6 kwietnia 2018

Recenzja Deerhoof "Mountain Moves"


DEERHOOF Mountain Moves, [2017]  Joyful Noise || I jelenim kopytkom może się wyczerpać magia. Deerhoof to jeden z tych klasycznych zespołów, które dysponując w pełni autorskim stylem oraz brzmieniem są w stanie nagrywać kolejne płyty na równie wysokim i nieustannie angażującym poziomie. "Deerhoof Vs. Evil" było różnorodne, ale zaskakująco stonowane i idealnie przebojowe, przymglone "Breakup Song" przesunęło akcenty w stronę elektronicznego brudu, ale był to ten sam niestrudzony zespół, zwłaszcza w wykonaniu koncertowym, co plus minus potwierdziło "Fever 121614". Lecz na, nomen omen, "The Magic" czaru brakowało. Zwyczajowa i jeszcze nawet bardziej intensyfikowana mieszanina noise'u, punka, krautu i math-rocka nie wykrzesała tradycyjnej dozy zabawy, nawet tekstom zabrakło ich abstrakcyjnej frywolności. Deerhoof stał się sumą swych elementów, która tym razem nie do końca zagrała.


"Mountain Moves" wydaje się być zatem pierwszą od przynajmniej dekady płytą, która te elementy dość poważnie dekonstruuje, rozsuwa, wpuszcza pomiędzy nie nowe światła. Zaproszenie gościnnych wokalistek może uchodzić za zmianę dość powierzchowną i banalną, częste tzw. featuringi nieraz progres tylko markują, choć dotyka to głównie wykonawców parających się muzyką instrumentalną. Deerhoof nie można odmówić własnego charakteru, lecz mimo z pozoru pierwszoplanowej roli Satomi Matsuzaki w roli wokalistki, basistki i, pewnie nieświadomie, maskotki zespołu, jego obraz jawi się w dość silnie męskich barwach. Ba, nawet lekko maczystowskich, jakby za każdym riffem i łamańcem rytmicznym stała chęć pokazania, że jesteśmy-tak-fajni-że-aż-mamy-w-składzie-kobietkę.

Kto widział na żywo ten wie, że Greg Saunier to osobowość (i emocjonalność) nie do powściągnięcia, tym silniejsza jest wymowa "Mountain Moves". Juana Molina, Jenn Wasner z Wye Oak, Lætitia Sadier i pozostałe artystki dalekie są od bycia tylko dodatkiem. Akcenty przesuwane są tak wyraźnie, że o Deerhoof na "Mountain Moves" można mówić niemal jako o girl-bandzie. Powściągnięte męskie ega zredukowane zostały niemalże do roli grupy akompaniującej. Jej tożsamość nie ulega bynajmniej zatraceniu i choć zwłaszcza w pierwszej połowie płyty można mieć wrażenie, że to Deerhoof jest tu na gościnnym występie to stopniowo wracają na bardziej utarte i eksperymentalne tory. Zanim to jednak nastąpi mamy do czynienia z płytą lżejszą, może ostrożniejszą, pozornie powściągliwą i z pewnością przystępniejszą od swych poprzedniczek. Punktem wyjściowym często okazuje się pop lat 60-tych, ale z wolna odsłania się dziwność Deerhoof. Usłyszymy i smyczki, i dęciaki, i włoską operę, i klasyczny rock'n'roll, ale i tak nad całością unosi się lekko futurystyczny powiew, nie dziwi więc pojawienie się ani Moliny, ani Sadier ze Stereolab, obu wokalistek na różny sposób ze stylowym retrofuturyzmem flirtujących. Dopiero mniej więcej w połowie powraca math-rockowa kanciastość a kompozycje tracą lekko na chwytliwości.

Nie zapominajmy jednak jak udanie optymistycznie polityczną jest ta płyta. Kobiece głosy nie są tu bynajmniej nośnikiem feminizmu, lecz znacznie prostszej idei współpracy, otwarcia, komunikacji, aktywizmu. Cover Boba Marleya wydaje się być tutaj lekko na doczepkę, ale jeśli padają w nim słowa If you are the big tree / We are the small axe / Ready to cut you down to otrzymujemy w ten sposób równie wojownicze, co urokliwe podsumowanie płyty, bardziej podnoszące na duchu niż twitterowe tyrady Sauniera. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]