11 maja 2017

Recenzja Elbow "Little Fictions"


ELBOW Little Fictions, [2017] Polydor || Jeśli Goldfrapp bronili się przed syndromem niedoścignionego debiutu redefiniując się z każdą kolejną płytą, to Elbow za cenę odrobiny wysiłku zafundowali sobie restart kariery wraz ze swym czwartym albumem. Można? Można. "The Seldom Seen Kid" zdobyło w 2008 roku Mercury Prize i bez wątpienia jest jednym z dwóch najistotniejszych albumów Elbow, ba, przez niektórych uważany nawet za lepszy niż debiutanckie "Asleep In The Back". Wspomniany wysiłek to zresztą lekka przesada, Elbow z łatwością tworzą wyjątkowe kompozycje, choć ich dyskografia dzieli się niewątpliwie na czasy przed i po "The Seldom Seen Kid". Zjawiskowo silne i, cóż, zachowawczo wystarczające.

"Asleep In The Back" było płytą równie istotną dla rockowej alternatywy co "13" Blur i "Kid A" Radiohead. Niespotykane kompozycje o niebanalnej strukturze pełne były nerwowego napięcia, intensywnej oraz gęstej emocjonalności. Zbliżając się do post-rocka pozostawały rozdzierająco śpiewne, różnorodne, lecz spójne, Guy Gurvey objawił się zaś jako lider charyzmatyczny i ujmująco złamany. Na "Cast Of Thousands" Elbow wpuścili do swej muzyki znacznie więcej światła, z jednej strony doskonaląc pisanie kompozycji epickich, lecz nie patetycznych, z drugiej zaś zwracając się w stronę songwritingu, którego nie da się opisać inaczej niż po prostu ładny. Pomimo solidnej dawki wściekłości która powróciła na "Leaders Of The Free World", trzeci album wypełniły jednak w większości właśnie po prostu ładne i zaskakująco skromne piosenki. Można było zatem zacząć się obawiać o wyczerpywanie się formuły, ale pierwsze płyty Elbow tworzą niezmiernie silną trylogię.

Niemniej, "The Seldom Seen Kid" przyszło we właściwym momencie. Znów, jak na debiucie, album w całości wypełniły kompozycje jak żadne inne. Tym razem jednak stylowo spokojne, pewne siebie, sięgające zarówno po gustowny patos, jak i kojącą piosenkowość. Nowy etap kariery Elbow trwa do dziś, lekko rozedrgany, niespecjalnie emocjonujący, ale i dość aktywny. Albumy koncertowe zazgrzytały niezręczną konferansjerką, płyta z tzw. B-side'ami okazała się zgodnie z przewidywaniami rzeczą tylko dla fanów, albumy studyjne utrzymują zaś umiarkowany poziom. "Build A Rocket Boys!" było po części suplementem do "The Seldom Seen Kid", po części zaś praktycznie solową płytą Gurvey'a. Ten wyraźny kryzys zespołowej tożsamości zażegnało równe i spójniejsze "The Take Off And Landing Of Everything", choć ckliwość już zdecydowanie stała dominantą lidera. Oba te albumy, mimo niedociągnięć, przyniosły jednak przynajmniej kilka bardzo silnych kompozycji nawiązujących do wczesnych lat i wyjątkowego warsztatu Elbow. "Little Fictions" jest zatem dopiero pierwszą płytą ich pozbawioną.


Trzy najlepsze fragmenty są tylko cieniem dawnej zręczności Elbow, choć na szczęście jest to cień wystarczający do przypomnienia sobie ich wielkości. "Trust The Sun" z koronkową gitarą, punktowaną rytmiką i gwałtownymi wejściami pianina tworzy odświeżający w kontekście całego albumu poziom napięcia, choć narusza go sam Gurvey ckliwym wokalem pozostającym w zasadniczym oddzieleniu od muzycznego tła. Rytmiczne tąpnięcia perkusji i pianina, Gurvey ze swoją uwodzicielsko rozleniwioną manierą, eskalujący rozwój i nareszcie jakieś narracyjne wahnięcie w połowie utworu czyni z "Firebrand & Angel" chyba najlepszą kompozycję na płycie. Zespół stara się w jeszcze w utworze tytułowym, "Little Fictions" ma nawiązywać do "One Day Like This" czy "The Take Off And Landing Of Everything", choć wyraźnie nie ma pomysłu na dłuższą i bardziej złożoną kompozycję. Od paru lat nie ma też pomysłu na efektowne single. "Magnificent (She Says)" ma lekki posmak U2 i zbyt oczywiste smyczki, "All Disco" wyróżnia się głęboko rozczarowującym tytułem i niemal bożonarodzeniową atmosferą, "Gentle Storm" brzmi przynajmniej ciekawie dzięki lekko tropikalnej rytmice, szkoda jednak, że nie oferuje już niczego więcej. Upiory Irlandczyków krążą uparcie i nad resztą albumu, brzmienie gitary, melodia, nawet produkcja, wszystko to czyni z "Head For Supplies" idealną piosenkę U2. Tylko że z bogatszym słownictwem. Prześpiewanie całych kompozycji jest zresztą kolejną bolączką Gurvey'a, gdyby choć na chwilę pozwolił wybrzmieć tylko muzyce to takie "K2" na przykład zaskoczyłoby jako niemal avant-popowe.

"Little Fictions" to najsłabszy album Elbow, jego główną zaletą, poza okładką, jest to, że pozwala bardziej docenić "The Take Off And Landing Of Everything" i "Build A Rocket Boys!". Słaby nie oznacza jednak zły, to nadal Elbow, najbardziej niedoceniany z wielkich zespołów, płyta jest bezbłędnie wyprodukowana a kompozycje są bez wyjątku ładne i urokliwe. Tylko nie tego oczekujemy od Elbow, chcemy niepokoju, zaskoczeń, kruchych, lecz zadziornych męskich emocji. I mamy pełne ku temu podstawy, odrodzenie już raz się udało na "The Seldom Seen Kid", a i w ostatnich latach najodważniejszym dokonaniem z obozu Elbow była solowa płyta Gurvey'a. Mają to nadal w sobie, ale "Little Fictions" żadnej rewitalizacji nie dokona. Może następnym razem. 6/10 [Wojciech Nowacki]