23 kwietnia 2018

Recenzja Editors "Violence"


EDITORS Violence, [2018] [PIAS] || Poczucie humoru nigdy nie należało ani do posiadanych, ani do oczekiwanych właściwości Editors. Począwszy od samego debiutu traktowali się bardzo poważnie, ale ich lekkość źródło miała raczej w zręcznej przebojowości niż w swobodnym stosunku do samych siebie. Jednocześnie jednak na granicy tejże lekkości balansowała targana siłami wybujałej emocjonalności Toma Smitha. Ale najsilniejsza nawet muskulatura ma swoje ograniczenia i po latach ulec musi wreszcie sile grawitacji.

Przyznać trzeba, że kolejne albumy Editors dość wyraźnie się od siebie odróżniają. Mają za sobą widoczną myśl aranżersko-stylistyczną i nawet jeśli z synth-popem stykali się już parokrotnie to za każdym razem z innym jego odcieniem. "Violence" na nieszczęście jako punkt odniesienia obrało sobie ten etap radiowego power-synth-pop-rocka, gdy toporność lat osiemdziesiątych z wolna zastępowana była technologicznym zachłyśnięciem się latami dziewięćdziesiątymi, co z pełną powagą prowadziło do dość tandetnych efektów.


Przyciężkich produkcyjnych rozwiązań jest na "Violence" równie dużo co banalnych refrenów. Największa kumulacja kiczu i niegustowności następuje w "Darkness At The Door", modelowym przykładzie problematyczności brzmienia Editors na ich szóstej płycie, które dodatkowo przytłoczone tutaj zostało i dzwonami, i smyczkami, oczywiście wszystkim syntetycznym i prowadzącym bardziej w stronę ścieżki dźwiękowej filmu Disneya niż post-punkowych korzeni. It’s got some serious weight to it chwali się bezrefleksyjnie zespół w wywiadzie dla Consequence of Sound i widzimy ich problemy jak na otwartej dłoni. Waga jest zbyt ciężka, powaga zbyt wielka.

Kompozycjom nie ma jednak w większości czego zarzucić, w radiowej chwytliwości nie ma przecież nic złego. Szkoda jednak, że poza radiowym patosem nie oferują niczego pomysłowego, poza okazjonalnymi bardziej zadziornymi refrenami, doczepionym instrumentalnym rozwinięciem czy całkiem intrygującym motywem zegara z finałowego "Belong". Nad tytułem a'la Bono można przewrócić oczyma, ale to w "Hallelujah (So Low)" jest stosunkowo najwięcej dawnej atrakcyjnej nerwowości Editors, którą momentalne psuje quasi-dubstepowy niby-drop, który podobno ma być gitarowym riffem. It’s then slapped round the face with a gigantic guitar riff, which sounds like it’s possibly being played by Dimebag Darrell and Skrillex at the same time. Heavy. Proszę Państwa, oto starość.

Starczo się prezentuje nawet wyróżnienie szóstki w tytule albumu i przyznać trzeba, że Editors to zespół, który zestarzał się dość szybko. Ale jeśli mowa o jego późniejszych płytach to pełne aspiracji do bycia U2 "The Weight Of Your Love" przynajmniej przyniosło parę naprawdę efektownych przebojów, "In Dreams" zaś okazało się mniej zapamiętywalne, lecz przynajmniej gustowne. "Violence" na bakier ma i lekko z przebojowością, i wyraźniej z gustownością, przyszłość zespołu zatem nie nastraja na tym etapie specjalnie zachęcająco. 5/10 [Wojciech Nowacki]