" operuje wokalnymi repetycjami, śpiew paradoksalnie chyba najbardziej tutaj przypomina indie-rockową motorykę Indigo Tree i nadaje kompozycji rozdzierająco ludzkiego charakteru nawet wtedy, gdy staje się wręcz mechanicznym. Taneczny utwór roku? Być może, ale tylko dla słabych organizmów, które nie są w stanie podołać prawie dziesięciominutowej "Aurorze".

Gęsta, ekstatyczna "Aurora" przynosi prawdziwe spełnienie, jako niemal finałowy utwór uświadamia, że jest centralnym punktem płyty, od którego rozchodzą się koncentryczne kręgi napięcia. Bo jeśli w "Private Ghost" We Draw A najbardziej zbliżają się do rozbieganych, ejtisowych brzmień Kamp!, to "Lighthouse" oraz "Sad Supernova", choć oba w pełni autonomiczne i wciągające, zdają się po mistrzowsku eskalować napięcie na drodze ku "Aurorze". Mechaniczny i jednocześnie piosenkowy "Lighthouse" popisuje się głębią i niezmiernie przestrzenną produkcją, "Sad Supernova" natomiast, zbliżając się do brzmień typowych dla GusGus, implementuje krautową motorykę, najpełniej zrealizowaną właśnie w "Aurorze", która swym elektroniczno-tanecznym podejściem do kraut-rocka przypomina Death In Vegas z ich niedocenianego albumu "Satan's Circus".

Slogan "romantycznego techno", aczkolwiek chwytliwy i doraźnie użyteczny, jest też całkiem mylący. Techno nadal statystycznemu polskiemu słuchaczowi może kojarzyć się źle, romantycznie pościelowe było raczej "Moments". Jeśli na "Ghosts" pojawia się romans, to nie w postaci powłóczystych spojrzeń, ale nieznośnie fascynującego i uzależniającego napięcia. Album przynosi spełnienie, choć dzięki swej długości frapująco balansuje między pełną satysfakcją a pobudzonym niedosytem. We Draw A nie dokonali żadnej rewolucji, zupełnie jakby na swoje ukształtowane już brzmienie nałożyli nowy barwny filtr, uwypuklając tylko to, co zawsze kryło się w całościowym obrazie. Rozbudzone zaś wczesnymi epkami oczekiwania nie tylko wreszcie zrealizowali, ale odkryli też całe spektrum zaskakujących przyszłych możliwości. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 lipca 2016


BRODKA Clashes, [2016] [PIAS] || Machina promocyjna stojąca za "Clashes", dumnie nazwanym nowym albumem Moniki Brodki, ale pierwszym kierowanym również za granicę, jest szczerze imponująca. Wzmianki w zachodnich anglojęzycznych mediach, w internetowych magazynach, blogach, serwisach, porozrzucane po społecznościowych sieciach przyjemnie łechczą oczy, zwłaszcza w połączeniu ze stroną wizualną i świetnie dopracowanym aktualnym wizerunkiem Brodki. Wyjście poza granice kraju w świetle jej dotychczasowej kariery wydaje się być całkowicie naturalnym krokiem, któremu wypada tylko przyklasnąć. Brodka na uwagę zasługuje, ma też wielki potencjał by rzeczoną uwagę przyciągać. Jednak nie albumem "Clashes".

Optykę mam podwójną, z jednej strony, jako Polak kibicuję utalentowanej krajance, z drugiej zaś, jako mieszkaniec Czech obserwuję jej nagłe pojawienie się jako debiutantki z egzotycznej Polski we wszystkich niemal mediach. "Clashes" pojawiło się na listach najbardziej oczekiwanych premier w muzycznych periodykach, popłynęły zapowiedzi, recenzje, wywiady. Tu akurat zrobiło się na moment niebezpiecznie, bo rozmowa przeprowadzona dla magazynu Full Moon ukazała się pod tytułem "Poprvé jsem slyšela hudbu v kostele", co tylko umacnia kościołowo-katolicki wizerunek Polaków, ale nic to, ważne, że Brodka pojawi się na kuratorskiej scenie Full Moonu na festiwalu Colours Of Ostrava i że zdążyła już wystąpić na praskim darmowym festiwalu United Islands. Co pomogło zresztą odpowiedzieć na parę pytań, które "Clashes" zasiało odnośnie swego potencjału i odbioru.


Płyta po prostu prezentuje się znacznie lepiej jako idea na papierze niż w rzeczywistości. Stella Mozgawa z Warpaint na perkusji w dwóch utworach, podziękowania dla Devendry Banharta w książeczce, zasłużone, bo to za jego sprawą Brodka trafiła na producenta znanego ze współpracy z Joanną Newsom. Tylko nie jest to album, który mógłby służyć jako światowy debiut. "Clashes" jest płytą, na którą mogłaby sobie pozwolić artystka o uznanej renomie, po szeregu sukcesów, chcąca uciec w stronę eksperymentowania z nastrojem, wysmakowanej produkcji, świadomego odwrotu od popu i przebojowych melodii. "Późna" Björk, "późna" Kate Bush, dzisiejsza Bat For Lashes, czy nawet sama Brodka, ale wyłącznie z perspektywy krajowej. Dla świata jest bowiem tylko egzotyczną debiutantką z materiałem, który w najlepszym razie wpisać się może w trend flirtujących ostatnio z ciemniejszą stroną wokalistek, od Julii Holter przez Marissę Nadler po Juliannę Barwick. Zacne to grono, "Clashes" nawet całkiem nieźle się w ową niszę wpisuje, ale jeśli istniał plan zawojowania przez Brodkę zagranicznych list przebojów, to powiódłby się tylko z anglojęzycznym ekwiwalentem nadal przecież zjawiskowej i fajerwerkowo przebojowej "Grandy".

