25 stycznia 2018


PRIESSNITZ Beztíže, [2016] Supraphon || Myśląc w Polsce o Sudetach mamy najczęściej turystyczne konotacje. Niektórzy pamiętają jeszcze pożółkłe peerelowskie przewodniki, domy wczasowe FWP, promocję zdrowych wędrówek i aktywnego spędzania czasu w krainie, która charakteryzowała się właśnie swoistym i pozornie magicznym bezczasem. Trauma wypędzeń Niemców i gwałtownego przerwania trwającej setki lat ciągłości osadniczej u nas właściwie nie istnieje, skutecznie zastąpiona komunistycznym mitem o powrocie pradawnych piastowskich ziem do Macierzy. Za sprawą dekretów Beneša wypędzenia po czeskiej stronie granicy stały się częścią oficjalnej czechosłowackiej historii, stąd i silny dyskomfort do dziś odczuwany nie tylko w polityce, ale i w sztuce, literaturze, muzyce. O Sudetach śpiewał już znany nam Kittchen, nie ma jednak bardziej sudeckiego zespołu niż Priessnitz.




Nam przed oczyma piętrzą się zresztą raczej Karkonosze, wydawać by się też mogło, że Czesi powinni mieć do nich dość żywy stosunek, zwłaszcza jeśli szczyt Śnieżki jest najwyższym punktem republiki. Tymczasem niekoniecznie, spośród sudeckich pasm to tajemnicze, mgliste Jeseníky bardziej niż karkonoski dziki majestat rozpalają wyobraźnię jako dawno zasiedlony, utracony świat. Swych największych piewców mają Jeseníky w zespole, którego nazwa pochodzi od ich najsłynniejszego, przynajmniej w polskim języku, obywatela. Sława zespołu jest nie mniejsza od twórcy współczesnego wodolecznictwa. Od początku lat dziewięćdziesiątych Priessnitz to jedna z ikon czeskiego (pop-)rocka i obok Tata Bojs jedna z tych grup, których status można roboczo i w dużym uproszczeniu porównać do naszego Heya. Ciągłą uwagę do zespołu, który ostatni album wydał przed ponad dekadą konsekwentnie przyciągał jego wokalista. Jaromír Švejdík znany jest również jako grafik i twórca komiksów, w tym znanej i w Polsce trylogii "Alois Nebel" oraz adaptacji "Zamku" Kafki. Śpiewał również w niemniej kultowej formacji Umakart, przy okazji komiksu "Bomber" powołał do życia grupę Jaromír 99 & The Bombers, wraz z pisarzem Jaroslavem Rudišem pracował nad filmową adaptacją "Aloisa Nebela" oraz ścieżką dźwiękową doń, wreszcie razem z Rudišem stoi na czele projektu Kafka Band, który muzycznie ilustruje komiksową adaptację twórczości Kafki i jakkolwiek zagmatwanie to brzmi jest to rzecz o największym potencjale zagranicznego sukcesu.

Priessnitz ze swoją jesenícką poetyką pozostaje lokalnym fenomenem, ale w przypadku ich najpewniej pożegnalnej płyty "Beztíže" warto przekonać się, jak stylowo i ponadczasowo prezentuje się wywodzący się jednak z alternatywy pop-rock w wykonaniu zespołu z prawie trzydziestoletnią historią. O tym, jak silnie "geograficznym" jest ten zespół pokazuje już otwierające płytę energiczne "Na kraji města", jak i kolejne tytuły "Tam na poli", "Daleko", "Blikající dům". Muzyczno-liryczny amalgamat Priessnitz silnie zakotwiczony jest w emocjach, te zaś wyraźnie płyną z miejsc, z obrazów, z uchwyconej słowami panoramy. Nie jest to jednak pocztówkowa sielanka, na swym ostatnim albumie Priessnitz jest jeszcze bardziej niż kiedykolwiek o przemijaniu, o opuszczeniu. Jednocześnie zaś z łatwością oferuje radiowe refreny, często eskalujące melodie, szczególnie zaś brzmienie grupy wzbogaca pojawiająca się tu i ówdzie trąbka. Najefektowniej wiekowy już Priessnitz wypada jednak nie w melancholijnych balladach, lecz w utworach energicznych, czasem całkiem intensywnych, w których przebrzmiewają a to echa grunge'u, a to post-punka, a to indie-rocka czy chóralnego folku. W "Kdo seje vítr" zbliżają się nawet do cedzonej agresji Please The Trees, tu też padają słowa Mám barák po Němcích / Jednou vezmu benzin a celý to zapálím. Niemców w Jeseníkach już nie ma, nie ma też już Priessnitz, ale emocje rezonować będą jeszcze latami. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

