15 października 2017

Recenzja Wild Beasts "Boy King"


WILD BEASTS Boy King, [2016] Domino || 4 lipca 2010 roku. Open'er Festival. Tłum z namiotu po zjawiskowym koncercie Kings Of Convenience dość zgodnie odpływa pod główną scenę, gdzie The Hives wymienia się na The Dead Weather. Podążają tam też dwie moje przyjaciółki, ja zostaję w namiocie, korzystam z okazji i po raz pierwszy w ciągu całego festiwalu przesuwam się pod samą scenę. O Wild Beasts wiem tylko z przedfestiwalowych trójkowych zapowiedzi, przelotnie zdążyłem przesłuchać "Two Dancers" i tak oto splot okoliczności pozwolił mi obejrzeć jeden z najlepszych koncertów festiwalu. W Wild Beasts jest kruchość debiutantów, którą łatwo pomylić z niepewnością, ale dominuje poczucie uczestnictwa w czymś wyjątkowym, w podrygu murszejącego pomału indie-rocka (patrz: główna scena) rodzącego wielki zespół z własną, oryginalną i współczesną tożsamością.

"Limbo, Panto" było jednak tylko ciekawostką, po którą i dziś sięga się głównie wstecznie, po poznaniu późniejszych płyt Wild Beasts. Jednocześnie był to niewątpliwie oryginalny debiut w czasach gdy fala indie-rocka zaczęła słabnąć, jawić się jako coraz bardziej wtórna i rozpadać się na odważniejsze formy mające zapewnić jej przetrwanie, od freak-folku po rehabilitowaną elektronikę. Wild Beasts przyszli z czymś prawdziwie własnym a "Limbo, Panto" natychmiastowo zdefiniowało główne elementy ich brzmienia, nawet jeśli wytracone zostały na późniejszych płytach. Silne operowe wokale, pewna cyrkowość, pogmatwana struktura piosenek, niewątpliwie jednak lekkich i przebojowych, oplecionych koronkową gitarą i wyrafinowanym słownictwem dziś czynią ten album zaskakująco bliski art-popu Kate Bush. Być może dlatego właśnie to "Two Dancers" pozostaje płytą bardziej przyswajalną, podprogowo wręcz i obezwładniająco. Hipnotyczny drugi album Wild Beasts na nowo konstytuował pojęcie indie-rocka jako muzyki wychodzącej z łatwych i znajomych punktów wyjściowych, ale jednak lekko obcej, ambitnej i nowatorskiej, po prostu innej. "Two Dancers" podkreśliło również, że choć Hayden Thorpe dominuje w wizerunku grupy to wokal Toma Fleminga nie jest tylko okazjonalnym dodatkiem, ale równorzędnym, jeśli nie kluczowym składnikiem.

20 sierpnia 2015 roku. Kraków Live Festival. Tym razem Wild Beasts są jednym z głównych powodów udania się do Krakowa, ale znów zaważył korzystny splot okoliczności. Mieszkamy w Pradze, festiwalów nie lubię, ale pomogły zdecydować naprawdę fajny line-up, sympatyczna wielkość, względna bliskość, możliwość pokazania Krakowa mojemu partnerowi i zmuszenia go do spróbowania pierogów. I znów Wild Beasts, którzy w międzyczasie stali się jednym z jego ulubionych zespołów, więc popijanie wina przez Thorpe'a oczywiście obserwujemy z pierwszego rzędu. Tym razem na głównej scenie, ze znacznie bogatszą kolekcją przebojowych piosenek, choć bez popularności mogącej zapewnić im piski fanów płci obojga jak dzień wcześniej na Foals. Może nie piszczymy, ale w natchnionym skupieniu chłoniemy przedziwną zawadiackość Wild Beasts.

W momencie premiery "Smother" wydawał mi się najmniej przekonującym albumem Wild Beasts. Skromy, wyciszony, wyjątkowo nawet jak na nich introwertyczny, przyniósł jednak zarówno dźwięki pianina, jak i pościelową, choć subtelnie taneczną elektronikę. "Smother" po czasie zyskuje na klasycznej patynie, paradoksalnie zaś, to "Present Tense" jako całość wymyka się uwadze, choć pochodzi z niego cała plejada jednych z największych przebojów i najlepszych refrenów Wild Beasts. Wydawało się, że grupa szybko osiągnęła poziom pewnego ukontentowania własnym brzmieniem i pozycją, po "łagodnej" trzeciej płycie i "dojrzałej" czwartej można było się z równym prawdopodobieństwem spodziewać się stagnacji, jak i kolejnego zwrotu. Dostaliśmy to drugie. A nawet więcej. Na dobre i na złe.

