20 lipca 2017

Recenzja James Harries "Until The Sky Bends Down"


JAMES HARRIES Until The Sky Bends Down, [2015] Tranzistor || Muzyka pochodzi zewsząd i choć kraj pochodzenia, potrzebnie lub nie, często dostarcza tak atrakcyjnych dla krytyki pól interpretacyjnych to zwyczajny słuchacz ich jednak nie potrzebuje, nie analizuje, muzykę odbiera na najbardziej oczywistym emocjonalnym poziomie. Uniwersalność muzyki to piękna idea i jak każda wzniosła myśl przegrywa w konfrontacji z rzeczywistością. Nasz modelowy słuchacz nie będzie zatem świadomie poszukiwać muzyki z krajów anglosaskich, ale to na jej działanie wystawiony będzie w niemal bezbronny sposób. Słuchacz odrobinę bardziej zaangażowany będzie już sobie zdawał sprawę z tego, że za światową, przebojową muzykę może odpowiadać nie tylko zespół z Wysp, ze Stanów, ale i np. Sundays On Clarendon Road z Czech.

Rynkowa niesprawiedliwość komplikuje się jeszcze bardziej, gdy nie tylko sama muzyka okazuje się być internacjonalistyczną, ale i stojący za nią ludzie. Nie ma nikogo bardziej zaabsorbowanego analizowaniem własnej tożsamości niż my, expats, emocjonalni migranci, narodowe mniejszości. Znacznie bardziej bowiem problematyczne niż pisanie z Czech polskiego bloga muzycznego musi być prowadzenie muzycznej kariery, zwłaszcza dla kogoś pochodzącego z Manchesteru. Obłędnie radiowe piosenki Jamesa Harriesa mogłyby przecież w Wielkiej Brytanii z łatwością konkurować z największymi imionami, zdobywając sobie zasłużoną drogę do rynku światowego. Z drugiej jednak strony, rynek brytyjski jest tak konkurencyjny i zabójczo nasycony, że gwarancji zasłużonego sukcesu nie ma się tam żadnych. Tymczasem jako rezydent Pragi Harries pracuje nad lokalnymi ścieżkami dźwiękowymi, koncertuje nie tylko w kraju, ale też przynajmniej za tą bliska granicą, przede wszystkim zaś niespiesznie nagrywa kolejne albumy, spośród których ten najnowszy, "Until The Sky Bends Down", jest wyjątkowo starannie dopracowanym popisem songwritingu.


Mniej niż na "Days Like These" czy "Growing Pains" jest tutaj rocka i indie-folku, znacznie więcej zaś, zwłaszcza w pierwszej połowie płyty, klasycznego popu i scenicznego rozmachu, którego nie powstydziłby się Rufus Wainwright. Począwszy od "Salvation" niosą się te piosenki w silnie radiowym duchu, ba, przypominać mogą zespół, którego nazwę niekoniecznie chcę tutaj wyróżniać. Gdzieniegdzie zabrzmią soft-rockowo, gdzie indziej odezwie się lekkie country, część łatwo sobie wyobrazić w mocniejszych, (post)grunge'owych aranżacjach, ale wszystkie prezentują się najzwyczajniej w świecie ponadczasowo. Aranżacje są gęste, ale nieprzeładowane, produkcja nie męczy, co chwali się szczególnie w przypadku tak szczodrych orkiestracji. Pierwszoplanową rolę odgrywa jednak wokal Harriesa, mocny, lekko nosowy, czasem zbliżający do granic lekko histerycznego rozemocjonowania, ale nigdy nieirytujący. Ta część albumu może zatem budzić skojarzenia z samoekscytacją Arcade Fire, z muzyką pełną patosu, ale jednak niepatetyczną.

Podział na strony jest jednak na płycie wyraźny. Od utworu tytułowego smyczki i popowy rozmach ustępują dźwiękom pianina, akustycznej gitary, silniejsze są też echa indie-folku znanego z poprzednich albumów Harriesa. Pojawia się tam nawet "Carolina", markowa wręcz dla niego kompozycja, która wcześniej otwierała kolekcję "Voice Memos: A Collection Of Songs I Recorded On My Phone". Najlepszy fragment płyty znajduje się jednak na samym jego końcu w postaci dziewięciominutowego "The Hillside". Wciągająca, narracyjna kompozycja, którą wieńczy niemal post-rockowy fade out, równie dobrze odnalazłaby się na płytach Grizzly Bear czy Efterklang. Choć więc James Harries do tej pory najlepiej czuł się w roli albo w roli folkowego songwritera, albo popowego piosenkarza to ta jedna nowość budzi największe nadzieje na przyszłość. Ale bez pośpiechu, "Until The Sky Bends Down" w pełni tymczasem satysfakcjonuje jako najlepszy jego album. 8/10 [Wojciech Nowacki]