20 stycznia 2018


EMIKA Melanfonie, [2017] Emika Records || Tym razem nie ma mowy o żadnej hybrydzie między muzyką elektroniczną a poważną. Nie jest to też kolejne ćwiczenie z neoklasycyzmu, który najczęściej w ostatnich latach służy jako platforma dowodząca prawdziwie kreatywnej bliskości tych pozornie antynomicznych muzycznych światów. Emika napisała symfonię. Owszem, można się w niej doszukać melodycznych wzorców, które po latach nawet w przypadku jej najwcześniejszej twórczości nagle wydają się w oczywisty sposób klasyczne. Droga od post-dubstepowej producentki do kompozytorki była stopniowa, lecz wyraźna, nie jest to ani żaden kaprys, ani chwilowa zachcianka, Emika jest pianistką i ma klasyczne muzyczne wykształcenie. "Melanfonie" jako fakt wydawniczy jest jednak zawieszona w pewnym niebycie a dzieje się tak związanymi rękoma krytyki. Polaryzująca muzyczna tożsamość Emiki jest dla recepcji jej twórczości nawet większą przeszkodą niż wydawanie jej praktycznie własnym nakładem, co zaważyło na ograniczonym odbiorze "DREI", albumu kontynuującego przecież jej elektroniczne wcielenie z płyt wydanych w Ninja Tune. Ale "Melanfonie" wykracza poza przygotowanie i aparat krytyczny piszących o elektronice, alternatywie, muzyce popularnej, dla krytyków muzyki poważnej Emika jest zaś osobą z zewnątrz, praktycznie anonimową, niewartą muzykologicznej analizy. Obu stronom brak warsztatu, brak kontekstu.


Przyznaję, że w obliczu krytycznej analizy symfonii jestem również całkowicie bezradny. Owszem, domyślić się mogę tu ducha Leoša Janáčka, często deklarowanej inspiracji Emiki, doszukać awangardowego minimalizmu, który dziś już nie brzmi dla nas awangardowo, zwrócić uwagę na kompozycyjne i melodyczne rozwiązania zaskakująco podobne do jej elektronicznej twórczości. Jeśli opowiemy się jednak za rozwiązaniem mówiącym, że krytyka nie jest opisową analizą muzyki, lecz tłumaczeniem jej emocjonalnego wydźwięku, to zadanie to staje się znacznie łatwiejsze. "Melanfonie" jest majestatyczna, nie przynosi efekciarskich zaskoczeń, ale angażuje, opływa słuchacza niczym wody Wełtawy, pełna jest też elementów, który ktoś mógłby nazwać kinematograficznymi, ktoś inny światotwórczymi. Przesłuchanie "Melanfonii" nie jest żadnym wyzwaniem, ani intelektualnym, ani emocjonalnym. Symfonia Emiki jest niezwykle przyswajalna, pozostawia nawet poczucie lekkiego niedosytu.

