20 stycznia 2018

Recenzja Emika "Melanfonie"


EMIKA Melanfonie, [2017] Emika Records || Tym razem nie ma mowy o żadnej hybrydzie między muzyką elektroniczną a poważną. Nie jest to też kolejne ćwiczenie z neoklasycyzmu, który najczęściej w ostatnich latach służy jako platforma dowodząca prawdziwie kreatywnej bliskości tych pozornie antynomicznych muzycznych światów. Emika napisała symfonię. Owszem, można się w niej doszukać melodycznych wzorców, które po latach nawet w przypadku jej najwcześniejszej twórczości nagle wydają się w oczywisty sposób klasyczne. Droga od post-dubstepowej producentki do kompozytorki była stopniowa, lecz wyraźna, nie jest to ani żaden kaprys, ani chwilowa zachcianka, Emika jest pianistką i ma klasyczne muzyczne wykształcenie. "Melanfonie" jako fakt wydawniczy jest jednak zawieszona w pewnym niebycie a dzieje się tak związanymi rękoma krytyki. Polaryzująca muzyczna tożsamość Emiki jest dla recepcji jej twórczości nawet większą przeszkodą niż wydawanie jej praktycznie własnym nakładem, co zaważyło na ograniczonym odbiorze "DREI", albumu kontynuującego przecież jej elektroniczne wcielenie z płyt wydanych w Ninja Tune. Ale "Melanfonie" wykracza poza przygotowanie i aparat krytyczny piszących o elektronice, alternatywie, muzyce popularnej, dla krytyków muzyki poważnej Emika jest zaś osobą z zewnątrz, praktycznie anonimową, niewartą muzykologicznej analizy. Obu stronom brak warsztatu, brak kontekstu.


Przyznaję, że w obliczu krytycznej analizy symfonii jestem również całkowicie bezradny. Owszem, domyślić się mogę tu ducha Leoša Janáčka, często deklarowanej inspiracji Emiki, doszukać awangardowego minimalizmu, który dziś już nie brzmi dla nas awangardowo, zwrócić uwagę na kompozycyjne i melodyczne rozwiązania zaskakująco podobne do jej elektronicznej twórczości. Jeśli opowiemy się jednak za rozwiązaniem mówiącym, że krytyka nie jest opisową analizą muzyki, lecz tłumaczeniem jej emocjonalnego wydźwięku, to zadanie to staje się znacznie łatwiejsze. "Melanfonie" jest majestatyczna, nie przynosi efekciarskich zaskoczeń, ale angażuje, opływa słuchacza niczym wody Wełtawy, pełna jest też elementów, który ktoś mógłby nazwać kinematograficznymi, ktoś inny światotwórczymi. Przesłuchanie "Melanfonii" nie jest żadnym wyzwaniem, ani intelektualnym, ani emocjonalnym. Symfonia Emiki jest niezwykle przyswajalna, pozostawia nawet poczucie lekkiego niedosytu.

Kontekstem, który jest dla mnie jednak bardzo wyraźny jest czeskość tej symfonii. "Melanfolie" to powrót Emiki do Pragi. Jej czeskie pochodzenie stało już za narracyjnym dualizmem płyty "DVA", na niej zresztą pojawiła się też Michaela Šrůmová, muza Emiki i głos "Melanfonii". Symfonia zarejestrowana była w siedzibie Českého rozhlasu a wykonuje ją Pražský metropolitní symfonický orchestr. Praga musi odgrywać znacznie większą rolę niż tylko miejsce rejestracji czy kraj pochodzenia zdecydowanej większości personelu. We wkładce płyty znajduje się plakat ze zdjęciem, klasyczną panoramą praskiego Hradu, Malej Strany i Petřína z perspektywy Wełtawy. Zdjęcie czarno-białe, przefiltrowane, działające jako coś więcej niż turystyczna pocztówka, tylko jeśli z Pragą wiąże się poczucie domu. Utraconego, zyskanego, odzyskanego. Jeśli poprzednie albumy Emiki odzwierciedlały jej życie w Berlinie, dzieciństwo w Wielkiej Brytanii i echa jej czeskiego dziedzictwa to "Melanfonie" jest jej pierwszą prawdziwie czeską płytą. 8/10 [Wojciech Nowacki]