27 kwietnia 2017


AUSTRA Future Politics, [2017] Domino || Rozumiem powody dla których trzeci album Austry bywa postrzegany jako umiarkowane rozczarowanie przez jej dotychczasowych fanów. Do tego dorzucam jeszcze własne silne przekonanie, że "Future Politics" to płyta jednego, tytułowego zresztą przeboju. Poza świadomością jej istnienia Austra nie była mi jednak nigdy bliska a czasem jeden udany singiel jest w stanie pociągnąć za sobą całą płytę. Zwłaszcza jeśli jest to album na którym wszelkie niedociągnięcia układają się w przedziwny sposób.

How do we find hope when things seem so bleak?

For me, hope lies in the future. It lies in the
potential of a future world that doesn't exist
yet; a world can be created only if we can
imagine it. It's time to build visions that are
radically different from anything we've known
before.

It's time for future politics.

Katie Stelmanis wyjaśnia tytułową ideę w pierwszej klatce teledysku "Future Politics" i w takich, a nie innych czasach jest to zaskakująco prosty i kuszący komentarz polityczny. Sam singiel jest jednak i bez tego obłędnie chwytliwy, w początkach 2017 roku może się z nim równać jedynie Sohn ze swymi "Hard Liquor" oraz "Conrad". "Future Politics" jest taneczne, przebojowe i złowieszcze zarazem, ze swym pamiętnym refrenem nadaje się wprost na barykady. Ciekawe jest jednak to, że warstwa muzyczna prezentuje się lekko niezręcznie, punktowana dźwiękami pianina elektronika brzmi dość archaicznie, końcowy więc efekt poważnie więc zastanawia a jednocześnie po prostu się podoba.


Do jako takiej przebojowości aspiruje jeszcze "Utopia" z radosną, niemal infantylną melodią, lecz silnie opierająca się na rytmie i wokalu ledwie oplecionymi pozostałymi dodatkami, oraz "I Love You More Than You Love Yourself", skoczna, wesoła piosenka, gdzie niemal sakralnemu altowi towarzyszy tajemnicze poczucie pustki. Pustki pomiędzy wokalem, któremu zamiast stosownego dopełnienia wtóruje elektronika na poziomie plus minus Pet Shop Boys. Minimalistycznie wypada już jednak pełniące funkcję intra "We Are Alive", prowadzone linearnie niczym początek dłuższej opowieści, wzbudzający znaczne oczekiwania na to, co wydaje się dopiero nastąpić. Ale uwaga, all songs written, produced & engineered by Katie Stelmanis using mostly soft synths and a microphone from Russia.

Jeśli zatem "Feel It Break", debiut Austry, zdecydowanymi, lecz niekoniecznie przebojowymi kompozycjami mocno akcentował modną indie otoczkę, brzmiąc niczym synth-popowa Florence + The Machine, album "Olympia" zaś zdecydowanie flirtował z prostolinijnym popem i bardziej różnorodnym brzmieniem, to "Future Politics" okazuje się płytą dziwną, lecz z dziwności tej płynie zarówno jej atrakcyjność, jak i autorskość. Faktycznie jednak, poza wymienionymi już utworami, płyta jest bardzo minimalistyczna, przez co też dość jednorodna, choć bynajmniej nie nuży. Pozostałe kompozycje są często wręcz szkicowe, gdzieniegdzie Austra zbliża się do synth-popu Soft Metals, czasem pojawia się pełniejsze brzmienie, ale pojedyncze utwory, choć nierzadko niepokojące, donikąd nie zmierzają trwając w większości około czterech minut. Każdy z nich skrócony o minutę z pewnością nabrałby większych rumieńców a i album uderzałby mocniej. Jednocześnie jednak "Future Politics" nie wydaje się za długie, wręcz przeciwnie, pozostawia poczucie przyjemnego niedosytu.