Kontekstem, który jest dla mnie jednak bardzo wyraźny jest czeskość tej symfonii. "Melanfolie" to powrót Emiki do Pragi. Jej czeskie pochodzenie stało już za narracyjnym dualizmem płyty "DVA", na niej zresztą pojawiła się też Michaela Šrůmová, muza Emiki i głos "Melanfonii". Symfonia zarejestrowana była w siedzibie Českého rozhlasu a wykonuje ją Pražský metropolitní symfonický orchestr. Praga musi odgrywać znacznie większą rolę niż tylko miejsce rejestracji czy kraj pochodzenia zdecydowanej większości personelu. We wkładce płyty znajduje się plakat ze zdjęciem, klasyczną panoramą praskiego Hradu, Malej Strany i Petřína z perspektywy Wełtawy. Zdjęcie czarno-białe, przefiltrowane, działające jako coś więcej niż turystyczna pocztówka, tylko jeśli z Pragą wiąże się poczucie domu. Utraconego, zyskanego, odzyskanego. Jeśli poprzednie albumy Emiki odzwierciedlały jej życie w Berlinie, dzieciństwo w Wielkiej Brytanii i echa jej czeskiego dziedzictwa to "Melanfonie" jest jej pierwszą prawdziwie czeską płytą. 8/10 [Wojciech Nowacki]

16 stycznia 2018


MORDY Homosucker, [2016] Nasiono || Ścianka, Mordy, potem dopiero, w sensie chronologicznym, bynajmniej nie jakościowym, Kristen. Trzy najlepsze dla mnie polskie zespoły kręcące od przełomu wieków naszą gitarową alternatywą, katapultując ją na światowy poziom. Przynajmniej w mojej głowie, niekoniecznie zaś w rzeczywistej muzycznej geopolityce. Ścianka z obiektu kultu stała się obiektem żartów dla nielicznych, choć okazjonalny pomruk wprowadził konfuzję co do stanu śpiączki zespołu. Kristen z płyty na płyty stają się zespołem coraz lepszym, ba, dziś może i najlepszym, ale będącym w cieniu młodszej generacji zajmującej się głównie sobą (vide pewna wypowiedź tutaj). Mordy natomiast, stojąc za jednymi z najlepszych albumów w historii polskiej muzyki, boleśnie zasługiwały na docenienie zarówno wtedy, jak i dziś.

"Normalforma" miała jeszcze awangardowo-undergroundowy posmak, ale w połączeniu z bajeczną produkcją oferowała fascynujące brzmienie dla wybranych. "Zapiski ze strychu" pomijamy, bo to jedna z tych płyt, których nikt nigdy nie słyszał, ale już "OF'fruits", mój Boże, cóż to był za album perfekcyjnie balansujący między obezwładniającą przystępnością a artystycznymi ambicjami. Na przestrzeni ośmiu ledwie zwięzłych kompozycji pokazał przyjemność jazzu, przystępność punkowej werwy, ale przede wszystkim prawdziwie twórczy potencjał post-rocka. Jedynym problemem "Antrology" był zaś fakt, że była płytą równie udaną, tym razem złożoną z ośmiu długich kompozycji, teatralnie niepokojących, lirycznie enigmatycznych, ale i inkorporujących nowe, choćby afrobeatowe elementy.

Przyznaję, że "Nobody", pierwszy regularny album Mord po dość poważnych zmianach personalnych w pewien sposób przeoczyłem. Marcin Dymiter może i nie był liderem grupy, ale ukryć się nie da, że jego gitara i post-rockowy sznyt miały przeważający wpływ na brzmienie zespołu. Trochę szkoda, że w ostatnich latach poświęca się on głównie field-recordingowi, choć miło, że przy tej okazji zawitał i do Pragi. Mordy tymczasem wydały płytę dość radykalnie odmienną od wcześniejszych, ale uwaga, naprawdę udaną i całkiem efektownie różnorodną. I jeśli na "Nobody" Mordy prezentowały się jako nowy, inny zespół, to na "Homosucker" okazjonalnie zwracają się ku swojej przeszłości, lecz paradoksalnie z mniej dopracowanym efektem końcowym.