Rzeczywistość tymczasem pokazuje raczej, że żaden plan podboju nie istniał a Brodka po prostu nagrała taką płytę na jaką miała ochotę, która w wyniku splotu szczęśliwych okoliczności stała się jej światowym debiutem. Przyjmuję do wiadomości, że mogę się mylić, recenzje są na ogół pozytywne, szkoda jednak dawnej zadziorności, prawdziwie oryginalnego brzmienia, które naprawdę udanie łączyło tak banalne przeciwwagi jak góralski folk i popową elektronikę, najbardziej jednak szkoda melodii, przebojów, kompozycji. "Clashes" brzmi imponująco wręcz jednolicie, kolejne utwory przepływają niezauważenie jeden w drugi, gdzieniegdzie tylko wznosi się na moment bardziej namacalna linia melodyczna. Zarys refrenu "Horses" pozostaje w pamięci tylko dlatego, że utwór ten stał się singlem, ku czemu bynajmniej nie było predestynowany.

Senne tempa i zalążki songwritingu toną w zręcznych aranżacjach sprawiając raczej wrażenie bardziej kolekcji intrygujących przerywników wyjętych z innych albumów niż pełnoprawnych kompozycji. Ciekawiej brzmi przynajmniej "Haiti", ale prawdziwy powiew świeżości w dusznej atmosferze "Clashes" przynosi dopiero "Up In The Hill", rytmiczna, przebojowa piosenka, równie rockowa w zwrotkach, co beztrosko popowa w refrenie, oraz pełne punkowej werwy "My Name Is Youth". Lecz po tym przebłysku prawdziwego i rozczarowująco niespełnionego na "Clashes" potencjału Brodki album zapada do jeszcze bardziej rozwodnionego finału.

Koncertowe aranżacje nie odkrywają niestety żadnego ukrytego potencjału, ba, w słoneczno-festiwalowych warunkach nikną one jeszcze bardziej. Z wyjątkiem oczywiście "Up In The Hill" i "My Name Is Youth" oraz... starszych piosenek. Cieszy bardzo, że Brodka nadal je wykonuje i nie postawiła na totalny reset własnej twórczości. "Dancing Shoes" odrobinę traci w nowej aranżacji, "Varsovie" natomiast bardzo zyskuje i obie te przeboje wydają się naturalnym koncertowym wyborem. Prawdziwe jednak rozkwitają piosenki z "Grandy", na czele z fenomenalnie zaaranżowanym utworem tytułowym. Powraca zadziorna, drapieżna wręcz, lecz dziewczęco zawadiacka Brodka i taką właśnie chcę, by była oglądana przez zagraniczną publiczność. Publiczność, która staje tymczasem w obliczu przeznaczonych dla niej słabszych kompozycji anglojęzycznych, albo polskojęzycznych przebojowych petard pełnych nieprzekładalnych gier słownych. "Clashes" nie jest złą płytą, rozczarowanie wynika raczej z dysonansu między tym, co wiemy o Brodce my a tym, co dowiedzą się o niej zagraniczni słuchacze. Dlatego mym braciom Czechom polecać będę raczej "Grandę" w zestawie z "LAX", czekając jednak na więcej, Brodka bowiem zasłużenie znalazła się na drodze, na której sześcioletnie przerwy między albumami już nie mogą mieć miejsca. 6/10 [Wojciech Nowacki]

2 lipca 2016


GOJIRA Magma, [2016] Roadrunner || Nigdy nie śledziłem dokonań zespołu Gojira. Chociaż ich nazwa była mi znana to pozostawali dla mnie kolejnym niewiele znaczącym zespołem na firmamencie coraz bardziej zróżnicowanej sceny metalowej. Wiedziałem, że istnieją, nagrywają, mają swoich fanów. I tyle. Nie zamierzałem w najbliższej przyszłości poświęcać im uwagi, zbyt wiele ciekawego dzieje się w muzyce aby rozmieniać się na drobne. Jednak jakiś czas temu kolega napisał do mnie z pytaniem o najnowszą płytę Francuzów, równocześnie z dużą egzaltacją umieścił ich w obrębie swojej prywatnej świętej trójcy metalu, wraz z Opeth i Iron Maiden. Mocne słowa, pomyślałem, i bardzo silne towarzystwo dla kapeli mało odkrywczej i tworzącej stylistycznie bezpieczną muzykę. Trzeba było to sprawdzić w praktyce.