Dziwną i kojąco niepokojącą atrakcyjność "Future Politics" wzmaga tylko oprawa graficzna płyty, swym minimalizmem, ostrością i wyrazistością barw przywodząca na myśl katalońskich malarzy. Dzięki wszystkim swym niedociągnięciom, być może pozornym, być może celowym, "Future Politics" wydaje się albumem, który po latach może się okazać znacznie istotniejszym niż się dziś. 8/10 [Wojciech Nowacki]

25 kwietnia 2017


DEEP PURPLE Infinite, [2017] Ear Music || Zanim usiadłem do prac nad poniższym tekstem zadałem sobie retoryczne pytanie, czy w ogóle warto zajmować się dwudziestym w dyskografii albumem Deep Purple? Pomimo tego, że recenzję zdążyłem już przygotować, to nadal nie wiem jak brzmi odpowiedź. Na pewno nie jest ona jednoznaczna. Wynika to z faktu, że najzwyczajniej w świecie trudno jest podejść do tego materiału w sposób uczciwy i zgodny z tacytowską dewizą sine ira et studio. Dlatego uważam, że nie ma sensu skupiać się wyłącznie na muzycznej zawartości płyty "Infinite". Nie mam dla czytelnika prostych i oczywistych rozwiązań, własne zdanie każdy powinien wyrobić sobie samodzielnie, dochodząc do niego poprzez filtr własnych oczekiwań. Jeżeli jednak mówimy o emocjach towarzyszących odsłuchowi, wówczas jest to już zupełnie inna sprawa. Tymi mogę się podzielić.

Najpierw jednak jeszcze kilka uwag wstępnych. Moje wątpliwości związane z recenzowaniem Deep Purple biorą się z przeświadczenia, że istnieją (bądź istniały) na świecie zespoły, które wymykają się obecnie sprawiedliwej ocenie. Do tej grupy należą Led Zeppelin, AC/DC, Black Sabbath, Deep Purple i może jeszcze The Rolling Stones. Ich kolejne dzieła zawsze były i będą odbierane przez pryzmat wcześniejszych, najczęściej legendarnych, dokonań. Powód numer dwa bezpośrednio wiąże się z pierwszym. arystokracja świata muzyki odchodzi powoli na zasłużony muzyczny odpoczynek, płyt nie nagrają już Jimmy Page i Robert Plant, w każdym razie nie jako Zeppelini. Wszystko wskazuje również na to, że nie będzie nam już dane podziwiać koncertów Black Sabbath. Wewnętrzne kłopoty wyniszczają również AC/DC z którego z niepokojącą regularnością odchodzą kolejni muzycy. Również Deep Purple właśnie zapowiedzieli koniec kariery. Chociażby dlatego ich nowa płyta zapewne ma dla fanów rocka charakter nieomal epifanii. Nie dla wszystkich jednak, bo ludzie, siłą rzeczy, mają różne gusta i oczekiwania. Dlatego też jestem niemal pewien, że najnowszy album Purpli spotka się tak z uwielbieniem, jak i z bezpardonowym atakiem. Szczerze mówiąc, jestem w stanie zrozumieć argumenty obu stron.

Czekałem na nową płytę, być może odrobinę z rutyny i bardziej z przekonania, że należy na nią czekać niż z prawdziwej potrzeby - i dałem jej duży kredyt zaufania. Efekt końcowy nie okazał się jednak tego wart. Powracam więc do postawionego już pytania o emocje towarzyszące odsłuchowi. Jakie one były? W moim przypadku na pewno nie były żarliwe. Przyznaję jednak, że początkowo nic na to nie wskazywało. Zapowiadający "Infinite" utwór "Time For Bedlam" zaskakiwał energią i nowoczesnym charakterem aranżacji. Cieszyć mógł czysty śpiew Iana Gillana (pomimo zbędnych nakładek z początku kompozycji), który jednak na całej płycie nie zdołał utrzymać równego poziomu a upływu lat i spadku formy nie da się zatuszować prostym efektem studyjnym. Jeżeli mówimy o samych kompozycjach, to wraz z kolejnymi utworami wspomniana energia, wyczuwalna na początku, wyraźnie ulatuje. Płyta, chociaż nie wzbudza zastrzeżeń pod względem kompozycyjno-technicznym sprawia wrażenie pozbawionej duszy. Jest zlepkiem mechanicznie odgrywanych akordów i podręcznikowych solówek. Być może "profesorom rocka" już po prostu nie wypada przybierać niektórych scenicznych masek, chciałbym jednak, aby rock pozostawał rockiem, czyli muzyką zbuntowanych bądź spragnionych zabawy. Deep Purple nie mają przeciwko czemu się buntować (chociaż podejmują taką próbę we wspomnianym "Time For Bedlam"). Deep Purple nie chcą już również oddawać się nieskrępowanej zabawie i nawet ten aspekt ma w ich twórczości słodko-kwaśny posmak (utwory "One Night In Vegas" i "On The Top Of The World").