"Lost It All" przynosi prawdziwą ulgę obcowania z dawnym brzmieniem Mord, mamy tu tajemnicę, znaną motorykę i frazowanie gitary, przy czym kompozycja ostatecznie zręcznie sięga w stronę bardziej indie-rockowych wód swego współczesnego wcielenia z "Nobody". Najlepiej ucieleśnia się ono w "Individual", efektownej, zawadiackiej piosence, która nawiązywać może do Deerhoof, choć tutaj akurat bez prostego kopiowania ich połamanych chwytów, przede wszystkim zaś szczyci się jednym z najciekawszych składników nowych Mord, czyli damsko-męskim dwuwokalem. Tymczasem, wokale są jednocześnie jedną z bolączek albumu, nawet w "Lost It All" wydają się być dość amatorsko wyprodukowane. Wyjątkowo też, z wielu zresztą powodów, frapuje na "Homosucker" twarda angielszczyzna, na brzmienie której może i można by było przymknąć oko, gdyby nie jej dość zgrzytająca wszechobecność. To zresztą kolejny z powodów dla których album jest bardziej gęsty niż różnorodny. Miejscami wręcz za gęsty, zwłaszcza w połączeniu z bolączką numer dwa, czyli produkcją, dziwnie niespójną, niezbilansowaną, miejscami całkiem ładnie dociągniętą, ale częściej zgrzytliwie amatorską. Modelową karuzelą emocji jest najdłuższy na płycie "Homo Sator", który najpierw intryguje noirowym bluesem, po półtorej minuty niemal wyciska łzy radości z oczu najzdolniejszym ostatnio nawiązaniem do nieodżałowanych Stereolab, by zdewastować się amatorsko wykrzyczanym wokalem z garażowym łomotem w tle.

"Homosucker" to płyta, której fajnie się słucha, autentycznie bawi i ekscytuje. Mamy na niej i trochę undergroundowej anarchii "Normalformy", i trochę frywolnego post-rocka z klasycznych płyt, i zręczne zabawy indie-rockiem a'la "Nobody". Pojawia się nawet saksofon, może jako echo dawnej trąbki Wojciecha Jachny, Bartłomiej Adamczak zaś nadal pozostaje jednym z najlepszych polskich perkusistów. Żonglerka pomysłami jak najbardziej może się sprawdzać, ale tylko przy dopracowanych wokalach i bezbłędnej produkcji, które dla zespołu o takiej historii i takim potencjale powinny być bezdyskusyjną podstawą. Mimo zmiany brzmienia Mordy nadal nie są zespołem, który  potrzebowałby chowania się za estetyką garażowej prostoty dla uwypuklenia swych talentów. Wręcz przeciwnie. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 stycznia 2018


JAZZPOSPOLITA Humanizm, [2017] Postpost || Implementacja wokali na nowej płycie Jazzpospolitej, nawet jeśli nieoczekiwana, większą niespodzianką nie jest. Wydaje się, że każda instrumentalna formacja prędzej czy później na ten krok się decyduje, w przypadku "Humanizmu" jest zresztą dość nieśmiały i bynajmniej nie dominuje nad całością albumu. Podobnie jak na "The Catastrophist" Tortoise dwie piosenki sprowadzają raczej zespół do roli grupy akompaniującej, z tą jednak różnicą, że u Jazzpospolitej są autentycznie przebojowe. Naturalnym pierwszym wyborem będzie singlowe "Combination" z Pauliną Przybysz, ja wskazuję zatem na "Zakamarki". Novika jako wokalistka w dalszym ciągu zasługuje na większe uznanie, poza tym autentycznie bawi mnie gwałtowna zmiana tonacji, które przynosi to jazzpospolito-inteligenckie wahnięcie do dość standardowej i niemal rockowej piosenki. Jazzpospolita na tych dwóch utworach się jednak zatrzymała, być może doczekamy się kiedyś pełnej płyty z wokalami i absolutnie nie miałbym nic przeciwko. Prawdziwie intrygująca byłaby jednak nie próba napisania przebojowej piosenki, ale włączenie wokalu do bardziej typowej dla Jazzpospolitej kompozycji, dłuższej, zagmatwanej i strukturalnie niebanalnej.


