19 marca 2018

Recenzja Martin Kohlstedt "Strom"


MARTIN KOHLSTEDT Strom, [2017] Edition Kohlstedt || Martinowi Kohlstedtowi należą się płomienne przeprosiny. Moim marzeniem byłby tekst poświęcony temu niemieckiemu pianiście pozbawiony konieczności wzmianek o Ólafurze Arnaldsie i Nilsie Frahmie. Wyobrażać sobie tylko mogę jak bardzo uciążliwe i banalne musi być ciągłe porównywanie każdego współczesnego pianisty do tych dwóch oczywistych nazwisk. Jeśli jednak uznamy, że medialny termin "neoklasycyzm" jest w istocie metodą przybliżenia klasycznego instrumentarium współczesnemu słuchaczowi to trzeba uznać zasługi tychże dwóch monopolistów. Ostatecznie ich właśnie imionami z premedytacją posłużyłem się by przy przyciągnąć paru przyjaciół na kolejny koncert Kohlstedta.

Pierwszy raz widziałem go w roli supportu zjawiskowego Lubomyra Melnyka. Kohlstedt promował wtedy jednocześnie drugą część swego dyptyku "Tag" - "Nacht", na scenie operując jeszcze skromnie, nieśmiało i oszczędnie. W czasie jego samodzielnego koncertu nieśmiałość pozostała, tym razem balansując wręcz na granicy neurotyzmu, ale ekspansywne brzmienie "Strom" przełożyło się na inkorporację większej scenicznej przestrzeni. Fortepian, klawisze, syntezatorowa ściana, wszystko to było jasnym wizualnym oświadczeniem. Martin Kohlstedt się rozwija, lecz jego muzyka kryje znacznie większą tajemnicę niż prosta historia pisana z płyty na płytę.


Implementacja syntezatorów tylko pozornie zbliża Kohlstedta do wielowymiarowych eksperymentów Frahma. W istocie "Strom" okazuje się powrotem do minimalizmu "Tag", pozbawionego jazzujących elementów obecnych gdzieniegdzie na debiucie. "Nacht" pozostaje zatem brzmieniowo najbardziej intensywnym jego albumem, owszem, potencjalnie najlepszym, ale każdy kolejny istnieć może tylko w achronologicznym powiązaniu z resztą. Kohlstedt obsesyjnie powraca do kolejnych motywów, jego koncertowe pieces to strumienie łączące fragmenty kompozycji z wszystkich albumów i odkrywające genetyczne powiązania pomiędzy nimi. Z czym wiąże się też bynajmniej nieprzypadkowy sposób nazywania poszczególnych utworów przy pomocy trzyliterowego kodu.

Jego muzyka nie potrzebuje ckliwych wypełniaczy w postaci smyczków do których ewidentną słabość ma Arnalds. Nie ma tu też oczywistych melodii. Kohlstedt częściej swoją uwagę kieruje w stronę punktującej rytmiki. Ta silniejsza była na "Nacht", w porównaniu z zaś "Tag" zniknęło lekkie jazzowanie i niemal całkowicie europejska filmowość. Struktury kompozycji i manipulacje intensywnością są na "Strom" niemal post-rockowe ("KSY"), jednocześnie część z nich pozostaje stosunkowo nieuchwytna. Ambientowy szelest tła równie dobrze może być dźwiękiem muskania klawiszy co padającego deszczu i nawet syntezatorowe drony nie są w stanie ująć temu materiałowi na intymności. W "TAR" intensyfikują się w dynamiczną, melodyjną progresję, w "DOM" ich punktowany wzrost zmierza w stronę kosmische musik, ale powstrzymuje się przed bardziej oczywistym rozładowaniem napięcia. Nie przejmują też nigdy pierwszoplanowej roli, zamiast efektownego tanecznego bitu w stylu Frahma tworzą częściej strukturalną osnowę na kształt Murcofa z nadal niedocenianego albumu "Statea".

Pianino jednocześnie jest i nie jest głównym bohaterem muzyki Kohlstedta. Nie chodzi w niej o przyciągniecie uwagi słuchacza do instrumentalnej wirtuozerii, lecz o prowokowanie emocjonalnych odpowiedzi na wydźwięk całości. Okazjonalnie pozwala sobie jednak na kompozytorską frywolność ("HEA"), która po raz kolejny ukazuje jak wpływowym pianistą ery modernizmu jest Erik Satie. Tymczasem największym wkładem Kohlstedta jest nielinearność jego muzyki, przerwanie chronologicznego ciągu kompozycji i płyt oraz zastąpienie go rozrastającą się siecią znaczeń i powiązań. Tworzy to szerokie pole do niezwykle umiejętnej improwizacji, ale jednocześnie pokazuje, że muzyką improwizowaną nie rządzi przypadkowość, ale poruszanie się owej sieci, którą większość kompozytorów zachowuje dla siebie, za to Martin Kohlstedt odsłania ją w sposób równie fascynujący, co angażujący. 8/10 [Wojciech Nowacki]