To, co jednak przeszkadza najbardziej, to uderzający profesjonalizm oraz chirurgiczna niemal dokładność producenta Boba Ezrina. Uwagę zwracają również nietrafione aranżacje (nakładki na głos Gillana w "Time For Bedlam" i "On The Top of The World") oraz rutynowe, wyprane z odrobiny szaleństwa akordy i linie melodyczne (najdotkliwiej odczułem to w utworze "Johnny's Band"). Album "Infinite" jest przykładem wybitnych zdolności muzycznych, które jednak poprzez lata rutyny wypracowanej w trakcie tysięcy koncertów prowadzą do artystycznej sztampy. W każdym razie ja nie potrafiłem szczerze zachwycić się zaproponowaną przez Deep Purple muzyką. Słuchając po raz kolejny "Infinite" zastanawiałem się, czy w roku 1970, poznając po raz pierwszy płytę "In Rock", ktoś mógł dojść do wniosku, że jest to album zbyt wygładzony i sterylny, aby przemówić do wyobraźni słuchacza. Myślę, że nie. Wbrew propagandzie sianej przez co bardziej "alternatywnych" znawców muzycznej sceny – albumy legendarne nie stają się legendami dlatego, że miały więcej szczęścia, albo trafiły w odpowiedni moment w rynkowej koniunkturze. Stają się klasyką ze względu na swój wyjątkowy poziom artystyczny, potwierdzany zresztą przez kolejne pokolenia.

O ile więc zachwycam się na przykład "In Hearing Of" zespołu Atomic Rooster, to nie powiem, że zasługiwał on na uznanie w większym stopniu niż wydany w tym samym czasie "IV" Led Zeppelin czy "Aqualung" Jethro Tull. Tak samo jest z "Infinite", mogę doceniać melodie i pomysły, ale po kilku odsłuchach wrócę jednak do "Machine Head" albo, odnosząc się do bliższej historii zespołu, włączę "Purpendicular". Czy "Infinite" zostanie kiedykolwiek wymieniona jednym tchem wraz z "Fireball", "Machine Head" czy nawet "Burn" i "Stormbringer". Nie ma na to szans.

Być może trzeba mnie zaliczyć do grona malkontentów, którzy nie potrafią cieszyć się z rzeczy współczesnych żyjąc przekonaniem, że "to, co dobre już było". Niech i tak będzie. Nie przesądzam zresztą werdyktu, ale ktoś będzie musiał użyć silnych argumentów abym inaczej spojrzał na najnowszą płytę Deep Purple. Ja sam takich argumentów nie dostrzegam. 6/10 [Jakub Kozłowski]

18 kwietnia 2017


O grupie Role, zwłaszcza w kontekście albumu "Rána", pisze się coraz częściej jako o gitarowej muzyce jakiej Republika Czeska jeszcze nie zaznała. Z tym akurat pozwolę sobie się nie zgodzić, nie tylko dlatego, że wydaje się to być przejawem typowego czeskiego deprecjonowania własnej muzyki. Na szczęście ktoś taki jak ja, na poły stąd, na poły spoza, może czeską muzykę nie tylko uparcie dowartościowywać, ale i identyfikować jej części składowe. Role zawiera bowiem w sobie po prostu dwa niezmiernie popularne w Czechach nurty rockowej alternatywy, niekoniecznie z kolei wzbudzające większe zainteresowanie w Polsce - shoegaze i 90's indie. Stąd u Role ciekawa równowaga między beztroską i zatroskaniem, próby mieszania z estetyką rocka zataczają zaś pełne koła, w efekcie więc możemy tu usłyszeć i riffy Foals, i melancholię The Cure. Do tego czeski wokal, umiejętnie kluczący gdzieś pomiędzy leniwym naturalizmem a lekką teatralnością. Rock być może się nie zmienia, ale z pewnością ma sie nadal dobrze.