Takimi też utworami w przeważającej części jest bowiem wypełniony "Humanizm". Przyznać trzeba, że różnice między albumami Jazzpospolitej są z gatunku tych subtelnych. Doszukać można się a to większego nacisku na gitarę, a to na sekcję rytmiczną, a to kompozycji zwięzłych i zamkniętych, a to luźniejszych formalnie. Fenomen grupy polega na tym, że pojawiła się ona już jako w pełni ukształtowana, nigdy nie potrzebowała przechodzić przez proces dojrzewania, docierania się, poszukiwania swego brzmienia. Oczywiście poziom ekscytacji największy był w samych początkach, na debiutanckiej płycie i wcześniej nawet, na epce "Live Studio Recording", której do dziś należy się miano małego zjawiska. Idea jazzu bez sekcji dętej jest na "Humanizmie" niezmiennie fascynująca, ale innowacji już nie wprowadza, kierunki i obszary zainteresowań ma Jazzpospolita już wyznaczone, opada jednak lekko emocjonalne zaangażowanie. Mam nadzieję, że nadal utrzymuje się na poziome najwyższych lotów w koncertowej odsłonie, ale płyta ta bardziej poświęca się budowaniu atmosfery, przez co wytraca się jej kompozycyjna uchwytność. Album wymyka się uwadze, funkcjonuje niemal podprogowo, pewnie dlatego też zupełnie nie nuży. Mimo braku ewidentnych wyróżników ciężko uwierzyć, że trwa ponad 66 minut. Być może dlatego, że uwagę zaprząta raczej dylemat, który z elementów Jazzpospolitej jest tym najlepszym? Szurająca perkusja? Gitara Przerwy-Tetmajera? A może całość produkcji, dzięki której dość złożona przecież i wyrafinowana muzyka wydaje się tak intymnie bliska słuchaczowi. Album ten naprawdę wiele dzieli z humanizmem. We współczesnym świecie może niespecjalnie ekscytuje, może nie jest najmodniejszy, ale z pewnością jest bezwarunkowo potrzebny. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

5 stycznia 2018


ANATHEMA The Optimist, [2017] Kscope || Anathema jest zespołem o dwóch różnych, stojących niemal w opozycji do siebie muzycznych obliczach. Prawie jak krzywe odbicie w domu luster, są to twarze tak różne, że fani poszczególnych wcieleń zespołu w zasadzie nie mają ze sobą nic wspólnego.

Pierwszy kierunek rozwojowy, młodzieńczy, przepełniony mrokiem i złością zapoczątkowany został albumem "Serenades" i poprzedzającym go EP "The Crestfallen". Był to czas doom- i death-metalu, który muzycy rozwijali aż do "The Silent Enigma" z roku 1995. Wówczas w mrocznej, emocjonalnej, ale wciąż agresywnej twórczości zaczęły pojawiać się pierwsze elementy wyciszenia, ambientu, operowania szeroką gamą barw i emocji. Na "The Silent Enigma" pojawiły się utwory przestrzenne, budujące poczucie odosobnienia, samotności i nostalgii. Kolejny etap wyznacza jednak dojrzały album rockowy "Alternative 4", którego uzupełnieniem i udoskonaleniem okazała się najgenialniejsza w dorobku grupy płyta "Judgement". Później... bywało różnie.

Niewiele osób w pełni akceptuje oba światy Anathemy. Znam osoby, które zapadają w głęboki sen po kilku taktach jakiegokolwiek utworu z czasów od "A Fine Day To Exit" do obecnych oraz takich, którzy zatykają uszy słysząc nawet najłagodniejsze fragmenty z "The Silent Enigma". Dla jednych zmiany w repertuarze Anathemy świadczą o braku spójności, dla innych są naturalnym rozwojem muzyków, którzy zwracając się w stronę art-rocka dali jasny wyraz temu, że w inny sposób odczuwają sztukę w wieku czterdziestu-plus lat niż odczuwali ją mając lat dwadzieścia. Faktem pozostaje jednak, że płyty Brytyjczyków w pewnym momencie przestały utrzymywać równy, wysoki poziom. Na przestrzeni ostatniej dekady Anathema była w stanie nagrać płyty, moim zdaniem, genialne, jak "We're Here Because We're Here" i "Weather Systems" oraz przeraźliwie nudne, które najlepiej reprezentuje "Distant Satellites". Jak więc na ich tle broni się "The Optimist"?