21 października 2016 roku. Lucerna Music Bar. Praga. Prawdziwy, samodzielny, niefestiwalowy koncert jednego z moich ulubionych zespołów w moim mieście. Jeden z przyczynków dlaczego warto raczej mieszkać w Pradze niż w Poznaniu. Do Lucerny jedziemy zaraz po pracy, frekwencja, cóż, nie najwyższa, trochę się złoszczę, że nie mają płyt na sprzedaż, "Boy King" znam nadal tylko ze Spotify, spotykamy tam kumpla, w trójkę totalnie rozsłuchani i rozśpiewani obserwujemy wyborny koncert pełen fascynującego i lekko niepokojącego napięcia. Może dlatego, że znów znacznie większą uwagę niż Thorpe przyciąga potężnogłosy i seksownie wycofany Fleming. Setlista to prawdziwy greatest hits do którego nowe piosenki zapadają doskonale. Przez głowę przebiega mi myśl, że jak fajnie, że Wild Beasts widzę na żywo już trzeci raz.


Po kalejdoskopowym "Present Tense" stylistyczna jednorodność "Boy King" naprawdę miała prawo w pierwszym momencie zmylić i zasugerować, że oto mamy powtórkę ze "Smother" w której pościelowe wyciszenie zastąpiła syntezatorowa zadziorność. Spójność i zwięzłość "Boy King" jest wręcz monumentalna, jak dotąd najbliżej jej miało "Two Dancers", ale nawet tamta płyta, uznawana za najlepszą przecież w dorobku Wild Beasts, rozpuszczała się pod koniec w eterycznym kompozycyjnym syropie. "Boy King" uderza każdą, dosłownie każdą spośród swych jedenastu kompozycji. Oczywiście, łatwo wskazać "Big Cat" czy "Alpha Female" jako modelowe dla całego albumu, ale właśnie, reprezentują cały album, bo podążają za nimi pozostałe utwory walczące o uwagę słuchacza z zaciekłością wściekłych psów. Czy innych mitycznych bestii, bo mitologicznych odniesień na "Boy King" nie da się zignorować. Adonis, Colossus, pijące szampana niebiańskie istoty. Nie wierzę w przypadki, zwłaszcza jeśli zarówno okładka, jak i tytuł płyty wydają się jednoznacznie wskazywać na Apolla, głodnego władzy słonecznego boga, w sposób w jaki przedstawiony był w "Wonder Woman" Briana Azzarello i Cliffa Chianga. Komiks ten w ten sam współczesny i niepokojący zarazem sposób co "Boy King" radził sobie z cielesnością, mocą, upojeniem. Nie jest zatem prawdą, że Wild Beasts wytracili intelektualny pierwiastek swej muzyki na rzecz neonowego podniecenia. Rzekomo ich wcześniejsze płyty były pod tym względem bardziej wyrafinowane, ale od samego początku wielkie słowa tylko skrywały szeroko rozumiany pierwiastek erotyczny, tak naprawdę dla Wild Bests esencjonalny. Prawda, na "Boy King" wszystko jest prostsze, słowa, rytmy, tytuły, ale spadła intelektualna zasłona przykrywająca dominujące cielesne żądze. Trzeba jednak dużo złej woli, żeby w przystrojeniu się w machystowskie pawie pióra nie dostrzec kolejnej zasłony dymnej. Wild Beast dojrzeli do otwartego celebrowania mitycznej męskości, ale poza boskimi atrybutami nadal tkwi ich naturalna kruchość. Dzięki temu "Boy King" jest płytą zadziorną, chwytliwą, seksowną i pomnikową zarazem.

25 października 2017 roku. Poniedziałek. Oczywiście, że poniedziałek. Wild Beasts zapowiadają zakończenie działalności, z powodów, których możemy się tylko domyślać. Dzień później zamawiam na pamiątkę ich finalną epkę mającą się ukazać w listopadzie w liczbie 300 sztuk. Smutno, ale myślę, że jest to dobry moment na rozstanie wcale nie dlatego, że "Boy King" jest ich najsłabszą płytą. Wręcz przeciwnie. Wręcz przeciwnie. 10/10 [Wojciech Nowacki]