Próbują również Acute Dose a że zaprzęgają do swych poszukiwań większą liczę środków to i efekty może nie są równie przyswajalne co u Role, ale znacznie szerzej zakrojone. U podstaw nadal tkwi indie-rock z lat dziewięćdziesiątych, ale największą różnicą w stosunku do Role nie jest bynajmniej anglojęzyczny i lekko histeryczny wokal. Na albumie "II" natknąć się można na elementy math-rocka, współczesnej gitarowej alternatywny czy wręcz awangardy, a wszystko to ujęte w bardzo gęste oraz całkiem emocjonalne / emocjonujące ramy.



Jeszcze bliżej noisowej awangardzie mają Rouilleux na zaledwie trzyutworowej epce "The Spoils", nie ma się jednak czego obawiać, materiał ten jest bowiem znacznie bardziej atmosferyczny od dwóch powyższych indie-rockowych dokonań. Z kojącego szumu wyłaniają się melodie, wyraźniejszych kształtów dodają im dęciaki, by w finale ukazać najzwyczajniejszą w świecie piosenkowość. Nadal więc poniekąd rock, ale kombinujący i z potencjałem.



Pisząc jednak o muzyce rockowej w końcu pojawia się wątpliwość, że taka muzyka powstaje wszędzie i zawsze, co zaczyna być problemem, jeśli mówimy o jej potencjalnym eksporcie zagranicznym. W przypadku krajów jak nasze kładzie się zatem nacisk na oryginalność, jakąś mityczną "lokalność", prawdziwie unikatowy czynnik sprawiający, że muzyka właśnie stąd a nie z któregoś krajów anglosaskich zasługuje na szczególną uwagę. I zasadniczo zgoda, sam pisząc o czeskiej muzyce robię to z myślą o jej specyfice i wyróżnikach. Ale z drugiej strony, dlaczego wykonawcy w Czech, Słowacji, Polski muszą być na siłę oryginalni? Dlaczego muszę kreować swoje własne unikalne stylistyki i w praktyce być lepszymi od muzyków na Zachodzie tylko po to by mieć tam szansę na odniesienie sukcesu? Dlaczego nie mogą po prostu stanąć do uczciwej konkurencji w znanych, popularnych i niekoniecznie oryginalnych gatunkach? Bo nie ma znaczenia pochodzenie, czasem powinno wystarczyć być dobrym. Tak jak grupa ±0 dobra jest w post-punku.



Jakub Jirásek zaintrygował już w 2012 roku prawdziwie lo-fi epką "Cold Cold Nights". Z jednej strony za sprawą swego głosu, bo ówczesny nastolatek brzmiał jak Beck Hansen śpiewający w grunge'owym zespole. Z drugiej strony w jego muzyce wyróżniała się lekka, swobodna filmowa atmosfera, jakby każdą z jego piosenek można było usłyszeć w niezależnej amerykańskiej słodko-gorzkiej komedii dla przeintelektualizowanych introwertyków. Jakub zaczął zresztą studiować reżyserię i być może dlatego jego aktywności muzyczne osłabły, być może zaś z powodu niefortunnego, niemożliwego do wyszukania pseudonimu J pod którym wtedy występował. Już z towarzyszeniem zespołu i jako J & The Cold Cold Nights dotarł z koncertami i do Polski, obecnie zaś grupa Cold Cold Nights wydała wreszcie album "(The) Last Summer". Jest to dzieło wyraźnie zespołowe, przy czym mówimy o zespole, który nadal dociera siebie i swoje inspiracje. Głos i słonecznie indie-rockowa dusza Jakuba jest tutaj tylko jednym z elementów, album zwraca się w stronę nieinstrumentalnego post-rocka, pełnego zarówno typowych gitarowych kaskad, jak i islandzko-dęciakowo-dzwnoneczkowych ornamentów w stylu Sigur Rós. Noce z pewnością są chłodne po tak widocznym przesunięciu muzyczno-geograficznych akcentów.