Tytuł ten jest znamienny i bynajmniej nie odnosi się do pogodnego charakteru kompozycji. Płyta kontynuuje wątki albumu "A Fine Day To Exit" i robi to w sposób co najmniej pomysłowy. Poczynając od wskazówek dla słuchacza ukrytych w otwierającym album "32.63N 117.14W", którego tytuł stanowią dokładne koordynaty lokalizacji plaży, na której znajdował się samochód przedstawiony na okładce "A Fine Day To Exit". Jest to też ostatnie miejsce, w którym znajdował się zaginiony bohater tamtej płyty, nazwany właśnie "Optimistą". Anathema, która z nieznanych powodów na najnowszym albumie przekształciła swoją nazwę na ana_thema, postanowiła zasugerować słuchaczowi rozwiązanie jego zagadki, bez dawania jednak jednoznacznych odpowiedzi.

Nie tylko koncepcyjnie płyta zwraca się ku przeszłości. Również nastrój albumu, rozmarzony, odrobinę niepokojący i przepełniony smutkiem, przywodzi na myśl wspomnianą płytę. Mamy tu więc utwory electro-rockowe ("Leaving It Behind"), niemal hipnotyzujące, ale oszczędne aranżacyjnie, jak "San Francisco" czy "Ghosts" oraz kompozycje budowane przede wszystkim głosem Lee Douglas, klawiszami i delikatną gitarą (przepiękne "Springfield"). Podstawowym grzechem "The Optimist" jest jednak długość albumu. Spokojnie można by skrócić go o kwadrans, dzięki czemu płyta jako całość stałaby się lepiej przyswajalna. Brakuje też wyraźniejszej obecności Danny'ego Cavanagh, który wokalnie oddał już jakiś czas temu pierwszeństwo Lee Douglas, chociaż oboje najlepiej sprawdzali się w duecie.

Niestety, najnowsze dzieło zespołu przytłacza. Pomimo lekkości poszczególnych kompozycji całość wprowadza w niemal depresyjny nastrój z którego trudno się otrząsnąć. Album jest smutny, wyciszający, ale również, w pewnym stopniu, męczący. Aby nie popaść w przypadłość Wertera, należy dobrze dobrać czas na jego wysłuchanie. 7/10 [Jakub Kozłowski]

2 stycznia 2018


BJÖRK Utopia, [2017]  One Little Indian || Björk stoi w miejscu. Robi to jednak tak efektownie, spazmatycznie wirując i drżąc w oczekiwaniu na uwagę, że zdecydowana większość jej miłośników z łatwością nabiera się na jej coraz bardziej udawaną kreatywność. Niezmiennie typowe bolączki Björk widoczne były na wszystkich jej ostatnich albumach, ale "Utopia" jest pierwszym na którym nie są niczym równoważone. W efekcie jest to też pierwsza w jej karierze płyta ewidentnie nieudana, dość boleśnie karykaturalna, pełna zmarnowanych szans i możliwości.

Największym problemem albumów Björk jest sama Björk. Moim skromnym zdaniem zaczął on dawać o sobie znać już na "Vespertine", ale w mniejszym lub większym stopniu u Björk XXI wieku jest obecny stale. Pamiętacie czasy gdy z dziką łatwością potrafiła zaśpiewać jazzowe i musicalowe standardy, piosenki punkowe, popowe, ba, nawet w techno potrafiła znaleźć linię melodyczną zmieniając je w autentyczny przebój? Ja już prawie nie. Björk już od dawna zasadniczo nie śpiewa, cokolwiek robi ze swoim głosem, a wielu wariacji ostatnio nie ma, to dzieje się to w całkowitym oderwaniu od muzycznego tła. Ciągle ta sama pseudo-melodyczna linia wokalu przypomina dziś bardziej gdaczący w uniesieniu spoken-word niż śpiew. Dlatego wyjątkowo zniechęcał już "The Gate", zdecydowanie najsłabszy singiel zapowiadający nowy album Björk w jej karierze, męczący nieznośnym, przeciągniętym I care for you, care for you.


