31 stycznia 2017


DEVENDRA BANHART Ape In Pink Marble, [2016] Nonesuch || Z jakiegoś powodu wędrowałem przy pomocy Google Street View po bułgarsko-tureckim pograniczu, znanym głównie z bycia cywilizacyjną barierą kryzysu uchodźczego. Teoretyczne antemurale Unii Europejskiej spowijają spękane drogi, opustoszałe domy, wałęsające się psy, zerowe ślady przemysłu, rolnictwa czy jakiejkolwiek ludzkiej działalności. A jednak z tych pogranicznych wzgórz tchnie przedziwny spokój a tamtejszy chaos okazuje się być smutnie kojącym. W świecie gdzie nic nie wydaje się być na swoim miejscu piękno objawić się może w najmniejszych szczegółach.

Oczywiście za wszystkie te wrażenia odpowiadają też silne zmysłowe skojarzenia, czyli jedno z najsilniejszych doświadczeń jakich dostarczyć może muzyka. Jednocześnie słuchałem bowiem "Ape In Pink Marble", nowego albumu Devendry Banharta, który przy pierwszym czy przelotnym kontakcie wydaje się być kruchą kalką zjawiskowej płyty "Mala". Jednak w tej właśnie ulotności tkwi wyjątkowy urok, chciałoby się rzec, że nieziemski, ale świat Banharta jest przecież po ludzku ułomny, swojski i przyziemny. Motyw podróży, kulturowych konfrontacji, ciągłego ruchu i nieprzystosowania, tworzy całość melancholijnie smutnawą, ale tchnącą spokojem i zrezygnowanym optymizmem. Piękno muzyki Banharta jest zatem równie ulotne i płynące z takiej a nie innej rzeczywistości co powab opuszczonego krajobrazu.


Choć więc dwa najbardziej wyróżniające się fragmenty albumu, "Fancy Man" i "Fig In Leather", początkowo wydają się być momentem zasłużonego wytchnienia w dość jednorodnej całości, to w jej ramach są wyraźną anomalią. Po ciągu ulotnych piosenek żywy "Fancy Man" sprawia wrażenie najpełniejszej kompozycji, jest barwny, narracyjny i lekko absurdalny. Cyrkowe nastroje uwodzicielsko podchwytuje "Fig In Leather", gdzie spotykają się funk i obmierzłe disco spod znaku Abby, Bee Gees czy Boney M. Obie piosenki tylko uwypuklają problematyczną przemijalność singla "Saturdays Night", który zupełnie nie zapada w pamięć, gubi się nawet w kontekście całego albumu, ale jest w istocie reprezentatywny dla atmosfery "Ape In Pink Marble" i brzmienia bardziej opartego na syntezatorach niż gitarach.

Jeśli "Middle Names", krucha piosenka z koronkową melodyką i nieskończonym potencjałem jej ciągnięcia, rozbrzmiewa jakby ktoś wygrywał ją siedząc na krawędzi naszego ucha, to jest to w istocie idealne wprowadzenie do tego albumu. Stopniowo pojawia się na nim coraz więcej elementów, "Mara" zaskakuje dubowym rytmem, "Theme For A Taiwanese Woman" bossanową rodem z windy oraz orkiestracjami, "Souvenirs" z premedytacją posługuje się jednym z najbardziej oklepanych popkulturowych tropów (Welcome to the hotel in California) i wszystkie te drobnostki są właśnie równie urokliwe jak suweniry z podróży kupowane w tanich sklepach z pamiątkami. "Mourner's Dance" jest już jednak właściwie tylko syntezatorową plamą upstrzoną dźwiękami japońskiego koto a im bliżej końca, tym bardziej "Ape In Pink Marble" osuwa się w minimalizm. Szurające "Lucky" jeszcze odtwarza klimat przydymionego dansingu, ale "Linda", minorowa i minimalistyczna kompozycja, grająca z ciszą przez niemal 6 minut, bliżej ma już ku eksperymentalnym, lecz urokliwym ściankowym mgiełkom.