[Wojciech Nowacki]

17 kwietnia 2017


ANOHNI Paradise EP, [2017] Rough Trade || Recepcja "Hopelessness" nadal mnie zdumiewa. Mogę jeszcze zrozumieć akceptację strony muzycznej, pomimo wielkich imion umiarkowanie rozczarowującej, ale jednocześnie doskonale wpisującej się w obecne, szybko się starzejące, lekko pretensjonalne wielkomiejskie trendy. Intelektualna miałkość politycznej refleksji Anohni to problem na który ewentualnie można przymknąć oko, ale powszechne obezwładnienie słuchaczy i inteligentnej przecież krytyki to już rzecz poważnie zastanawiająca. Zostawiając jednak na boku kwestie aparatów krytycznych i, być może, politycznej poprawności, dziś już możemy odpowiedzieć na pytanie czy zawiodło "Hopelessness" czy Anohni.

Tym razem pomaga nie tylko format epki, z którym zręcznie obeznany był jeszcze Antony And The Johnsons. Niewątpliwie krótsza, bardziej kompaktowa forma skutecznie zapobiega zmęczeniu przesadnie wyeksponowanym przekazem czy niezbyt wyrafinowaną muzyką. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że jakimś cudem "Paradise" nie trapi żaden z tych problemów. Anohni nadal ma to w sobie, duch Antony'ego And The Johnsons powraca i owiewa "Paradise" bynajmniej nie delikatnie, przede wszystkim jednak zrównoważone zostały proporcje. Muzyka zyskała sobie więcej przestrzeni, znaczenia i urozmaicenia, warstwa tekstowa nadal jest naiwnie zaangażowana, ale przynajmniej odrobinę bardziej zawoalowana i bardziej osobista, dzięki powrotowi do tematów feminizmu, wiary i tożsamości. Co jak co, ale o tym akurat Anohni ma ciekawe rzeczy do powiedzenia.


Tytułowe "Paradise" podejmuje wątki z "Hopelessness", lecz za pomocą bardziej enigmatycznego i dość zręcznie wieloznacznego tekstu. Przede wszystkim jednak kontynuuje ideę lekkiej chwytliwości zapakowanej w mocniejszą elektronikę, ale tym razem umiejętnie prowadzoną i nieprzerysowaną. Jej lekki archaizm, dość przytłaczający na "Hopelessness", tutaj funkcjonuje po prostu jako jedna z intrygująco wybranych stylizacji, epka jest bowiem w przeciwieństwie do albumu odświeżająco różnorodna. Do lirycznego poziomu "Hopelessness" powraca "Jesus Will Kill You", można więc znów przewracać oczyma, ale pewnie niezamierzenie tekst i tytułowa fraza odbierane mogą być humorystyczno-ironicznie, sam utwór zaś brzmi jakby do Oneothrix Point Never dołożyć woodkidową rytmikę z młodzieżowych filmów. Jedynym zgrzytem będzie więc "Ricochet" z mało wyrafinowanym i niezręcznym refrenem, ale na sześć różnych kompozycji jest to rzecz do wybaczenia.

Nawet tak prosty zabieg, jak powstrzymanie się od bombastycznego efekciarstwa w pierwszym utworze, znacznie ułatwia odbiór Anohni i nadaje tej muzyce tak potrzebnej przestrzeni, na "Hopelessness" skompresowanej do nicości. "In My Dreams" to w zasadzie wietrzne, oddychające, ambientowe trzyminutowe intro ze skromnym, enigmatycznym tekstem i niemal progrockowymi klawiszami. "You Are My Enemy" brzmi sakralnie, ale zaskakująco bezpretensjonalnie, zaczyna się niemal a capella, by w finale przerodzić się w gospel i naprawdę niewiele więcej tu potrzeba. Podobnie skromnie, przestrzennie i kojąco brzmi niemal medytacyjne "She Doesn't Mourn Her Loss". Zamiast sloganowych narzekań "Hopelessness" czuć tu wreszcie rześką bryzę optymizmu, przede wszystkim wybija się tu jednak poczucie uwolnienia, swobody, zrzucenia krępujących więzów albumu na siłę innego, chwytliwego, modnego. Dzięki "Paradise" Anohni i Antony And The Johnsons okazują się jedną i znacznie ciekawszą postacią. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

