25 stycznia 2017

Recenzja Tortoise "The Catastrophist"


TORTOISE The Catastrophist, [2016] Thrill Jockey || Pomimo katastroficznego tytułu mamy do czynienia z typową letnią, późną płytą wykonawcy o uznanym dorobku. Z jednej strony tyle wystarczy, od poprzedniego albumu "Beacons Of Ancestorship" upłynęło pięć lat i choć w dwudzistopierwszowiecznym tempie wystarczy wydać nową płytę po dwu-trzyletniej przerwie, by mówić o "wielkim powrocie", to w przypadku Tortoise czas już był faktycznie najwyższy. Zwłaszcza, że z racji wspomnianego wyżej stażu można było być spokojnym o jakość materiału, nawet jeśli z tego samego powodu lekko rutyniarskiego. Ale z drugiej strony jednak szkoda, bo nie oszukujmy się, "uznany dorobek" to rzecz umowna, przecież pierwszym skojarzeniem z terminem "post-rock" jest dziś taki trochę metal dla ubogich i zbyt melancholijnych, instrumentalny i z odpowiednio alienującymi tytułami. Zatem wszyscy epigoni Mogwai, od Mono przez Russian Circles po God Is An Astronaut. "The Catastrophist" ani nie przypomni korzeni post-rocka, ani nie zwróci należnej uwagi na Tortoise. W tych celach należy sięgnąć do przeszłości.

Najlepiej po "TNT". Nie jest to recenzencką kapitulacją, ale celowym nostalgicznym nadużyciem. Dzięki obecności na nim dwudziestominutowego "Djed", to "Millions Now Living Will Never Die" uznawany jest za definiujący album Tortoise, ale włączcie i posłuchajcie "TNT", po czym naprawdę zatopcie się w myśli, że słuchacie muzyki, której nagrywanie rozpoczęło się pod koniec 1996 roku. Ikoniczny post-rock, gęsty od faktur, pełen zaskakująco lekkiej nerwowości i prawdziwie transformujący nasze wyobrażenia o rockowym instrumentarium, produkcji i konstrukcji kompozycji, bynajmniej nie wyczerpał potencjału Tortoise. Niedoceniane niegdyś "Standards" dziś intryguje swą nieociosaną kanciastością. "It's All Around You" to produkcyjny majstersztyk pełen różnorodnych rozwiązań formalnych, zarówno kompozycyjnych, jak i aranżacyjno-instrumentalnych. Nawet "Beacons Of Ancestorship", do którego po raz pierwszy przylgnęła łatka "powrotu" wykrzesał z Tortoise dla odmiany punkową niemal werwę.


Tymczasem na "The Catastrophist" już w pierwszym, tytułowym zresztą utworze brzmią jak starsi panowie popisujący się tym jak bardzo są fajni, na co można się sympatycznie uśmiechnąć, ale też pobłażliwie przewrócić oczami. Starczo brzmi użycie syntezatorów, ale równoważy je lekka jazzująca atmosfera, choć zastanawia zbytnie podobieństwo, nawet w finałowej próbie eskalacji, do Jaga Jazzist, formacji znanej przecież z tego, że do nu-jazzowych brzmień inkorporowała post-rock spod znaku Tortoise właśnie. To podobieństwo do własnych epigonów pojawia się na płycie jeszcze parokrotnie ("Hot Coffee", "Tesseract").

Utwory miniaturowo wręcz krótkie, które na "Beacons Of Ancestorship" potrafiły się okazać najbardziej zaskakującymi fragmentami, tutaj nie wznoszą się ponad poziom niezauważalnych wypełniaczy. Oczywiście największym potencjalnie zaskoczeniem są po raz pierwszy na regularnej płycie Tortoise pojawiające się normalne piosenkowe wokale. Nie liczymy bowiem ani subtelnych wokaliz z "It's All Around You", ani kolaboracyjnego albumu "The Brave And The Bold" z Bonnie "Prince" Billym, który po latach znakomicie zyskuje dystyngowanej patyny. Obie piosenki na "The Catastrophist" nie dość, że nie dostarczają żadnych formalnych zaskoczeń, to brzmią po prostu przyciężko. "Rock On" to przykład takiej dekonstrukcji idei piosenki, która zatacza pełne koło i w efekcie brzmi jak nie najświeższe Pink Floyd czy inni giganci prog-rocka, którzy w latach osiemdziesiątych postanowili odmłodzić się przy pomocy zmutowanego popu. "Yonder Blue" zaś, z Mimi Parker z Low na wokalu brzmi po prostu jak... piosenka Low, ewentualnie nieudany mash-up z doklejonym brzmieniem gitary Tortoise, przy czym szczególnie zastanawia brudna produkcja na poziomie taśmy demo.

Ale "Rock On" zapowiedziane jest przez "Ox Duke", wyraźnie skromniejsze, z terkoczącym syntezatorowym pulsem i charakterystyczną połamaną rytmiką. Lepiej prezentuje się również "Gesceap", początkowo powolne i ospałe, pod koniec rozwija się jednak w nerwowy groove. Największą ulgą dla uszu spragnionych frenetycznych post-rockowych emocji jest, nomen omen, "Shake Hands With Danger", gdzie nad pełzającym napięciem unosi się jazzowa swoboda, pełna improwizacyjnego potencjału, podbita silną linią basu oraz przede wszystkim odrealnionym szklanym bitem. Za mało to jednak by poddźwignąć "The Catastrophist". 6/10 [Wojciech Nowacki]