Po raz kolejny już mam ochotę powiedzieć, że jaki album, taka okładka, co zresztą byłby tylko kolejnym dowodem na to, jak w dobrej muzyce przeplatają się zmysły, wrażenia, skojarzania, jeśli tylko podana jest jako przemyślana, komplementarna całość. Bo "Ape In Pink Marble" to płyta w istocie taka, jaka jej okładka, niewyraźna, niemal niezauważalna, z ledwie zarysowanymi konturami, ale emocjonalnie wieloznaczna i figlarna. 8/10 [Wojciech Nowacki]

25 stycznia 2017


TORTOISE The Catastrophist, [2016] Thrill Jockey || Pomimo katastroficznego tytułu mamy do czynienia z typową letnią, późną płytą wykonawcy o uznanym dorobku. Z jednej strony tyle wystarczy, od poprzedniego albumu "Beacons Of Ancestorship" upłynęło pięć lat i choć w dwudzistopierwszowiecznym tempie wystarczy wydać nową płytę po dwu-trzyletniej przerwie, by mówić o "wielkim powrocie", to w przypadku Tortoise czas już był faktycznie najwyższy. Zwłaszcza, że z racji wspomnianego wyżej stażu można było być spokojnym o jakość materiału, nawet jeśli z tego samego powodu lekko rutyniarskiego. Ale z drugiej strony jednak szkoda, bo nie oszukujmy się, "uznany dorobek" to rzecz umowna, przecież pierwszym skojarzeniem z terminem "post-rock" jest dziś taki trochę metal dla ubogich i zbyt melancholijnych, instrumentalny i z odpowiednio alienującymi tytułami. Zatem wszyscy epigoni Mogwai, od Mono przez Russian Circles po God Is An Astronaut. "The Catastrophist" ani nie przypomni korzeni post-rocka, ani nie zwróci należnej uwagi na Tortoise. W tych celach należy sięgnąć do przeszłości.

Najlepiej po "TNT". Nie jest to recenzencką kapitulacją, ale celowym nostalgicznym nadużyciem. Dzięki obecności na nim dwudziestominutowego "Djed", to "Millions Now Living Will Never Die" uznawany jest za definiujący album Tortoise, ale włączcie i posłuchajcie "TNT", po czym naprawdę zatopcie się w myśli, że słuchacie muzyki, której nagrywanie rozpoczęło się pod koniec 1996 roku. Ikoniczny post-rock, gęsty od faktur, pełen zaskakująco lekkiej nerwowości i prawdziwie transformujący nasze wyobrażenia o rockowym instrumentarium, produkcji i konstrukcji kompozycji, bynajmniej nie wyczerpał potencjału Tortoise. Niedoceniane niegdyś "Standards" dziś intryguje swą nieociosaną kanciastością. "It's All Around You" to produkcyjny majstersztyk pełen różnorodnych rozwiązań formalnych, zarówno kompozycyjnych, jak i aranżacyjno-instrumentalnych. Nawet "Beacons Of Ancestorship", do którego po raz pierwszy przylgnęła łatka "powrotu" wykrzesał z Tortoise dla odmiany punkową niemal werwę.


Tymczasem na "The Catastrophist" już w pierwszym, tytułowym zresztą utworze brzmią jak starsi panowie popisujący się tym jak bardzo są fajni, na co można się sympatycznie uśmiechnąć, ale też pobłażliwie przewrócić oczami. Starczo brzmi użycie syntezatorów, ale równoważy je lekka jazzująca atmosfera, choć zastanawia zbytnie podobieństwo, nawet w finałowej próbie eskalacji, do Jaga Jazzist, formacji znanej przecież z tego, że do nu-jazzowych brzmień inkorporowała post-rock spod znaku Tortoise właśnie. To podobieństwo do własnych epigonów pojawia się na płycie jeszcze parokrotnie ("Hot Coffee", "Tesseract").

Utwory miniaturowo wręcz krótkie, które na "Beacons Of Ancestorship" potrafiły się okazać najbardziej zaskakującymi fragmentami, tutaj nie wznoszą się ponad poziom niezauważalnych wypełniaczy. Oczywiście największym potencjalnie zaskoczeniem są po raz pierwszy na regularnej płycie Tortoise pojawiające się normalne piosenkowe wokale. Nie liczymy bowiem ani subtelnych wokaliz z "It's All Around You", ani kolaboracyjnego albumu "The Brave And The Bold" z Bonnie "Prince" Billym, który po latach znakomicie zyskuje dystyngowanej patyny. Obie piosenki na "The Catastrophist" nie dość, że nie dostarczają żadnych formalnych zaskoczeń, to brzmią po prostu przyciężko. "Rock On" to przykład takiej dekonstrukcji idei piosenki, która zatacza pełne koło i w efekcie brzmi jak nie najświeższe Pink Floyd czy inni giganci prog-rocka, którzy w latach osiemdziesiątych postanowili odmłodzić się przy pomocy zmutowanego popu. "Yonder Blue" zaś, z Mimi Parker z Low na wokalu brzmi po prostu jak... piosenka Low, ewentualnie nieudany mash-up z doklejonym brzmieniem gitary Tortoise, przy czym szczególnie zastanawia brudna produkcja na poziomie taśmy demo.