10 kwietnia 2017


ANNA CALVI Live For Burberry EP, [2017] Domino || Jedna z bezdyskusyjnie najciekawszych postaci rocka ostatnich lat, a celowo przy tym pomijam płciowe zróżnicowanie, nadal wydaje się tkwić w półcieniu, ostatnimi czasy głównie na własne życzenie. Koncertowy żywioł Anny Calvi w minionych latach praktycznie nie znajdował ujścia poza granicami Wielkiej Brytanii. Występy na rodzimym gruncie miały zaś głównie charakter specjalnych wydarzeń z towarzyszeniem chóru tudzież orkiestry symfonicznej. Żadnych pierwotnych rockowych gigów, żadnych nowych utworów, żadnych konkretnych wieści o potencjalnym trzecim albumie. Jedynie dalsze wzbogacanie brzmienia znanych już kompozycji i okazjonalne ruchy w półcieniu, zawsze intrygujące i pokazujące status oraz skalę możliwości Anny Calvi, od odwiedzin u Wild Beasts po komponowanie dla Marianne Faithful.

"One Breath", choć zawierało szereg naprawdę udanych kompozycji, pokazało jednak, że wzbogacanie brzmienia niekoniecznie musi być najlepszą drogą dla Anny Calvi, zwłaszcza w zestawieniu z pierwotnie prostym i elegancko drapieżnym debiutem. "Strange Weather" natomiast, ostatnie tak naprawdę wydawnictwo Anny Calvi, pokazywało jej wszechstronność w interpretacji cudzego materiału, od FKA twigs po Suicide, oraz łatwość z jaką przychodzi jej translacja odmiennych stylistyk na swój skąpany w czerwieni gitarowy noir. Od wydania ostatniego regularnego albumu upłyną w tym roku cztery lata, od epki - trzy lata, i aż do teraz nie mieliśmy praktycznie żadnych śladów powstawania nowego materiału. Zdecydowanie zbyt długą przerwę wydawniczą kończy wyłącznie niestety cyfrowa epka "Live For Burberry", ale czy można ją traktować jako wskazówkę kierunku w jakim miałaby podążać Anna Calvi? Ta tajemnica pozostaje nieodkryta.


"Live For Burberry" to rejestracja pięciu utworów, które Anna Calvi odegrała podczas pokazu mody z towarzyszeniem swego zespołu, sekcji smyczkowej oraz chóru. Nie wiem jak prezentuje się nowa kolekcja Burberry, ale jeśli jako stosowną ścieżkę dźwiękową użyto do niej właśnie takiej muzyki to moja wyobraźnia może zagalopować w niebezpieczne rejony. Na pięć zamieszczonych tu utworów składają się dwie nowe kompozycje, jeden cover i dwie starsze piosenki, oczywiście natychmiastową uwagę przyciągają pierwsze od lat nowości. "Whip The Night" już tytułem i rozpoczynającym go mocnym bębnem wskazuje na nawet jeszcze bardziej radykalny powrót do surowej zadziorności debiutu. Piosenka napisana została na potrzeby sztuki teatralnej, monumentalną sekcję rytmiczną Anna Calvi kontruje w niej nawiedzonym kaznodziejskim wokalem i jazgotliwą gitarą, czuć też, że może być częścią większej narracji. A jeśli już mowa o narracyjnych zdolnościach Anny Calvi to druga nowa kompozycja, instrumentalny "Nathaniel", być może nie wnosi nic nowego do jej wizerunku, ale przypomina jak znakomitą jest gitarzystką, zdolną do snucia intensywnych opowieści tylko przy pomocy dźwięków gitary.

Cover "iT" Christine And The Queens, piosenki sprzed trzech lat, zmienił ją z mglistego synth-popu w medytację na chór i smyczki. "Eliza" oraz "Desire" tylko i aż przypominają jak znakomite i pełne emocji są to kompozycje, jak dojrzały jest warsztat Anny Calvi i jak potężny jest jej wokal. Nie dowiadujemy się zatem niczego o czym byśmy już nie wiedzieli, ale uwaga, wreszcie, być może po latach prób i docierania się, smyczki i chór zdołały się wpisać w jej kompozycje bez patosu, bez dysonansu i tym razem wreszcie je dopełniając. Więcej oczekiwać można na drugim już tegorocznym nowym wydawnictwie Anny Calvi. 22 kwietnia, na tegoroczny Record Store Day, na podwójnym czerwonym winylu ukaże się "Live At Meltdown", pełen, lecz limitowany album koncertowy z udziałem chóru i Davida Byrne'a. Pozostanie jedynie wierzyć, że wraz z "Live For Burberry" stanowić będzie podsumowanie i zamknięcie etapu przyczajenia. 8/10 [Wojciech Nowacki]