Decyzja o odsłuchu "Magmy" nie przyszła mi jednak bez bólu. W muzyce nie cierpię bowiem tendencji wykonawców do propagowania bliskich im idei społecznych. Nigdy nie lubiłem zespołów politycznie zaangażowanych, bo nie obchodzą mnie poglądy przedstawicieli klasy, nazwijmy to, animatorów rozrywki (a tym właśnie są muzycy). Mają poglądy polityczne – a niech sobie mają! Kto im zabroni? Ale ja nie zamierzam poddawać się indoktrynacji podszytej pogardą dla intelektu słuchacza. Pół biedy jeszcze, kiedy w sposób nienachalny muzyk daje wyraz własnym przekonaniom budując poprzez teksty konkretną historię i narrację. Nie jestem jednak w stanie wytrzymać politycznej / religijnej / kulturowej ewangelizacji stosowanej przez gwiazdy oderwane przecież od problemów normalnego życia. Dlatego Rage Against The Machine, P.O.D, Stryper czy U2 są dla mnie stracone.

Tym bardziej obawiałem się kontaktu z, uwaga, francuskim zespołem metalowym, oddanym sprawie budowania ekologicznej świadomości i ochronie środowiska. Już sam ten fakt, bez wkraczania w mocno indywidualne i zrelatywizowane opinie na temat zawartości muzycznej, powodował, że zamiast wysłuchać płyty znajdywałem wszelkie wymówki aby tego nie robić. Wyobrażałem sobie smętnych panów zdolnych do rwania włosów z głowy i zdzierania koszul z piersi już na samo wspomnienie o węglu brunatnym, dla których równocześnie energia atomowa to sama natura. Gdzie Rzym, gdzie Krym, Panowie? Nie rozumiem toku myślenia, który nakazuje artystom wierzyć, że odgrywając kilka ostrych riffów przekonają kogoś aby nagle zaczął segregować odpady.

Przyznaję jednak, że ten element w twórczości Gojiry, w każdym razie na płycie "Magma", okazał się mniej uporczywy niż przypuszczałem. Pomimo naiwnych tekstów pokroju: When you clear your mind you see it all / You’re receiving the gold of a better life / When you change yourself, you change the world ("Silvera") cały ekologiczno-przyjazny przekaz nie zatruwa umysłu słuchacza, pozwalając skupić się na pozostałych składnikach płyty. A wśród nich najważniejszymi są świetny klimat albumu oraz dobre kompozycje.


Zaczynając od spokojnego, sennego i transowego "The Shooting Star", poprzez energetyczne "Silvera", "The Cell" i "Stranded", mamy do czynienia z naprawdę przyzwoicie opracowaną zawartością muzyczną. Perkusja i bas są mięsiste, gitary zwarte, melodie ciekawie budowane a przekaz jasny. Ekologia ekologią, ale fani mają porządnie trząść łepetynami na koncertach. Może jedynie do śpiewu Josepha Duplantiera mógłbym mieć pewne zastrzeżenia, wszystko dlatego, że w niektórych fragmentach (np. "Silvera") zaczyna niebezpiecznie zbliżać się stylowo do maniery Jonathana Daviesa. Same utwory cieszą różnorodnością dzieląc się na dwie kategorie: metalowe przywalenie, w której Gojira pokazuje jak to jest wkurzona na obecny świat pełen bezdusznych użytkowników dezodorantów ("Silvera", "The Cell", "Stranded" czy "Only Pain") oraz kawałki wycofane, jak "The Shooting Star", "Yellow Stone", "Magma" czy "Low Lands", sprawiające wrażenie, jak gdyby zespół postanowił, w ramach buntu, nawalić się chemikaliami i odpłynąć w niemal stoner-rockowy trip.

Być może troszkę się wyzłośliwiam na Bogu ducha winnych Francuzach, którzy propagują przecież nieszkodliwą a pożyteczną ideę i to za pośrednictwem dobrze przygotowanego metalowego albumu. Płyty słucha się z przyjemnością, jest ciekawa, intrygująca, zróżnicowana i łatwa w odbiorze. Być może odrobinę zbyt łatwa, co odbiera muzyce siłę, ale nie na tyle, aby wyłączyć ją w trakcie odsłuchu. "Magma" to dobry album, nie wybitny, ale i nie słaby. Nie żałuję, że się z nią zapoznałem ale też nie znalazłem zachęty aby sięgnąć po wcześniejsze płyty Gojiry. Oceniam "Magmę" z pominięciem kontekstu i bez odniesień do wcześniejszych dokonań zespołu, co może ocenę przekłamywać. Z drugiej strony przyjmuję "Magmę" taką, jaka jest, nie bawiąc się w rozważania, czy zespół dokonał stylistycznej wolty, sprzedał się czy odszedł od korzeni. Gojira nagrała płytę ciekawą i przyjemną. Co prawda usiadłem do niej z bólami, ale nie żałowałem poświęconego jej czasu. Jak dla mnie to wystarczy aby uznać ją za ciekawą propozycję i to nie tylko dla pasjonatów sortowania papieru. 7.5/10 [Jakub Kozłowski]