Ale "Rock On" zapowiedziane jest przez "Ox Duke", wyraźnie skromniejsze, z terkoczącym syntezatorowym pulsem i charakterystyczną połamaną rytmiką. Lepiej prezentuje się również "Gesceap", początkowo powolne i ospałe, pod koniec rozwija się jednak w nerwowy groove. Największą ulgą dla uszu spragnionych frenetycznych post-rockowych emocji jest, nomen omen, "Shake Hands With Danger", gdzie nad pełzającym napięciem unosi się jazzowa swoboda, pełna improwizacyjnego potencjału, podbita silną linią basu oraz przede wszystkim odrealnionym szklanym bitem. Za mało to jednak by poddźwignąć "The Catastrophist". 6/10 [Wojciech Nowacki]

5 stycznia 2017


Po prostu pisać. Nie bawię się w roczne podsumowania, nie ścigam się na szybkość publikowania, zapewne nie wykorzystuję w pełni możliwości platformy, którą mam do dyspozycji. Interesuje mnie jedno: po prostu pisać. I jeśli w roku 2017 ma przyświecać mi jakieś motto, to jest to to właśnie. Oczywiście za „po prostu pisaniem” stoją pewne cele, niektóre osobiste, inne zaś całkiem publiczne i do tych ostatnich należy szczera potrzeba promowania w Polsce muzyki z Czech i Słowacji. Ani zatem podsumowaniem, ani gorącą recenzją rozpoczniemy rok na DNA muzyki, lecz kolejnym odcinkiem „Bohemofilii”.

Słowaccy Nvmeri coś szykują. Pomału, systematycznie, ale gdy ich nowy album nareszcie się ukaże to być może będziemy mieli do czynienia z najlepszym środkowoeuropejskim indie. Tylko w sensie geograficznym, bowiem kolejne ich single, "Entropy" z 2014 roku, zeszłoroczne "Scales" i nowość "Art Of The Trial", owszem, łatwo można porównać do czołówki współczesnego indie-rocka/popu, ale brzmienie Nvmeri jest świeże, lekkie, dopracowane, pewne siebie i w pełni autorskie. Łatwo sobie przy tym wyobrazić, że dziś tak mogłoby brzmieć nasze nieodżałowane The Car Is On Fire. Pomijając oczywistości, takie jak lekkie syntezatorowe plamy, koronkowo punktującą gitarę i nienachlną przebojowość, to największą siłą Nvmeri pozostaje matowy głos wokalisty. Czekamy na album. Naprawdę.


Děti mezi reprákama to pierwotnie kolaboracyjny projekt Dominika Zazuli z post-hudby, który niecały rok po debiutanckiej płycie "Újezd" powrócił z albumem "Haiku", powstałym już w zdecydowanie bardziej zespołowej formie. O ile za zespół możemy uznać Dominika z bratem i kilkoma ledwie gośćmi, w efekcie bowiem "Haiku" jest płytą znacznie skromniejszą od poprzednika. Zróżnicowanie podejście szeregu muzyków na debiucie sprawdzało się jednak odrobinę lepiej, "Haiku" to nadal narracyjny miejski folk, ze wskazówką wychyloną bardziej w stronę intrygujących i swojsko inteligentnych tekstów niż kompozycyjnych popisów.


Z męsko-chłopięcą melancholią idealnie konfrontuje się żeński punkt widzenia na płycie "Agnostika". Katarzia już debiutanckim albumem "Generácia Y" zwróciła uwagę jako artystka co najmniej obiecująca. Słowaczka Katarína Kubošiová wpisywała się ówcześnie w wizerunek songwriterki z gitarą, który przełamywała ustami niczym Anna Calvi i wrażliwością Bat For Lashes. Przeprowadzka do Pragi powiększyła nie tylko jej bagaż obserwacji, ale i muzyczno-tekstową niejednoznaczność. Niełatwo poznać kiedy i w jaki sposób Katarzia igra z feministycznymi stereotypami, ale nacisk przesunięty na elektronikę z elementami rapu sprawił, że przemawia już własnym i pełnym głosem.


