21 kwietnia 2018

Recenzja Anna Calvi "Live At Meltdown"


ANNA CALVI Live At Meltdown, [2017] Domino || Z okazji tegorocznego Record Store Day, święta cokolwiek kontrowersyjnego, przypominamy jedno z najbardziej wartościowych wydawnictw, które ukazały się w jego ramach w zeszłym roku. Przy okazji obrazując skalę moich pisarskich zaległości. Album zdobyłem po bożemu, w dniu wydania, w moim lokalnym sklepie, niemal natychmiast broniąc go przed chęcią odkupienia. Krew się nie polała, ale dwa krwistoczerwone winyle oraz wydana niewiele wcześniej epka "Live For Burberry" wskazywały, że Anna Calvi czyści pole przed wyczekiwanym powrotem.

Uprzednia lata spędziła bowiem głównie na koncertowaniu, najczęściej zresztą tylko na rodzimych Wyspach, eksperymentując z poszerzaniem brzmienia kompozycji ze swych dwóch albumów a to o orkiestrę, a to o chór. Rejestracja występu na festiwalu Meltdown z towarzyszeniem londyńskiego chóru The Heritage Orchestra wydana została na limitowanym do 750 sztuk albumie, jest to zatem prawdziwy rarytas, wydawnictwo z definicji ekskluzywne, prawdziwie zatem sensowne w porównaniu z kolejnymi reedycjami czy picture discami, które zaczynają zdominowywać Record Store Day.


W kontekście twórczości Anny Calvi "Live At Meltdown", owszem, może uchodzić za pewnego rodzaju podsumowanie, niekoniecznie jednak w postaci typowo oczekiwanego greatest hits. Pokazuje raczej, że obie swe płyty, "Anna Calvi" i "One Breath", scaliła w jedną nierozerwalną całość, wyraźnie zamknięty etap kariery i perfekcyjnie dopracowanego brzmienia. Poza kilkoma coverami, do których Anna Calvi ma zresztą ogromny talent, poświęca się ona każdej swojej kompozycji, żadnej nie traktuje po macoszemu, nie rozwadnia dodatkami, nowościami, każdej pozwala wybrzmieć w wersjach zasadniczo bliskich albumowym, lecz traktowanych jako równorzędnie cenne. Charakterystycznie narracyjna gitara Anny Calvi otrzymuje pełno przestrzeni do snucia swych opowieści ("Rider To The Sea", początek "I'll Be Your Man"). Chór bynajmniej nie dodaje patosu, raczej zwiewnej eteryczności a efekt końcowy okazuje się być zaskakująco intymnym. Jego implementacja jest wyjątkowo zręczna, tylko częściowo odbiera pole wokalnym możliwościom Anny, czasem zastępuje poszczególne linie melodyczne kompozycji, czasem pomysłowo je dopełnia ("Love Won't Be Leaving").

Żadne nowe kroki ze strony Anny Calvi jednak w przeciągu ostatniego roku nie nastąpiły. Snuć można jedynie przypuszczenia, że być może skupiała się na prywatnym życiu, którego przebłysk wydaje się, że ukazała w walentynkowym poście na Instagramie, wyjaśniając jednocześnie kontekst słów wielu swych piosenek czy wybieranych coverów. W ciągu paru ostatnich dni profile Anny Calvi zapełniają się z wolna tajemniczymi zdjęciami, oczywiście krwisto czerwonymi i dość niepokojącymi. Niepokój oczekiwania na nowy album zjawiskowej Anny Calvi wydaje się mieć ku końcowi. 8/10 [Wojciech Nowacki]