30 listopada 2017

Recenzja Marilyn Manson "Heaven Upside Down"


MARILYN MANSON Heaven Upside Down, [2017] Loma Vista || Słuchanie albumu Marylina Mansona to doświadczenie trochę podobne do oglądania porno. Bawi i angażuje w trakcie, ale potem w pamięci nie pozostaje nic poza poczuciem czysto utylitarnej satysfakcji, ewentualnie lekkiego zażenowania. Od fabuły przez produkcję po efekty, wiemy dokładnie czego się spodziewać i właśnie to otrzymujemy. Manson oferuje jednak coś jeszcze, nostalgię, na której żeruje równie świadomie, co udanie. Do tego stopnia, że zauważyć trzeba mały renesans jego kariery na dwóch ostatnich albumach wsparty ciągłym i żywym zainteresowaniem jego wysoce rozrywkowymi koncertami.

Na temat "The Pale Emperor" nasz drogi Kuba z właściwym sobie urokiem trochę pomarudził. Po do dziś fenomenalnej trylogii albumów "Antichrist Superstar" - "Mechanical Animals" - "Holy Wood (In The Shadow Of The Valley Of Death)" każda kolejna płyta, z wyjątkiem może paru pojedynczych singli, budziła coraz mniejsze zainteresowanie i trend ten odwrócił dopiero "The Pale Emperor". Manson wreszcie załapał się na falę winylowej fascynacji wydając równie gustowny, co efektowny fizyczny artefakt, lecz płyta ta nie tylko dobrze wyglądała, ale też brzmiała. Choć przyniosła kilka naprawdę zadowalających przebojów to jednocześnie, głównie za sprawą noir-bluesowej atmosfery, wydawała się zapoczątkowywać dojrzały etap kariery Mansona, spokojniejszego, stylowego i samoświadomego. Za wszystko to odpowiadał Tyler Bates, jego nowy współpracownik, producent, gitarzysta i współkompozytor. Ten sam duet odpowiada za "Heaven Upside Down", co zaskakuje, bo jest to płyta zupełnie inna od poprzednika.


Zamiast Mansona refleksyjnego, mamy tu znów krzykliwego, domorosłego prowokatora, z ulubionymi słówkami fight, fuck, kill, panoramą biblijnych obrazów, nastoletnią EMOcjonalnością oraz słabością do cyfr i CAP$LOCKA. Już brudny wokal, brzmienie lat dziewięćdziesiątych i echa wczesnej agresji w "Revelation #12" sprawiają zaskakująco odświeżające wrażenie. Później znajdzie się tu i elektroniczny industrial w stylu Nine Inch Nails ("SAY10"), i taneczna przebojowość Bowiego ("KILL4ME"), trochę horroru ("Saturnalia"), niezamierzonego pewnie pastiszu ("JE$U$ CRI$I$"), echa grunge'owej przebojowości ("Heaven Upside Down"), sabbathowy riff a'la Queens Of The Stone Age ("Threats Of Romance"), czy pachnące smarem do czyszczenia broni południowe brzmienie Batesa ("Tattooed In Reverse"), którego nota bene nieprzypadkowo usłyszeć teraz możemy jako autora muzyki do "Marvel's The Punisher", najlepszego (sic!) marvelovego serialu Netflixa.

A skoro już jesteśmy przy zapachu krwi i broni. W piosence o symptomatycznym dla "Heaven Upside Down" tytule "WE KNOW WHERE YOU FUCKING LIVE" Manson śpiewa I love the sound of shells hitting the ground, man, płyta tematyką broni palnej jest zresztą wypełniona aż po krwiście przelewające się brzegi. Łatwo jednak w pierwszym odruchu przeoczyć jak bardzo ironiczna jest ta postawa Mansona, dziś jeszcze bardziej niż zwykle krytycznego wobec stanu Ameryki. W "Blood Honey" sam zresztą zwraca uwagę, że najbardziej żywiołowo jest odbierany właśnie jako prowokator, nie jako polityczny komentator (You only say that you want me / When I'm upside down, / Upside down) czy autor prostych, ale naprawdę zręcznych słów i symboliki (Sideways for attention / Longways for results / Who are you going to cross? w "KILL4ME"). Operując postacią Marylina Mansona symbolikę naprawdę dobrze ma opanowaną, jeśli śpiewa więc So you say "GOD" / And I say "SAY10", to nie chodzi tu o żadną satanistyczną podjarkę, ale prostą i racjonalną obserwację, że powoływanie się na oba te fikcyjne byty jest równie bezcelowe.

Najważniejsze jednak, że "Heaven Upside Down" to nie za długa, niemal bez wyjątku przebojowa płyta, która udanie łączy brzmieniową odnowę "The Pale Emperor" z nostalgicznym powiewem czasów, gdy w podstawówce słuchaliśmy z wypiekami na twarzy "Antichrist Superstar". A pod tym wszystkim skrywa tak potrzebny dziś komentarz. 8/10 [Wojciech Nowacki]