Duet Tomáš Palucha opublikował już parę cyfrowych lub kasetowych wydawnictw, znakomity "Kámen mudrců", historia inspirowana alchemistycznymi czasami Rudolfa II, na kasecie wydany został przez Stoned To Death, pobrać go także można w postaci darmowego downloadu. Za pełnoprawny albumowy debiut zapewne jednak należy uważać "Guru", który na płycie winylowej wydał label Silver Rocket. Tym razem jednak zamiast przełomu XVI i XVII w. Jan Tomáš i Libor Palucha zabierają nas w niemniej tajemnicze lata 90-te wieku XX. Post-rockową wrażliwość nadal dzielą z naszymi Kristen, ale pojawiają się tu ślady i grunge'u, i swansowego bluesa, a kto wie, może ich guru jest John Frusciante? A wszystko to w zwięzłych, czterominutowych, piosenkowych wręcz formach, tym razem wzbogaconych o gościnne wokale (m.in. Prodavač).


Źródełka garażowego punk rocka nie wysychają nigdy, wystarczy młodość, gitary, perkusja i zdolność skupienia się przez chociaż dwie minuty. Słowaccy Genuine Jacks radośnie nawiązują do kalifornijskiej garażowej sceny z elementami psychodelii, ich album "Candyland" ukazał się na winylu, ale także w postaci darmowego downloadu. Szybszy, mocniejszy i twardszy od poprzednika zachowuje niespożytą energię, jest uwodzicielsko łobuzerski oraz przede wszystkim nieznośnie przebojowy. Co jeszcze ich wyróżnia? Po prostu nie mogło w tym zestawieniu zabraknąć grupy, która chwali się taką a nie inną okładką swojej płyty, bo "nie ma nic piękniejszego niż nagie męskie ciało".


Śląskie Planety stały u początków czeskiego odrodzenia shoegaze'u z debiutanckim albumem "Peklo, peklo, ráj", brudnym, lecz lekkim i uwodzicielskim. Nowy, trzeci już album "Vzduch je hrob je vzduch" jest twardszy, chłodniejszy, wręcz turpistyczny, do tego dwupłytowy. Pojawiają się syntezatory, groby, szubienice, średniowiecze i mroczne lasy. Oraz medialne porównania do "Desintegration" The Cure.


The Ills to jeden z tych zespołów, które powolną pracą i konsekwencją zdobywają sobie własne miejsce na scenie. Zaczynali nie tyle jako grupa garażowa, co wręcz sypialniana, czerpiąca garściami z tradycji post-rocka, math-rockowych prób, klasycznego shoegaze'u i dream-popu rodem z lat osiemdziesiątych, ba, nawet ich debiutancki album nosił tytuł po piosence The Cure. W duchu sypialnianego dream-popu działalność kontynuuje Filip Drábek w ramach duetu Päfgens, powstałego w Warszawie i obecnie umiejscowionego w Berlinie, tymczasem jego macierzysta formacja coraz odważniej i samodzielniej mości się w post-rockowej niszy. Wyraźny postęp ukoronował już album "Zoya" sprzed dwóch lat, tegoroczny "Ornamental Or Mental" tylko umacnia ich pozycję najlepszej obecnie słowackiej grupy post-rockowej, którą w tym roku potwierdzili nie tylko na rodzimym festiwalu Pohoda, ale i na słynnym Iceland Airwaves.


Post-rock The Ills rozwinął się w eksperymentalną formę, która z lekkością i entuzjastyczną ciekawością implementuje nowe aranżacyjne triki. Tym bardziej interesująco wypada zestawienie ich z czeskimi Flash The Readies, którzy preferują bardziej agresywne i zarazem atmosferyczne podejście. Podobnie jak na poprzednim albumie "Submarine Sky", jednej z najlepszych gatunkowych płyt 2014 roku, odtwarzają napięcie towarzyszące post-rockowi drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, gdy wybór między drogą GY!BE a Sigur Rós jeszcze nie był przesądzony. Dwie dekady później gatunek ten uległ zamknięciu w sztywniejszych ramach, ale nadal potrafi dostarczać satysfakcjonujących płyt.


[Wojciech Nowacki]