8 lipca 2016

Recenzja Brodka "Clashes"


BRODKA Clashes, [2016] [PIAS] || Machina promocyjna stojąca za "Clashes", dumnie nazwanym nowym albumem Moniki Brodki, ale pierwszym kierowanym również za granicę, jest szczerze imponująca. Wzmianki w zachodnich anglojęzycznych mediach, w internetowych magazynach, blogach, serwisach, porozrzucane po społecznościowych sieciach przyjemnie łechczą oczy, zwłaszcza w połączeniu ze stroną wizualną i świetnie dopracowanym aktualnym wizerunkiem Brodki. Wyjście poza granice kraju w świetle jej dotychczasowej kariery wydaje się być całkowicie naturalnym krokiem, któremu wypada tylko przyklasnąć. Brodka na uwagę zasługuje, ma też wielki potencjał by rzeczoną uwagę przyciągać. Jednak nie albumem "Clashes".

Optykę mam podwójną, z jednej strony, jako Polak kibicuję utalentowanej krajance, z drugiej zaś, jako mieszkaniec Czech obserwuję jej nagłe pojawienie się jako debiutantki z egzotycznej Polski we wszystkich niemal mediach. "Clashes" pojawiło się na listach najbardziej oczekiwanych premier w muzycznych periodykach, popłynęły zapowiedzi, recenzje, wywiady. Tu akurat zrobiło się na moment niebezpiecznie, bo rozmowa przeprowadzona dla magazynu Full Moon ukazała się pod tytułem "Poprvé jsem slyšela hudbu v kostele", co tylko umacnia kościołowo-katolicki wizerunek Polaków, ale nic to, ważne, że Brodka pojawi się na kuratorskiej scenie Full Moonu na festiwalu Colours Of Ostrava i że zdążyła już wystąpić na praskim darmowym festiwalu United Islands. Co pomogło zresztą odpowiedzieć na parę pytań, które "Clashes" zasiało odnośnie swego potencjału i odbioru.


Płyta po prostu prezentuje się znacznie lepiej jako idea na papierze niż w rzeczywistości. Stella Mozgawa z Warpaint na perkusji w dwóch utworach, podziękowania dla Devendry Banharta w książeczce, zasłużone, bo to za jego sprawą Brodka trafiła na producenta znanego ze współpracy z Joanną Newsom. Tylko nie jest to album, który mógłby służyć jako światowy debiut. "Clashes" jest płytą, na którą mogłaby sobie pozwolić artystka o uznanej renomie, po szeregu sukcesów, chcąca uciec w stronę eksperymentowania z nastrojem, wysmakowanej produkcji, świadomego odwrotu od popu i przebojowych melodii. "Późna" Björk, "późna" Kate Bush, dzisiejsza Bat For Lashes, czy nawet sama Brodka, ale wyłącznie z perspektywy krajowej. Dla świata jest bowiem tylko egzotyczną debiutantką z materiałem, który w najlepszym razie wpisać się może w trend flirtujących ostatnio z ciemniejszą stroną wokalistek, od Julii Holter przez Marissę Nadler po Juliannę Barwick. Zacne to grono, "Clashes" nawet całkiem nieźle się w ową niszę wpisuje, ale jeśli istniał plan zawojowania przez Brodkę zagranicznych list przebojów, to powiódłby się tylko z anglojęzycznym ekwiwalentem nadal przecież zjawiskowej i fajerwerkowo przebojowej "Grandy".

Rzeczywistość tymczasem pokazuje raczej, że żaden plan podboju nie istniał a Brodka po prostu nagrała taką płytę na jaką miała ochotę, która w wyniku splotu szczęśliwych okoliczności stała się jej światowym debiutem. Przyjmuję do wiadomości, że mogę się mylić, recenzje są na ogół pozytywne, szkoda jednak dawnej zadziorności, prawdziwie oryginalnego brzmienia, które naprawdę udanie łączyło tak banalne przeciwwagi jak góralski folk i popową elektronikę, najbardziej jednak szkoda melodii, przebojów, kompozycji. "Clashes" brzmi imponująco wręcz jednolicie, kolejne utwory przepływają niezauważenie jeden w drugi, gdzieniegdzie tylko wznosi się na moment bardziej namacalna linia melodyczna. Zarys refrenu "Horses" pozostaje w pamięci tylko dlatego, że utwór ten stał się singlem, ku czemu bynajmniej nie było predestynowany.

Senne tempa i zalążki songwritingu toną w zręcznych aranżacjach sprawiając raczej wrażenie bardziej kolekcji intrygujących przerywników wyjętych z innych albumów niż pełnoprawnych kompozycji. Ciekawiej brzmi przynajmniej "Haiti", ale prawdziwy powiew świeżości w dusznej atmosferze "Clashes" przynosi dopiero "Up In The Hill", rytmiczna, przebojowa piosenka, równie rockowa w zwrotkach, co beztrosko popowa w refrenie, oraz pełne punkowej werwy "My Name Is Youth". Lecz po tym przebłysku prawdziwego i rozczarowująco niespełnionego na "Clashes" potencjału Brodki album zapada do jeszcze bardziej rozwodnionego finału.

Koncertowe aranżacje nie odkrywają niestety żadnego ukrytego potencjału, ba, w słoneczno-festiwalowych warunkach nikną one jeszcze bardziej. Z wyjątkiem oczywiście "Up In The Hill" i "My Name Is Youth" oraz... starszych piosenek. Cieszy bardzo, że Brodka nadal je wykonuje i nie postawiła na totalny reset własnej twórczości. "Dancing Shoes" odrobinę traci w nowej aranżacji, "Varsovie" natomiast bardzo zyskuje i obie te przeboje wydają się naturalnym koncertowym wyborem. Prawdziwe jednak rozkwitają piosenki z "Grandy", na czele z fenomenalnie zaaranżowanym utworem tytułowym. Powraca zadziorna, drapieżna wręcz, lecz dziewczęco zawadiacka Brodka i taką właśnie chcę, by była oglądana przez zagraniczną publiczność. Publiczność, która staje tymczasem w obliczu przeznaczonych dla niej słabszych kompozycji anglojęzycznych, albo polskojęzycznych przebojowych petard pełnych nieprzekładalnych gier słownych. "Clashes" nie jest złą płytą, rozczarowanie wynika raczej z dysonansu między tym, co wiemy o Brodce my a tym, co dowiedzą się o niej zagraniczni słuchacze. Dlatego mym braciom Czechom polecać będę raczej "Grandę" w zestawie z "LAX", czekając jednak na więcej, Brodka bowiem zasłużenie znalazła się na drodze, na której sześcioletnie przerwy między albumami już nie mogą mieć miejsca. 6/10 [Wojciech Nowacki]