31 lipca 2017

Recenzja Lana Del Rey "Lust For Life"


LANA DEL REY Lust For Life, [2017] Polydor || Kojarzycie rysunkowy żart w którym jego bohater, leniwiec nota bene, budzi się z dwuletniej śpiączki, ale z ukontentowanym uśmiechem przewraca się na drugi bok mówiąc, że "jeszcze pięć minut"? Jak w zegarku wydając co dwa lata nowe albumy Lana Del Rey do leniwych nie należy, ale ospałość już jej obca nie jest. Po anemicznej śpiączce "Honeymoon" faktycznie wydaje się budzić, kontruje ją nieoczekiwanym uśmiechem, ale przewraca się jednak na drugi bok i pozostawia nas w dalszym oczekiwaniu. Coraz bardziej niecierpliwym, lecz z umiarkowanie rosnącą nadzieją.

Przyznaję, że swoje uwagi na temat Lany śmiejącej się w materiałach promocyjnych nowej płyty brałem jako ironizujący żart. Tymczasem okazuje się, że jest to nie tylko największy wyróżnik "Lust For Life", ale i jego oficjalna niemal wykładnia interpretacyjna. Imponujące są dokonania krytyki i fanów doszukujących się tutaj meta-powiązań między albumami, ciągłej narracji budującej wykoncypowaną personę Lany Del Ray czy też komentarzy na temat trumpowskiej Ameryki. Oczywiście, pełno tu popkulturowych czy literackich odniesień, ale najczęściej rozwodnionych w popowym słownym kisielu. Ciężko zdecydować czy Elizabeth Grant naprawdę jest mądra i oczytana, czy pod postacią Lany Del Rey lekko się lobotomizuje eksponując pozorne wyrafinowanie. Her sophistication makes you wanna quit the bitch you datin' to zdanie, które jasno pokazuje jakim to kręgom postać ta wydawać się może wyrafinowana, wiele też mówi o niej samej. Obrazy w rodzaju my cherries and wine, rosemary and thymeand all of my peaches are ruined czy This is my life, you by my side / Key lime and perfume and festivals to raczej atrakcyjne ciągi atrybutów hipsteriady i millenialsów niż poetycka symbolika. Wydaje się jednak, że Lanę owo lekko prowokacyjne mieszanie tropów autentycznie bawi.


Ile już jednak razy słyszeliśmy w jej ustach przeciągłe craaazy? "Love" naprawdę brzmi jak każda inna piosenka Lany Del Rey, z tymi samymi chwytami produkcyjnymi i deklaracją miłości, która w kategoriach temperatury wydaje się być równie letnia co eksponowana na płycie radość Lany. Początek tego wyjątkowo długiego albumu jest to zatem niespecjalnie zachęcający. "Lust For Life" dzieli się jednak na kilka wyraźnych części, na 16 utworów znaleźć tu też można więcej satysfakcjonujących kompozycji niż na "Honeymoon", ale z przeciągniętej całości dość trudno je wyłuskać. Problematyczna jest też najbardziej wtórna część albumu rozciągająca się na praktycznie całą jego pierwszą połowę. Mające w zamyśle stanowić urozmaicenie gościnne występy wahają się pomiędzy pobłażliwymi (The Weeknd) a całkiem okropnymi (A$AP Rocky), piosenki przelewają się jak z szablonu, odrobinę większy nacisk na okazjonalną elektronikę też nie przynosi większej ulgi. Jedynie "13 Beaches" po lekkim podrasowaniu odnalazłoby się na "Ultraviolence", ale prawdziwie udanie brzmią "White Mustang" i "In My Feelings", nieprzypadkowo zresztą najkrótsze tu utwory, w których mimo to słychać największy wewnętrzny progres, emocjonalne wahnięcia, sprawnie implementowaną elektronikę i wreszcie odważniejszy, lekko kombinujący wokal.

Dalej następuje ciąg ładnych piosenek z długimi tytułami, co wydaje się być całkiem wystarczającym ich podsumowaniem. Lana tutaj właśnie zamieszcza swoje, hmm, społeczno-polityczne komentarze, pojawia się pianino, gitara akustyczna, utwory mają niewątpliwy urok, choć nie sięgają dawnej przebojowości. Kompozycją z ambicjami jest natomiast tutaj "When The World Was At War We Kept Dancing" z minorowym, akustycznym początkiem, stopniową eskalacją, intrygującym zaśpiewem oraz senną, lecz niepokojącą atmosferą. W ładnych piosenkach od tego momentu pojawia się stopniowo coraz więcej ciekawych elementów, udany duet z Stevie Nicks i echa "Queen Of Denmark" Johna Granta w "Beautiful People Beautiful Problems", harmonie wokalne w "Tomorrow Never Came" i tak oto dochodzimy to części ostatniej, trzech niepozornych piosenek zamieszczonych na samym końcu płyty. Ponure, kroczące "Heroin" ze swoją pełną rozmachu progresją, gotującym się basowym tłem i subtelnie poutykaną gitarą elektryczną byłby ozdobą "Ultraviolence" lub każdej innej krótszej płyty i bez rozdzierająco zaczepnych finałowych zaśpiewów. "Change" to rzecz jak dotąd w karierze Lany Del Rey niebywała, czyli klasyczna piosenka zaaranżowana niemal wyłącznie na pianino. Wreszcie "Get Free", również brzmiące znajomo, płynące na stylowych wodach popu lat sześćdziesiątych, przede wszystkim zaś na sam koniec wprowadzające prawdziwie zespołowy feeling.

Z pewnego punktu widzenia jest zatem "Lust For Life" płytą odświeżająco niespójną i najbardziej różnorodną, oczywiście w ramach możliwości Lany. Nie jest bynajmniej wypadkową poprzednich albumów. Nie ma klasycznej już przebojowości "Born To Die", choć stamtąd czerpie część nieszczęsnych produkcyjnych zabiegów i kompozycyjnych klisz. Daleko jej do kwintesencjonalności "Paradise" i absolutnej wyjątkowości "Ultraviolence", płyty, której zawsze będę bronić jako wybitnej nie tylko w jej dorobku. Na szczęście nie ma tu też nudzącej ospałości "Honeymoon", aczkolwiek pozwala dziś bardziej docenić tamten album jako ewolucyjny przystanek między majestatem "Ultraviolence" a próbą lekkości "Lust For Life". Początkowo na największy zarzut wobec nowej płyty Lany Del Rey zapowiadały się stagnacja, monotonia brzmienia, petryfikacja w sprawdzonych rozwiązaniach. Tymczasem żałować trzeba raczej, że oznaki ożywienia, badania nowych brzmień i kierunków, przełamywania własnych ograniczeń i przyzwyczajeń są zbyt mało odważne i łatwe do przeoczenia. 6/10 [Wojciech Nowacki]