Najnowszym zauroczeniem Björk są zresztą długie utwory. Na "Vulnicurze" mieliśmy "Black Lake", niespecjalnie fascynujące, ale z punktu widzenia tamtej w miarę jednak zróżnicowanej płyty jakoś się wpisujące w jej narracyjną strukturę. "Body Language" jest takie jak cała "Utopia", nudnawe, przydługie, powierzchownie niepomysłowe i z wolna irytujące. Jednocześnie jednak dysponuje tymi elementami, które na "Utopii" się udają: intrygującą, choć stłamszoną warstwą muzyczną oraz zaskakująco udaną liryką. Wbrew pozorom mamy tu nie tylko waginalne fiksacje Björk, ale i proste, urokliwe przyjemnostki, które, jak tworzenie mixtape'ów ("Arisen My Senses"), szperanie po sklepach płytowych ("Features Creatures") czy posyłanie sobie empetrójek ("Blissing Me"), dają dość sympatyczny wgląd w to jak Björk wyobraża sobie narodziny miłości w pokoleniu millenialsów. Ale uwaga, w "Sue Me" znów zaczyna babrać się w rodzinnych ranach, zupełnie jakby na wszelki wypadek ostatnie słowo musiało należeć do niej, pomimo tego, że swój związek z Matthew Barneyem przemolestowała już na wszelkie możliwe sposoby na "Vulnicurze". "Utopia" pierwotnie zapowiadana była jako Tinder album, Björk nie wydaje się jednak być świadoma tego, że wg wszelkich prawideł etykiety randkowych aplikacji ostatnią rzeczą o której chcemy w nich słyszeć są historie o swoich byłych.

Wracając jednak do samych kompozycji, Björk nie ma na nie pomysłów. Oczywiście nikt nie wymaga od niej klasycznej piosenkowej struktury czy nawet przebojowości, ale najzwyczajniejszej w świecie oryginalności i efektowności. Nie licząc dwóch bardzo subtelnych wyjątków, "Utopia" jest pierwszym tak wyraźnie jednorodnym albumem Björk, złożonym wyłącznie z przydługich i bardzo umownych kompozycji zbudowanych z muzycznego tła i przypadkowo doń dolepionego równie umownego wokalu. "Mutual Core", "Lionsong", "Hidden Place", nawet "Earth Intruders", na każdej z poprzednich płyt można było z łatwością znaleźć coś naprawdę się wyróżniającego. Na "Utopii" pozytywnie zaskakują jedynie "Blissing Me" oraz "Losss", dwie delikatne piosenki, tak, prawdziwe piosenki, w których Björk wreszcie przypomina sobie, że potrafi śpiewać. "Blissing Me" brzmi jak odświeżająco freak-folkowy miks Joanny Newsom z "Vespertine" i "Drawing Restraint 9", w "Losss" zaś wyjątkowo nie przeszkadza nawet niemal siedmiominutowy czas trwania, choć utwór ginie niestety w zdecydowanie za długiej końcówce płyty. Czternaście utworów? Powinno być najwyżej dziesięć.

Tymczasem Björk i Arca przygotowali na "Utopii" całkiem fascynujący świat. Płyta pełna jest urokliwych dźwięków, niczym wyjętych prosto z przygodowej gry komputerowej. W połączeniu z atonalnymi flecikami mocno sugerują naturalny, światotwórczy efekt, ale tym silniej odsłaniają jego wirtualny, cyfrowy aspekt. Szkoda, że ta niezwykle plastyczna egzo-xeno-muzyka redukowana jest tylko do tła dla Björk. Nieprzypadkowo zresztą jednym z najprzyjemniejszych fragmentów płyty jest początkowe półtorej minuty tytułowej "Utopii". Półtorej minuty zanim Björk nie zacznie śpiewać. Artystka znakomicie sprawdziłaby się jako producentka, art director, content creator, ale już nie jako wokalistka. Świadoma najlepszego elementu tego albumu już zapowiedziała jego specjalną "fletową edycję". I tak oto znów grzęźniemy w kolejnej z przywar późnej Björk, czyli eksploatowaniu swych nie najlepszych przecież płyt do granic wytrzymałości kolejnymi ich wersjami. "Utopia", tak samo jak koncepcja której nazwę nosi, nudzi, nie zachęca do zgłębiania i przynosi nikłe tylko promyki nadziei. 4/10 [Wojciech Nowacki]