31 marca 2017

Recenzja Bat For Lashes "The Bride"


BAT FOR LASHES The Bride, [2016] Parlophone || Natasha Khan pada ofiarą oczekiwań, naszych i swych własnych, obu równie skonkretyzowanych, całkowicie jednak sprzecznych. Oczywiście jako świadoma i niezależna artystka podąża za swoimi zamysłami, w efekcie dostarcza ostatnio rozczarowujące albumy, które przemijają bez wyraźniejszego znaczenia. "The Bride" jest równie nudnawe co "The Haunted Man", dodatkowo opiera się na ryzykownym i wydumanym koncepcie a w przeciwieństwie do poprzednika nie zawiera ani jednej piosenki przebojowo odwołującej się do złotych czasów dwóch pierwszych płyt (niczym nomen omen "All Your Gold" z "The Haunted Man"). A jednak wydaje się być albumem minimalnie ciekawszym.

Barokowy pop z debiutanckiego "Fur And Gold", plemienny, ale przebojowy i nienachalnie artystowski, przynajmniej na razie nie powraca. Bat For Lashes debiutowała od razu na pozycji gdzieś pomiędzy Arcade Fire a Florence + The Machine, pomysłowości zaś wystarczyło jej jeszcze na "Two Suns", płytę już flirtującą z koncepcyjnością, ale tworzącą nadal atrakcyjną całość. Kreowanie atmosfery nie musi zatem apriorycznie zakładać nudy, proporcje uległy zachwianiu dopiero na "The Haunted Man". Bat For Lashes zbyt szybko poczuła powołanie do wyniesienia się do roli natchnionej ikony, ale przemiana z indie-dziewczęcia w diwę zaspokoiła tylko jej własne potrzeby.


"The Bride" wymachuje swoim wykoncypowanym artyzmem niczym białą flagą. Albumów snujących opowieści wynikające z osobistych tragedii jest wiele, radzących sobie z tematem lepiej lub gorzej, lecz przynajmniej opierających się na własnych doświadczeniach. Jestem przekonany w życiorysie Natashy Khan znajdzie się sporo punktów zaczepienia do snucia osobistej i szczerszej opowieści bez potrzeby wymyślania narracji o poziomie emocjonalnego skomplikowana porównywalnym z amerykańskim dramatem klasy B.

Pomijając jednak warstwę narracyjną, na którą można przecież przymrużyć oczy, to postępująca kompozycyjna monotonia jest prawdziwym problemem "The Bride". Co na początku płyty może jeszcze uchodzić za minimalizm ("Joe's Dream") lub medytacyjność ("Never Forgive The Angels") szybko okazuje się być kompozycyjną i aranżacyjną jednorodnością. Atmosfera płyty stopniowo rozświetla się w jej drugiej połowie, ale dojmującej monotonii nie ożywia tam ani okazjonalny syntezatorowy dron, ani neoklasyczne pianino, ani nawet całkiem intrygujący spoken-word wywodzący się niemal z niepokojących tradycji "Horse Latitutes" The Doors ("Widow's Peak"). Prawdziwie niepokoi jednak pojawiający się już teraz u Natashy Khan "syndrom późnej Björk", czyli takie zanurzenie się we własnej wypracowanej manierze wokalnej, że wydaje się posługiwać jedną linią wokalną w każdej kompozycji i w totalnym rozłączeniu od muzycznego tła.

Najciekawszymi elementami "The Bride" są ślady Sexwitch, jednorazowego projektu w którym Natasha Khan uczestniczyła w 2015 roku i zarazem najlepszego jej wydawnictwa ostatnimi czasy. W "Honeymooning Alone" pojawia się kwaśny krautowy posmak i surowa rytmika rodem z późnego Portishead (czy może raczej Beak>), całość zaś utrzymana jest w krwistej noir-bluesowej atmosferze z pogranicza ścieżki dźwiękowej Twin Peaks i wczesnej twórczości Anny Calvi. Portis-/Radioheadowa rytmika utrzymuje się w "Sunday Love", jedynym żywszym fragmencie płyty, a trójcę kompozycji z największym potencjałem dopełnia "In God's House", mocniejsze, minorowo punktowane, niemal monumentalne i na swój sposób sakralne, lecz bez zwyczajowo związane z tym pretensjonalności. Potencjał więc w "The Bride" tkwi większy niż w "The Haunted Man", album przywraca też umiarkowanie wiarę w Bat For Lashes jako intrygującą artystyczną platformę. Materiału wystarczyło jednak być może na epkę, lecz z pewnością nie na popowy koncept-album. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]