2 kwietnia 2017


MASTODON Emperor Of Sand, [2017] Reprise || Był kiedyś taki australijski zespół Buffalo. W latach siedemdziesiątych nagrał kilka przyzwoitych hardrockowych albumów i przynajmniej jeden genialny a niedoceniany, "Volcanic Rock", płytę, która mogłaby uchodzić za wczesnego protoplastę stonerrocka spod znaku Monster Magnet. Ja jednak nie o tym. Wspomniany zespół przy okazji swojej bodajże czwartej płyty wpadł na pomysł, aby wykorzystać tytuł "Songs For The Frustrated Housewives". Na taki marketingowo kontrowersyjny ruch nie pozwoliła im wytwórnia, wybrali więc tytuł "Mother's Choice", zarejestrowali longplay, rozpadli się i do widzenia. Prezentowany przez Amerykanów z Mastodon metal to właśnie taka muzyka dla kur domowych. Nie za ostra, żeby nie drażnić uszów panienek zasłuchujących się onegdaj w Puddle of Mudd albo Sum 41, nie za agresywna, aby nie mącić spokoju ducha i wystarczająco melodyjna, aby potupać nóżką.

Kompozycje, które proponuje Mastodon zasługują jednak na lekki pomruk zadowolenia a całość albumu prezentuje się przyzwoicie. Kawałki pasujące do amerykańskich slasherów dla nastolatków w przedziwny sposób ładnie się na "Emperor Of Sand" dopełniają. Muzycy Mastodon najwidoczniej chcieli nadać kompozycyjnego rozmachu albumowi i podzielili go na dwie, wyraźnie odrębne, części, bardziej popową i pseudo-progresywną. Cały czas jednak Mastodon unosi się na powierzchni oceanu mainstreamu jak wypełniona powietrzem butelka. Może to odrobinę patetyczne, ale skoro czytacie recenzję ich płyty, to i tak pewnie w patosie jesteście rozkochani.

Podobno metal to nie rurki z kremem. Słuchając kilka ostatnich płyt Mastodon myślę jednak, że w ich przypadku trochę tego kremu by się znalazło. A jeżeli nie kremu to przynajmniej spora dawka lukru. Albumy takie jak "The Hunter", "Once More 'Round The Sun" czy najnowszy "Emperor Of Sand" wyraźnie pokazują gdzie muzycy widzą swoje miejsce, i bynajmniej nie jest to finansowo niesatysfakcjonujący piwniczny i śmierdzący potem underground. Zastanawiam się, czy ta płyta podobałaby mi się bardziej, gdyby nie cała ta nachalna promocja ze strony Warnera. Szczerze mówiąc wątpię. Najnowszy album jest jednak dobry, jeżeli jesteś fanem Mastodon. Jeżeli dodatkowo jesteś Amerykaninem i uważasz, że Five Finger Death Punch to najlepsze co się przytrafiło metalowi w ostatnich latach to "Emperor Of Sand" jest pewnie nawet bardzo satysfakcjonujący. Dla wszystkich innych najnowsza płyta stanowi miłą rozrywkę, ale ołtarzów zespołowi raczej nikt wznosić nie będzie.

Nigdy nie byłem w stanie jasno się określić i właściwie nadal nie wiem, czy ja w ogóle ten zespół lubię. Na pewno nie robi na mnie żadnego wrażenia "The Hunter" i nie przepadam za "Crack The Skye". Zresztą nawet "Remission" jest mi obojętne. Ale już albumy "Blood Mountain", "Leviathan" i "Once More 'Round The Sun" sprawiają sporo frajdy i od czasu do czasu do nich wracam. Tyle, że jest to muzyka tła, wypełniacz przestrzeni i hamburger, nawet jeśli z modnych hipsterskich craftowych restauracyjek, to taki który łyka się wówczas, gdy nie chce się za bardzo ubabrać w kuchni. Ponadto, o dobry Jezu, jak fatalnie Mastodon prezentuje się na żywo… a dla mnie, i przypuszczam, że dla wielu innych miłośników dobrej muzyki, jest to bardzo znacząca wada. Nie wiem, czy wynika ona z zatrudniania kiepskich inżynierów dźwięku czy po prostu braku umiejętności, ale każdy z wokalistów najczęściej wyje i to w złej tonacji. Większości występów nie da się w ogóle słuchać, co wzbudza mój niepokój w trakcie kontaktów z albumami. Zaczynam się bowiem zastanawiać na ile efekt osiągnięty na chociażby "Emperor Of Sand" został po prostu sowicie opłacony dolarami.


To, że stylistyka prezentowana przez Mastodon na "Emperor Of Sand" jest ze wszech miar mainstreamową (chociaż starają się ją odrobinę ubrudzić) nie podlega dyskusji. Oczywiście nadal mamy tu jazgotliwe gitary, krzyki i gardłowe szczekanie, ale ugrzecznione i wydelikatnione. "Show Yourself", "Precious Stones", "Steambreather" czy nawet otwierający album "Sultan's Curse" to przede wszystkim ładne, chwytliwe melodie, które zaaranżowane zostały na metalową modłę. Gdyby trochę się pobawić w remiksy to mogłyby śmigać w radiu w wydaniu stricte popowym.

Nie ma oczywiście nic złego w ich przebojowości, bo są to przyzwoite kawałki. Zresztą "Precious Stones" uważam za jeden z najlepszych na płycie, melodyjny, prosty i chwytliwy kawał rocka, nie próbujący być czymś więcej niż jest. Niestety, nie można tego powiedzieć o większości kompozycji z dalszej części albumu. Gdy mija popowe wyczucie melodii pojawiają się u Mastodon progresywne ciągotki. Tyle, że progresyw w rozumieniu muzyków z Atlanty to dłużyzny, brak kompozytorskiej zwartości i rozwodnienie pomysłów. Obawiam się, że tak właśnie rozumieją prog ci, którym nigdy nie chciało się wysłuchać ani jednego progresywnego albumu w całości. Nie potrafię przywołać w pamięci żadnego utworu od "Word To The Wise" wzwyż. Może poza fragmentami "Jaguar God" i "Scorpion Breath". Utwory "Ancient Kingdom" a w szczególności "Clandestiny" są mistrzowskie w swej nijakości. Niewiele lepiej prezentują się "Andromeda" i "Roots Remain". Zespół niestety pokazuje w ten sposób, że tam, gdzie dał się ponieść ambicji muzycznej, kompozytorsko najbardziej zawiódł. Brakuje na płycie klimatu i uderzenia. Tego, co na "Once More 'Round The Sun" gwarantowało "Asleep In The Deep" czy nawet "High Road". Mastodon jest obecnie ambitnym mainstreamowym metalem i niczym ponadto. Po co więc brnąć w progresyw? Jestem zresztą pewien, że "Emperor Of Sand" sprawdza się najlepiej, gdy jedziecie cadillakiem poprzez bezdroża z trzema pięknymi Amerykankami na tylnym siedzeniu. Myślę, że w takiej sytuacji wspomniany już "Precious Stones" będzie brzmieć epicko. Szkoda tylko, że nigdy tego nie sprawdzę.

Nie jest to płyta zła. Jest za to nierówna i niespójna. Pod przykrywką naiwnego konceptu skazańca zostawionego na pastwę losu gdzieś na pustyni album dotyka ważnych tematów choroby, życia i śmierci. Tyle, że robi to tak jakoś niedojrzale i młodzieżowo. Tytułowy "Imperator Piasku" to personifikacja raka. Wiecie, piasek równa się czas, czas równa się życie a rak powoduje, że czas zaczynamy odliczać bardzo skrupulatnie. Piękne to i głębokie, wzruszające i dające do myślenia, przemyślne i znaczące. Prawda? No nie bardzo. Ale przynajmniej próbowali. Czy jednak warto posłuchać? Oczywiście, ale potem sięgnijcie na przykład za nowy Pallbearer. Czeka was wówczas memento z mniej banalnym tryptykiem. 6/10 [Jakub Kozłowski]